0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Menahem KAHANA / AFPFot. Menahem KAHANA ...

Gdy z perspektywy Europy patrzymy na izraelską scenę polityczną, szybko nasuwa się jeden wniosek: Izrael jest skrajnie prawicowy.

Między kwietniem 2019 roku a listopadem 2022 roku – w niewiele ponad trzy i pół roku – Izraelczycy pięć razy szli do urn wyborczych wybierać nowy Kneset. W wyniku tych wyborów powstawały niestabilne układanki polityczne, czasem po kilku miesiącach trzeba było kolejny raz głosować. Najnowsza koalicja utrzymuje się już półtora roku. Wśród jej ministrów mamy skrajnie religijnych, antyarabskich rasistów, którzy publicznie wspierali samosądy na Palestyńczykach na Zachodnim Brzegu. I marzy im się aneksja wszystkich palestyńskich ziem do Izraela.

W ostatnich wyborach parlamentarnych 10 miejsc w 120-osobowym Knesecie zdobyli przedstawiciele partii arabskich. Cztery miejsca przypadły słabnącej od lat Partii Pracy. Reszta – 96 miejsc – to partie prawicowe od centrum do bardzo radykalnych. 14 miejsc – tyle samo, co partie arabskie i lewicowe – zdobyła prowadzona przez Becalela Smotricza koalicja dwóch skrajnych partii – Religijnego Syjonizmu i Żydowskiej Siły.

Obie partie są dziś częścią rządu. Taka koalicja prowadzi wojnę z Gazą.

Gdzie jest lewica?

Co stało się z izraelską lewicą?

„Europejczycy zwykle nie rozumieją politycznego kontekstu poza swoim kontynentem, a Izrael nie jest tutaj wyjątkiem” – tłumaczy w rozmowie z OKO.press Anszel Pfeffer, dziennikarz dziennika Haarec, autor biografii Benjamina Netanjahu – „W Izraelu lewica znaczy coś innego, niż poza nim”.

Nasz rozmówca zwraca uwagę, że jej definicja zmieniała się na przestrzeni czasu.

„W latach 50. i 60. lewica w Izraelu to przede wszystkim socjalistyczna polityka społeczno-gospodarcza, kolektywistyczne spojrzenie na rządzenie, włączanie związków zawodowych w proces sprawowania władzy. Od lat 80. cała izraelska polityka zaczęła zajmować się przede wszystkim kwestią bezpieczeństwa, dyplomacji, okupacji Zachodniego Brzegu i Gazy. W ostatnich latach podział na prawicę i lewicę to głównie polityka tożsamościowa, konflikt między demokracją a religią, spór o system sądownictwa”.

Dodaje, że politycy dalej spierają się o podejście do Palestyńczyków, ale w ostatnich latach nie jest to główna oś sporu politycznego. A i tak wszystko zmienia się 7 października, do czego jeszcze wrócimy.

Od rządów do progu wyborczego

W ostatnich wyborach izraelska Partia Pracy zdobyła cztery miejsca w Knesecie. Gorzej było tylko w 2020 roku, gdy skończyło się na trzech. Ale we wszystkich ostatnich pięciu wyborach od 2019 roku wyniki były fatalne – między 3 a 7 miejsc. Mówimy o spadkobierczyni partii Dawida Ben Guriona. Partia Mapai Ben Guriona zdominowała pierwsze 20 lat historii Izraela, a przez kolejne dekady, po połączeniu trzech partii w tym właśnie Mapai w Partię Pracy w 1968 roku, dalej długo była jedną z najważniejszych sił. Rozdawała karty, współrządziła. Inna, niegdyś stosunkowo popularna lewicowa partia, Merec, w ostatnich wyborach do Knesetu nie przekroczyła progu wyborczego.

