0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Zdjęcie: AIZAR RALDES / AFPFot. Zdjęcie: AIZAR ...

Do plantatorów koki w boliwijskiej prowincji Chapare jedzie się ponad trzy godziny podmywaną przez ulewy górską szosą. Po drodze z Cochabamby zalicza się kilka szoków klimatycznych: od temperatur bliskich zeru do tropikalnej wilgoci i czterdziestu stopni w cieniu. Jadąc w jedną stronę, człowiek stopniowo rozbiera się z ciepłych polarów i swetrów, z powrotem – ubiera się. Mam sporo szczęścia, bo osunięcia skalne po deszczach są nieduże i droga jest przejezdna. Fernando, mój przewodnik i kierowca, bez trudu omija przeszkody.

Pola koki zaczynają się dopiero bliżej górskich podnóży, tam gdzie duszno i gdzie ciężko się oddycha. Nie widać ich z drogi, trzeba wjechać nieco w las.

Gdy przejeżdża się przez wioski, widać za to budynki z napisami „Mercado legal de coca”, czyli legalny skup koki. W środku kobiety ważą worki z liśćmi koki, a kierownik skupu wpisuje wszystko do zeszytu. Dwudziestokilogramowy worek kosztuje trochę ponad 2000 bolivianos, czyli 300 dolarów.

Kobiety w kapeluszach siedzą na workach w magazynie
Punkt skupu liści koki. Fot. Artur Domosławski

Koka jest w Boliwii legalna i w punktach skupu plantatorzy, to jest cocaleros, sprzedają jej liście. Koki nie należy mylić z kokainą, co zdarza się cudzoziemcom. Liście koki służą do zabijania głodu, zmęczenia; pomagają pokonać chorobę wysokościową w Andach. Żują je dorośli i dzieci. Z liści koki robi się napar do picia, produkuje słodycze, kosmetyki. Używa się ich w obrządkach religijnych. Tak tu jest od stuleci.

Ale świata zewnętrznego to nie obchodzi i Boliwia właśnie przegrała batalię o międzynarodową legalizację rośliny; Stany Zjednoczone rzekły „nie”. W odpowiedzi na to andyjski kraj wypowiedział konwencję ONZ o narkotykach.

Czy worki z koką, które widzę w punkcie skupu, nie mają nic wspólnego z kokainą? Mają. Największe ilości koki skupują producenci białego proszku i jego pochodnych – ci, co handlują na wielką skalę, i ci domorośli. Pewien wynalazek współczesnej techniki, który każdy ma w domowej kuchni, sprawia, że można samemu wyprodukować kokainę na własny użytek lub drobny handel. Najpierw robi się pastę, mieszając i ubijając liście z domieszką benzyny, a następnie za pomocą kuchenki mikrofalowej uzyskuje się z pasty czyściutki narkotyk.

Koka w Boliwii to biznes, kultura, kuchnia i polityka.

Jestem tu z powodu polityki. Przede wszystkim z powodu Evo Moralesa ( na zdjęciu), który był przywódcą plantatorów koki, a w 2005 roku został wybrany na prezydenta Boliwii.

Od razu zaznaczam: to nie była zwykła zmiana warty, jakie odbywają się w krajach demokratycznych co kilka lat. Morales jest pierwszym w historii kraju przywódcą wywodzącym się z rdzennych wspólnot. Wywodzi się z ludu Ajmarów i jego ambicją jest zwrócenie kraju prawowitym gospodarzom – większości, bo ludy Keczua i Ajmara stanowią większość populacji Boliwii.

Po drodze mijam graffiti i murale z jego podobizną, namalowane na ścianach domów i przystankach hasła z minionych kampanii.

  • „O godną Boliwię”.
  • „Evo – od wschodu do zachodu [kraju]”.
  • „Zmiany postępują – Evo Morales na prezydenta!”

Strach przed łatką „narkopaństwa”

W wiosce Chimore, rozciągającej się po dwóch stronach szosy – co za piekielny upał! – przechwytuje mnie następca Moralesa w związku cocaleros. Nazywa się Fausto Taca i wygląda, jakby był młodszym bratem swojego poprzednika. (Zanotowane przed laty wrażenie potwierdzam fotografią, którą mu zrobiłem – wykapany Evo!).

Podwozi mnie do położonego niedaleko opuszczonego gospodarstwa. Tu była plantacja należąca do Evo, a gdzieś w okolicy Evo wciąż ma dom, tylko rzadko przyjeżdża. Dźwiga na głowie całą Boliwię, nie ma czasu.

Fausto mówi, że wreszcie jest tu spokojnie, za poprzednich rządów miejscowi żyli w permanentnym strachu.

– Wojsko i amerykańska agencja antynarkotykowa DEA najeżdżały wioski. Wdzierali się do domów, niszczyli je, bili, gwałcili i okradali ludzi z gotówki – wszystko pod pretekstem walki z narkobiznesem. Nasi ludzie znikali, a ich zwłoki wyrzucały okoliczne rzeki. Za Evo wiele się zmieniło, władza nas w końcu szanuje, nie ma przemocy.

Morales wygnał amerykańską DEA z Boliwii, a Biały Dom oskarżył go o sprzyjanie narkobiznesowi. Kilka miesięcy przed moją podróżą w Panamie pojmano boliwijskiego generała, szefa jednostki antynarkotykowej, który szmuglował kilka ton kokainy. Fausto mówi, że generał zdradził prezydenta, że Evo o niczym nie wiedział. Może to w ogóle prowokacja Amerykanów?

Nikt tego otwarcie nie przyzna, ale część cocaleros współpracuje po cichu z narkobiznesem, a policjanci – bracia, szwagrowie, kumple, sąsiedzi – ich kryją.

W tamtym czasie temat legalizacji kokainy jest jeszcze nieobecny w publicznej dyskusji; ludzie z obozu rządzącego, w tym Morales, boją się go jak zarazy. Na legalizację nie ma społecznej zgody, zwłaszcza w miastach, więc rządzący nie chcą się narażać części potencjalnych wyborców. Jest też strach przed łatką „narkopaństwa”. Taka łatka może mieć skutki w postaci sankcji międzynarodowych i innych szykan, które dotkliwie osłabią i tak biedny kraj.

Fausto zachęca do zerwania paru liści koki. Po dobrych kilkunastu minutach żucia mówię, że nie czuję efektu, jaki odczuwałem, żując liście w La Paz (na wysokości trzech tysięcy sześciuset metrów nad poziomem morza). Fausto wyjaśnia, że liście koki z regionu Chapare zawierają mało substancji psychoaktywnej i trzeba żuć ich dużo, żeby poczuć się na przykład mniej zmęczonym. La Paz „obsługują” plantacje z regionu Yungas, a pochodzące stamtąd liście mają dziesięć razy więcej psychoaktywnej treści. Po kwadransie żucia oddech się uspokaja, a wysokościowy ból głowy mija. Napar herbaciany z liści dodaje przyjemnych doznań podniebieniu.

Przeczytaj także:

Kierunek: koka

Evo Moralesa wyniosły do władzy bieda i urażona godność rdzennych mieszkańców. Sprzeciw wobec panoszenia się obcych firm i rządów, przede wszystkim amerykańskiego.

Boliwia przeszła już jedną rewolucję, w 1952 roku. Zwrócono rdzennym część ziemi, znacjonalizowano kopalnie minerałów, ale rewolucja zatrzymała się w pół drogi. Wielkiej własności ziemskiej nie rozparcelowano na dobre, więc nie wszyscy, którzy ubiegali się o kawałek gruntu w ramach ograniczonej reformy rolnej, dostali ją. Zanim się zorientowali, że ich oszukano, upłynęły dekady. Próby dalszych zmian dyktatury wojskowe topiły we krwi.