Zwycięstwo rewizjonizmu

„W syjonizmie od początku istniały dwa nurty: rewizjonistyczny i nurt lewicowy. Dziś zwyciężył rewizjonizm, reprezentowany przez Likud Netanjahu” – tłumaczy nam Sewer Plocker, dziennikarz, publicysta i redaktor największego izraelskiego dziennika „Jediot Aharonot” – „Partia Pracy została praktycznie wymazana ze sceny politycznej. W ostatniej dekadzie partia popełniła szereg błędów politycznych i ich dzisiejsze wyniki nikogo nie dziwią. Poza tym, tak jak na całym świecie, mamy zwrot ku centrum. Partie lewicowe, tradycyjne partie pracy, socjaldemokraci, dziś w wielu miejscach są partiami centrum. W Izraelu centrum jest bardzo silne. Ale to centroprawica. Nie chcą aneksji Zachodniego Brzegu do Izraela, mają poglądy wolnorynkowe”.

Plocker zauważa też podobne procesy, jakie dokonują się wśród partii lewicowych na Zachodzie.

„Partia Pracy w Izraelu zaczęła zajmować się głównie sprawami takimi jak prawa homoseksualistów, walka z wpływem religii na życie obywateli. To są wszystko ważne sprawy. Ale podstawowy przekaz Partii Pracy, jak zwiększenie budżetu na wydatki społeczne, zwiększenie opodatkowania wysokich zarobków – to zniknęło”.

Izraelski komentator uważa, że między innymi przez to klasa robotnicza przestała głosować na Partię Pracy. A klasa średnia znalazła sobie innych reprezentantów w centroprawicy.

I w ten sposób lewica przestała być komukolwiek potrzebna.

Przeczytaj także:

Otrodoksi głosują na ortodoksów

Jego zdaniem ważnym czynnikiem wzrostu poparcia dla prawicy w wyborach jest demografia.

Plocker: „W przeciętnej rodzinie ortodoksyjnej mamy 6-7 dzieci. A Żydzi ortodoksyjni głosują na partie ortodoksyjne. Tymczasem wszystkie te partie są bardzo konserwatywne. Mają różne postulaty i zestawy poglądów, ale z zachodniego punktu widzenia są skrajne, nie mają nic wspólnego z europejską chadecją. Część reprezentuje mesjanizm”.

Od pierwszego udziału w wyborach dwie największe dziś partie Żydów ortodoksyjnych zawsze mają reprezentację w knesecie (Zjednoczony Judaizm Tory od 1992 roku, Szas od 1984 roku).

Natomiast suma ich poparcia w XXI wieku jest bardzo stała – mieści się między 11 a 14 proc. Ich populacja rośnie natomiast bardzo dynamicznie, o 4-4,5 proc. rocznie. Od 750 tys. w 2009 roku do 1,33 mln w 2023 roku. Ich wpływ polityczny zależy więc od mobilizacji. Jeśli frekwencja wśród ortodoksów wzrośnie, Kneset może być jeszcze bardziej prawicowy.

„Większość z nas wciąż żyje z traumą”

To jednak krajobraz sprzed 7 października 2023 roku. Tego dnia, wraz z krawym atakiem palestyńskiego Hamasu na terytorium Izraela, znaczonym ponad tysiącem zabitych i ponad setką uprowadzenych, państwo przeżyło społeczny wstrząs.

„Izrael wciąż jest na wojnie, a większość z nas wciąż żyje z traumą 7 października. Dziś jest zbyt wcześnie, by przewidywać, jak izraelska polityka będzie wyglądać w kolejnych latach” – mówi Anszel Pfeffer – „Polityczny krajobraz z pewnością zmieni się po wojnie, ale potrzebujemy perspektywy. Trwająca wojna jej nie sprzyja”.

Zgodnie z kalendarzem wyborczym Izraelczycy kolejny raz powinni wybierać członków Knesetu dopiero w listopadzie 2026 roku. Ale to zależy od tego, czy Netanjahu uda się utrzymać większość. Według sondażu z końca stycznia zdecydowana większość (71 proc.) Izraelczyków chciałaby, żeby wybory odbyły się wcześniej niż za dwa i pół roku.