Generałowie unicestwili ruch związkowy, gdy więc w latach 80. neoliberałowie za radami Jeffreya Sachsa prywatyzowali usługi, kopalnie i huty, nie napotkali społecznego oporu. Część górników z zamykanych wówczas kopalń i chłopów z upadających w latach kryzysu małych gospodarstw wędrowała do miast. Osiedlali się na obrzeżach La Paz i Cochabamby, budowali slumsy, zamieniając jedną nędzę na inną.

Większe szczęście mieli ci, którzy pojechali do regionu Chapare uprawiać kokę. Były to czasy rosnącego popytu na kokainę w Stanach Zjednoczonych, więc wybór Chapare jako kierunku migracji i uprawiania koki jako zajęcia miał sens.

Jednym z tych migrantów był górnik z Oruro, Evo Morales.

Wojna o wodę i ziarno

Fala protestów, które zakończyły się wyborczym zwycięstwem ruchów ludowych, zaczęła się na przełomie 1999 i 2000 roku. Poszło o nienegocjowalne dobro, bez którego nie ma życia – wodę. Jeden z rządów, działający według recept konsensusu waszyngtońskiego, podjął próbę sprywatyzowania zasobów wody w Cochabambie. Konsorcjum, którego większościowym udziałowcem był amerykański Bechtel i które było beneficjentem prywatyzacji, z dnia na dzień podniosło ceny od 100 do 200 procent (w zależności od dzielnicy). Biednym rodzinom wydatek na samą wodę pochłonąłby jedną trzecią domowego budżetu.

Cochabamba eksplodowała.

Ludzie wyszli na ulice, a protesty solidarnościowe rozlały się na inne części kraju. Przez kilka miesięcy z przerwami na ulicach miasta toczyły się bitwy z policją i wojskiem. Padło kilkoro zabitych, były setki rannych. W końcu zastrajkowali policjanci, czyli marnie zarabiający funkcjonariusze służby publicznej, też poszkodowani przez prywatyzację. Po czterech kryzysowych miesiącach rząd wycofał się z prywatyzacji wody.

Kolejne protesty ogarnęły ulice boliwijskich miast w 2003 roku – i było ich kilka. Detonatorem pierwszego stała się podwyżka podatków, wprowadzona za namową Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Tyle że nie objęła zagranicznych koncernów wydobywających gaz i ropę. Podobno jakiś spryciarz z MFW wytłumaczył boliwijskim ministrom, że nie godzi się zmieniać reguł w trakcie gry.

Rząd znowu nie przewidział, że policjanci wysłani do tłumienia protestów przejdą na stronę zbuntowanych. Doszło do strzelaniny między policjantami a wojskowymi. Rząd uległ i wycofał się z podwyżki.

Drugi protest tego samego roku wybuchł z powodu obdarowywania zagranicznych koncernów specjalnymi przywilejami. Jego ziarna posiano wcześniej, w latach dziewięćdziesiątych, kiedy rząd udzielał nowych licencji firmom eksploatującym ropę i gaz. Wyszło na jaw, że brytyjski koncern Amoco i hiszpański Repsol dostały prawdopodobnie najkorzystniejsze tego typu kontrakty na świecie, niemal bez obciążeń na rzecz Boliwii, właściciela zasobów.

Gdy miał zostać sfinalizowany inny deal, tym razem z amerykańskimi firmami, na ulice La Paz i El Alto wyszło pół miliona wściekłych ludzi. Znowu padli zabici, ale i tym razem zbuntowani odnieśli zwycięstwo.

Prezydent Gonzalo Sánchez de Lozada, gwarant neokolonialnych z ducha kontraktów, złożył urząd.

Przebudzenie świadomości

Częścią polityki, jaką prowadził upadły rząd – podobnie jak poprzedni i następny – były systematyczne wojny z cocaleros, o których opowiadał mi Fausto. Policja i szwadrony śmierci, szkolone i opłacane przez Waszyngton w ramach programów walki z narkobiznesem, dokonywały inwazji na region Chapare. Niszczyły uprawy, zabijały plantatorów. Gwałty, pobicia, palenie domostw były na porządku dziennym.

Amerykanie i przedstawiciele białych lokalnych elit nie wzięli pod uwagę, że dla rdzennych mieszkańców koka jest nie tylko źródłem zarobku – rzecz wcale niebagatelna – lecz także częścią ich kultury, medycyny, obrzędów. Zwalczanie plantatorów koki było odbierane jako jeszcze jedna represja najeźdźców skierowana przeciw rdzennym mieszkańcom i ich zwyczajom.

Widziałem kiedyś we francuskim dzienniku „Le Monde” rysunkowy komentarz na temat wojen antynarkotykowych w Andach. Przedstawiał uśmiechniętego autochtona cocalero z workiem liści koki, który mówi do amerykańskiego urzędnika: „Czyżby nie słyszał pan o prawach rynku?”. (Taki sam autochton z workiem liści koki został prezydentem kraju).

Język etnicznej godności i obrona lokalnych kultur – nie tylko w Boliwii, ale tu najbardziej – dochodziły do głosu od obchodów pięćsetlecia „odkrycia Ameryki”, które z perspektywy rdzennych mieszkańców było krwawym podbojem. Przebudzenie świadomości własnej historii, wyrażanej w języku praw i ożenionej z krytyką neoliberalnych recept, zrodziło egalitarny trend w całym regionie.

Boliwijską specyfiką jest wyjątkowa siła – większa niż w innych krajach – rewindykacji etnicznych, akcentowanie rdzennej kultury i ranionego od pięciuset lat poczucia godności. Bo akurat Boliwia jest jedynym krajem regionu, w którym rdzenni stanowią większość.

Napis na murze promujący prezydenta Evo, Boliwia
Fot. Artur Domosławski

Świat milczenia

W Cochabambie wpadam przypadkiem na festiwal studentów: maszerują ulicami odziani w stroje rdzennych mieszkańców, tańczą ich tańce, grają ich muzykę.

Piszę „ich” (stroje), ale w wielu wypadkach trafniejszy byłby zaimek dzierżawczy – „swoje”. Część ulicznej karawany to rdzenni, część Metysi, część nie-wiem-kto, część lokalni biali, którzy traktują kulturę rdzennych jak swoją – zawsze była w zasięgu wzroku, na wyciągnięcie ręki.

Uliczny teatr drwi z białych pasibrzuchów, którzy wyzyskują rdzennych. Aktorki i aktorzy rozdają ulotki: „Stawienie oporu za pomocą satyry to jedna z form buntu uciśnionych ludów autochtonicznych”. Kto jest opresorem? Kiedyś Hiszpanie, dziś Stany Zjednoczone.

– Nie chcemy zalewu amerykańskiego chłamu! Zachowujmy nasze zwyczaje, naszą kulturę! – przekrzykują się, gdy pytam, w jakiej sprawie się tu zbierają i zabawiają.

– Walczymy o prawo do uprawiania liści koki!

– Walczymy o nasze oryginalne języki, keczua i ajmara!

Rozmawiam dłużej z Jacintem, gazeciarzem z ludu Keczua, który zasypuje mnie lawiną słów. Streszczam: „Mam nadzieję, że w Europie biali lubią Evo i naszą rewolucję. Że nie wierzycie tym, co chcą zysków tylko dla siebie. Ropa, gaz, cyna należą do wszystkich. Kochamy Evo, to jeden z nas, pierwszy prezydent z ludów rdzennych. I właśnie dlatego biali tak go nienawidzą”.