7 października ma mocny wpływ na sondaże. Ich wyniki w Izraelu podaje się często w miejscach w Knesecie zamiast wyniku procentowego. W Izraelu jest jeden okręg wyborczy na całe państwo, dlatego wynik sondażu można łatwo przeliczyć na mandaty. Do października Likud Netanjahu notował około 30 miejsc w 120-osobowym Knesecie. Tuż potem wynik ten spadł do średnio 18 miejsc.

Tak dla wojny, nie dla Netanjahu

„Izraelczycy obwiniają Netanjahu o porażkę 7 października i o to, że zakładnicy wciąż nie wrócili do domu” – mówi Pfeffer – „Dlatego Likud dołuje w sondażach. Ale trwa wojna, więc każdy trend jej dotyczy. Nie znaczy to wcale, że jeśli odbędą się kolejne wybory, to właśnie ona będzie głównym tematem”.

Zdaniem dziennikarza mamy dziś w Izraelu do czynienia z paradoksalnym trendem politycznym:

„Zwykle w krajach, które prowadzą wojnę, efekt flagi oznacza, że obywatele wspierają rząd, armię, notuje się wzrost uczuć patriotycznych. Popularność lidera, na przykład premiera, zwykle rośnie na początku wojny. W Izraelu wydarzyło się coś nietypowego. Zdecydowana większość Izraelczyków popiera wojnę. I chociaż armia poniosła 7 października porażkę, jej popularność nie spadła. Ale jednocześnie poparcie dla Netanjahu bardzo spadło od pierwszego sondażu wykonanego po 7 października”.

Sewer Plocker: „Po tym, co zdarzyło się po 7 października, centrum ma przewagę nad Netanjahu. Gdyby dziś odbyły się wybory parlamentarne, Likud straciłby władzę, a rząd stworzyłyby partie centrum z około 70 miejscami w Knesecie”.

Czas centroprawicy?

Wspomniane centrum to przede wszystkim partia Obóz Państwowy, kierowana przez Beniego Ganca i Gadiego Eizenkota. Obaj są dziś ważnymi postaciami powołanego po 7 października rządu jedności narodowej, mają wpływ na decyzje co do sposobu prowadzenia wojny. Zaraz po 7 października zyskali najwięcej – pod koniec zeszłego roku ich partia notowała w niektórych sondażach nawet 40 miejsc w Knesecie.

Dziś jednak, patrząc na sondaże jako całość i zwracając uwagę na długoterminowy trend, widać, że Likud Netanjahu zaczyna krok po kroku odbudowywać swoją pozycję. Ich sondażowa średnia jest już w okolicach 20 miejsc. To za mało, by po ewentualnych wyborach rządzić. Ale też dowód na to, że Netanjahu nie można nigdy skreślać.

Sewer Plocker uważa jednak, że koniec wojny oznaczać będzie polityczny koniec Netanjahu.

„Premier powtarza, że wojna może się zakończyć tylko absolutnym zwycięstwem. To bzdura” – mówi komentator – „Ostatnie absolutne zwycięstwo wydarzyło się, gdy Hitler popełnił samobójstwo w Berlinie. Tutaj nic takiego się nie wydarzy. A skoro „absolutnego zwycięstwa” nie będzie, to obciąży to Netanjahu. Jeśli znów nie wydarzy się coś kompletnie niespodziewanego, to Likud przegra najbliższe wybory bez względu na to, kiedy się odbędą”.

Kolejny powrót Netanjahu?

„Netanjahu był już w podobnej sytuacji. W 1995 jako lider opozycji był liderem sondaży, miał wygrać kolejne wybory parlamentarne. Po zamordowaniu premiera Icchaka Rabina jego notowania spadły o około 30 punktów” – przypomina Anszel Pfeffer.

W połowie lat 90. Netanjahu był jednym z liderów protestów przeciwko porozumieniu pokojowemu z Palestyńczykami w 1995 roku. Zwolennikiem porozumień był ówczesny premier Icchak Rabin. W lipcu 1995 roku Netanjahu przewodził protestowi, na którym niesiono przygotowaną dla Rabina trumnę, gdzie skandowano „śmierć Rabinowi”. Kulminacją ówczesnej atmosfery było zabójstwo Rabina przez prawicowego ekstremistę.

„Kilka miesięcy później Netanjahu udało się podnieść i wybory wygrać. Morderstwo Rabina również było sporą traumą dla społeczeństwa izraelskiego. Ale nie zmieniło podstawowych podziałów. Netanjahu umiał je wykorzystywać. I teraz robi to samo. Odwołuje się do poczucia gniewu, traumy, mówi do ludzi nastawionych nacjonalistycznie i antypalestyńsko. Powtarza slogan o „totalnym zwycięstwie”, choć coś takiego nie istnieje, na pewno nie w tej wojnie”.

Pfeffer podkreśla, że wciąż nie widać, by zaufanie społeczne Netanjahu się odbudowywało. W sondażu z początku kwietnia 71 proc. badanych uważało, że obecny premier powinien ustąpić natychmiast lub zaraz po zakończeniu wojny.

„Ale z drugiej strony udaje mu się swoją retoryką utrafić w dominujący nastrój społeczny” – mówi Pfeffer – „Mamy więc paradoks: opinia publiczna zgadza się z Netanjahu, ale go nie popiera. Nie przesądzałbym jednak jeszcze, że nie uda mu się kolejny raz podnieść z kolan. Netanjahu mówi dokładnie to, co myślą Izraelczycy. To wciąż nie przekłada się na poparcie dla niego. Ale wciąż nie można go skreślić”.

Tutaj dochodzimy do sedna obecnego klimatu politycznego w Izraelu – Netanjahu jest obwiniany o porażkę 7 października, ale jednocześnie wyraża zdanie większości na temat wojny w Gazie.

Odwracanie wzroku

Izraelczycy jednocześnie chcą, by wojna była prowadzona, i odwracają od niej wzrok. „Tak jak większość ludzi dobrej woli jestem przerażony i wstrząśnięty liczbą ofiar cywilnych w Gazie” – mówi Sewer Plocker.

Podobnie czuje Haggai Matar, dziennikarz magazynu +972:

„Jestem przerażony, sparaliżowany tym, co nasze państwo robi w Gazie. Widzę, jak terror, strach, ból i trauma potrafią zamknąć serca i umysły całego narodu, podczas gdy członkowie tego narodu popełniają niewyobrażalne zbrodnie na jakimś zbiorowym »wrogu«, nawet gdy ofiary są niewinne: to niemowlęta i dzieci, mężczyźni i kobiety, starsi i chorzy. To czarne zwierciadło, od którego nie można odwrócić wzroku” – pisze w felietonie z 18 kwietnia.

Niestety, Plocker i Matar są w dzisiejszym Izraelu w zdecydowanej mniejszości.

„Zatrzymaliśmy się na 7 października”

„Przez to, że 7 października nasze zaskoczenie było tak wielkie, a pogrom tak okrutny, w Izraelu na długie tygodnie zatrzymaliśmy się na tym dniu” – mówi nam Plocker – „Prasa, radio, telewizja, rozmowy na ulicach – wszystko wciąż toczy się wokół tego dnia. I przez to olbrzymia część Izraelczyków nie chce słyszeć o ofiarach cywilnych w Gazie”.

„Zbyt często słyszałem od Izraelczyków zdanie »Nie mam w moim sercu miejsca dla dzieci z Gazy – zbyt mocno przeżywam naszą krzywdę«” – pisze Matar.