Z rdzennymi w Boliwii nie zawsze łatwo pogadać. Białych, nie tylko cudzoziemców, traktują z rezerwą. Jacinto jest chętny do rozmowy być może dlatego, że kupiłem u niego z pięć gazet i dwa filmy na DVD o Moralesie. A może zaciekawiła go moja ciekawość? Biali cudzoziemcy, czyli zazwyczaj turyści, kupują poncza i koraliki, nie wypytują o Moralesa, rewolucję, prawa rdzennych.

Ryszard Kapuściński uważał, że „świat andyjski to świat milczenia, świat niewielu słów”. „W każde z tych słów trzeba się wsłuchać, wyobrazić sobie, co się za nim kryje. Między nimi musi być przestrzeń, którą ma wypełnić nasza wyobraźnia”. Przeczuwam, że owych niewiele słów rdzenni mają dla nie swoich; dla tych, którzy zjawili się na ich ziemi wraz z konkwistą. Ich milczenia doświadczamy czasem my, osobnicy spoza ich kosmosu.

Im więcej rozmów, tym więcej znaków, że nie tylko bieda i społeczne nierówności, lecz w takim samym stopniu – a może nawet bardziej – „kwestia etniczna”, przebudzenie rdzennych, znajduje się w centrum tutejszej polityki. Na pewno w języku etnicznej godności wyraża się główny konflikt polityczny: między rdzennymi a białymi i między Altiplano (płaskowyżem), zamieszkanym w większości przez rdzennych, a nizinami, gdzie większość stanowią biali.

Rdzenni zadają pytania

– Ile razy słyszę, jak dziennikarz pyskuje: „Nie będę dzwonił po ten komentarz! Co mi może powiedzieć ten durny Indianiec?” – Viviana Ariñez, szefowa gazety „La Prensa” w La Paz, załamuje ręce. – I co mam zrobić? Przecież nie powyrzucam wszystkich z pracy. Niestety, uprzedzenia rasowe wśród białych z klas średniej i wyższej to norma.

Do lat 90. społeczne bunty w Boliwii wyrażały się raczej w języku swoistego nacjonalizmu gospodarczego (my versus obce koncerny) bądź klasowym (bogaci versus biedni). Robotnicy, studenci, postępowcy z klasy średniej zbierali się w partiach lub centralach związkowych. Rolnicy, zwykle rdzenni, byli zaledwie przystawką głównego nurtu społecznych rebelii. Nie mieli sprawy, wokół której chcieliby się skrzyknąć – tej robotniczej nie uważali za swoją. Do końca lat 70. zamożniejsi rolnicy – rdzenni i Metysi – byli wręcz sojusznikami władzy przeciw niepokornym robotnikom i inteligentom z miast.

Etniczną świadomość obudziły dopiero zawiedzione nadzieje tych rdzennych, którzy przez kilka dekad czekali, aż reforma rolna obejmie także ich. Zaostrzyły ją prześladowania cocaleros. Rdzenni zaczęli zadawać pytania: kim byli oszuści, którzy nie dotrzymali słowa? Kim prześladowcy? Kim są rządzący?

Tak się rodziła polityczna narracja mówiąca o nowych formach kolonialnego zniewolenia, społecznej hierarchii, rasizmie. Jej rewersem jest etniczna afirmacja: to nasza ziemia, możemy być dumni ze swojej kultury. Jesteśmy solą tego kraju, większością. Podnieśmy więc głowy, wyprostujmy ramiona.

Białego prezydenta – tego, który w 2003 roku ustąpił pod naporem protestów – rdzenni przezwali El Gringo. Mówił z cudzoziemskim akcentem nabytym w dzieciństwie, które spędził w Stanach Zjednoczonych.

W rozmowie dwojga studentów z pewnym amerykańskim badaczem czytam taką diagnozę: „Jesteśmy na etapie, na jakim Ameryka była przed narodzinami ruchu praw obywatelskich Martina Luthera Kinga. Długa droga przed nami”.

Bunt niewolników

La Paz, El Alto… Podziwiając spektakularne księżycowe pejzaże Altiplano, łatwo zapomnieć o historii, jaka tu się zdarzyła, i dramatach, które rozgrywają się dziś. Społeczna pamięć przechowuje dawną tragedię i chłonie tę współczesną.

W promieniu kilkuset kilometrów biali konkwistadorzy polowali na niewolników. Łupili wioski, potem je palili, a ludzi skuwali łańcuchami i zapędzali pod ziemię, do kopalni srebra w Potosí i Oruro. Odmowę zejścia pod ziemię karano egzekucją.

Hiszpański teolog Juan Ginés de Sepúlveda uzasadniał w tamtych czasach, że „Indianie zasługują na takie traktowanie, ponieważ przez swoje grzechy i bałwochwalstwo obrażają naszego Pana”. Głosił, że nie są istotami ludzkimi.

Niewolnicy buntowali się, a broń robili pod ziemią z kości zmarłych towarzyszy.

Teraz górnicy z Altiplano schodzą pod ziemię dobrowolnie, choć często jest to wybór w sytuacjach bez wyboru – pod ziemię pcha ich przymus ekonomiczny. Schodzą nawet pięćset metrów w dół, przeciskają się na czworakach tunelami wysokimi niekiedy na mniej niż metr. Godzinami pracują na leżąco, wdychając pył, w duchocie i temperaturze sięgającej czterdziestu stopni, a innym razem spadającej poniżej zera (to efekt prądów powietrza, które hulają po kilkunastu poziomach podziemnych labiryntów).

Powiedzieć, że to katorga, to powiedzieć niewiele.

Często dochodzi do podziemnych katastrof, a ich powodem są eksplozje gazu. Wśród górników są nastolatki, którym władze kopalnianej spółdzielni nie potrafią odmówić pozwolenia na pracę. To dzieci z rodzin żyjących na granicy głodu, których ojca w kopalni zasypało; są jedyną nadzieją matki i młodszego rodzeństwa. Jeśli nie przyniosą pensji, nie będzie co jeść. Ich młodsze rodzeństwo żebrze na ulicach Oruro, Potosí i innych andyjskich osad zbudowanych wokół przemysłu wydobywczego. Wielu nieletnich popada w nałogi. Uciekają z domów, prostytuują się, organizują w gangi.

Morales przywrócił większości Boliwijczyków godność i poczucie, że są u siebie, w swoim kraju, ale edukacja, służba zdrowia i opieka społeczna nadal są w opłakanym stanie. Ludzie, którym chce się robić coś pożytecznego dla wspólnoty, szukają sponsorów na kontynencie dawnych zdobywców – w organizacjach pozarządowych i funduszach Unii Europejskiej.

Opowiadano mi o emerytowanych nauczycielach z Oruro, którzy założyli dwie szkoły będące zarazem domami opieki, finansowane przez fundacje z Francji i ze Szwajcarii. Zgarniają z ulicy rozbitków, dają opiekę, wyżywienie i organizują lekcje szkolne. Udało im się w ten sposób ocalić sporo dzieci, ale to kropla w morzu potrzeb.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Artur Domosławski
Artur Domosławski

Pisarz i reporter, przez 20 lat związany z „Gazetą Wyborczą”, od dekady z „Polityką”. Autor kultowej „Gorączki latynoamerykańskiej" (2004), niepokojącej „Śmierci w Amazonii" (2013), wstrząsających „Wykluczonych" (2016), słynnej biografii „Kapuściński non-fiction" (2010) oraz monumentalnej biografii Zygmunta Baumana „Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana" (2021). Laureat wielu nagród i wyróżnień literackich i dziennikarskich, m.in. Grand Press Dziennikarz Roku 2010, nominowany do Nagrody Nike za „Wykluczonych" i „Wygnańca", aureat Górnośląskiej Nagrody Literackiej „Juliusz” (2022) dla najlepszej biografii za „Wygnańca". Jego książki były tłumaczone na 10 języków.

Komentarze