„Ludzi, którzy w Izraelu próbują na tę wojnę patrzeć od strony etycznej, jest wciąż bardzo niewielu. Ale nie mamy wyjścia, musimy podkreślać, że w każdym wypadku ludzie niewinni są ludźmi niewinnymi, bez względu na to, z której strony granicy się znajdują” – przekonuje Plocker.

Codziennie dowiadujemy się o nowych tragediach z Gazy, o kolejnych zbrodniach izraelskiej armii. W swoim tekście Matar przytacza przypadek sześcioletniej Hind Radżab, która nie doczekała się pomocy i umierała w samochodzie wokół martwych ciał członków swojej rodziny. Śledztwo „Washington Post” wskazuje, że najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem śmierci rodziny i załogi karetki wysłanej na ratunek jest izraelski ostrzał.

80 proc. nie chce brać pod uwagę cierpienia Gazy

W Izraelu większość żydowskich obywateli państwa wciąż przymyka na doniesienia o zbrodniach własnej armii i cierpieniu mieszkańców Gazy oczy. Albo świadomie je ignoruje.

Niezależny ośrodek badawczy Izraelski Instytut Demokracji trzykrotnie przeprowadził sondaż, w którym zapytano:

„W jakim stopniu Izrael powinien brać pod uwagę cierpienie cywilnej populacji Gazy, planując kontynuację tamtejszej walki?”

  • W październiku 2023 roku 83,5 proc. badanych żydowskich obywateli Izraela odpowiadało, że w niewielkim stopniu lub wcale,
  • w grudniu 2023 było to 81 proc.,
  • w marcu 2024 – 80 proc.

Biorąc pod uwagę niewielkie różnice i ewentualny błąd pomiaru, nie można nawet mówić o trendzie spadkowym. Zdecydowanej większości żydowskich obywateli Izraela (wśród obywateli arabskich proporcje są odwrotne, choć odsetek odpowiedzi „w niewielkim stopniu lub wcale” rośnie) cierpienie Gazy nie interesuje. I ma to odzwierciedlenie w wyborach politycznych.

Zmiany, ale powolne

Sewer Plocker uważa, że atmosfera w Izraelu zmienia się, lecz dzieje się to powoli:

„Gdyby udało się uwolnić zakładników, to izraelska opinia publiczna łatwiej przyjęłaby rozmowę o katastrofie humanitarnej w Gazie. Na razie jednak wciąż nie mogę powiedzieć, żeby ludzie byli wstrząśnięci tym, co tam się dzieje. Zauważa się tę tragedię, współczuje się ludziom w Gazie, ale pełną odpowiedzialność za przebieg wojny przypisuje się Hamasowi.

Natomiast głosów o powstrzymanie machiny wojennej jest coraz więcej. Opinia publiczna się zmienia. Poparcia dla każdego działania w Gazie dziś już nie ma. Wiele osób nie chce, by atak rozszerzać o Rafah. Dlatego podziały polityczne są coraz ostrzejsze, wracają demonstracje antyrządowe. Wielu uważa, że konflikt z USA, jaki wywołał Netanjahu jest dramatycznym błędem”.

Dwie twarze Netanjahu

Anszel Pfeffer zwraca jednak uwagę, że w konflikcie dyplomatycznym z USA Netanjahu jest dużo bardziej elastyczny, niż się wydaje.

„Racja, izraelski premier nie robił tego, o co Biden prosił. Pamiętajmy, że zawsze, gdy Netanjahu przemawia, mówi do Izraelczyków. Nawet gdy mówi po angielsku i teoretycznie zwraca się do Amerykanów”.

Biograf Netanjahu uważa, że premier próbuje zrobić dwie rzeczy, które pozornie są ze sobą sprzeczne:

„Jednocześnie stara się pokazać, że ma wsparcie amerykańskiego rządu. I próbuje pokazać, że to on to wsparcie zapewnił. Ale jednocześnie mówi: nawet jeśli administracja Bidena chce, byśmy coś zrobili, nie zrobimy tego, jeśli naszym zdaniem to niekorzystne dla bezpieczeństwa Izraela”.

Inny rząd, ta sama wojna

Czy wojna toczyłaby się inaczej, gdyby rząd w Izraelu zmienił się przed 7 października?

Plocker: „Istota wojny byłaby taka sama. Ale myślę, że ofiar cywilnych wśród Palestyńczyków byłoby mniej. Że pomoc humanitarna byłaby szerzej dostarczana do Gazy. Inaczej mówiłoby się o wojnie w oficjalnych komunikatach. Stosunki z USA i Europą pewnie byłyby lepsze. Ale dwa zasadnicze cele: likwidacja Hamasu i odbicie zakładników, byłyby identyczne. Nawet gdybyśmy mieli rząd centrolewicy, co jest mało możliwe, to też działałby według tych zasad”.

Wojna Ganca i Galanta, nie Netanjahu

Netanjahu globalnie daje twarz wojnie w Gazie. Ale, jak zwraca uwagę Sewer Plocker, 7 października Netanjahu był tak samo zaskoczony, jak wszyscy w Izraelu:

„Nie było wówczas żadnych planów wojennych. To wcale nie on definiował cele tej wojny, nie on ją szykował. To nie jego wojna, to wojna Galanta – ministra obrony – i Ganca, który jest byłym głównodowodzącym armii, ministrem bez teki, zasiada w gabinecie wojennym i ma tam bardzo wiele do powiedzenia. Netanjahu daje wojnie twarz, ale prowadzą ją Galant, Eisenkott, Ganc”.

I to Ganc, jeden z architektów wojny – lider centroprawicy – miałby największe szanse, by zostać premierem, gdyby wybory odbyły się w najbliższym czasie.

A jednak, choć mówi się o wyborach, kompleksowych odpowiedzi na pytanie, jak powinien wyglądać Izrael i Gaza po wojnie, jest mało.

Ogromna nieufność

Sewer Plocker ocenia, że szanse na pokojowe współistnienie Izraela i Palestyny są małe:

„Wzajemna nieufność jest ogromna. Mam jednak też w sobie dozę optymizmu, choć trudno mi go racjonalnie uzasadnić. Być może z tego konfliktu obie strony wyjdą nieco mądrzejsze i w końcu dojdą do porozumienia”.

W rozmowie zwracamy uwagę, że w trakcie wojny ze strony członków Knesetu otwarcie nawoływano do wypchnięcia Arabów z Gazy, a część izraelskiego ruchu osadniczego mówiła o planach zasiedlenia tego obszaru. Sewet Plocker twierdzi jednak, że są to mało poważne propozycje.

I wraca do przyczyn swojego optymizmu

„Najnowsze badanie opinii publicznej w Gazie mówi, że poparcie dla Hamasu jest tam na rekordowo niskim poziomie. Mniej niż jedna trzecia Gazańczyków popiera Hamas. I analogicznie, poparcie dla skrajnej prawicy w Izraelu również spada. Partia Smotricza w ostatnich sondażach nie przekracza progu wyborczego. Może z tego wszystkiego wyłoni się po obu stronach jakieś centrum, które będzie w stanie podjąć wspólne rozmowy?” – przekonuje komentator.

Stałe poparcie dla Hamasu

Trudno jednak ten optymizm podzielać. Według cytowanego przez Plockera sondażu Hamas ma w Gazie 34 proc. poparcia. To niewiele mniej niż według analogicznego badania sprzed 7 października. We wrześniu 2023 było to 38 proc. Poparcie dla Hamasu na Zachodnim Brzegu (gdzie poziom przemocy ze strony żydowskich osadników znacznie wzrósł po 7 października) wobec września 2023 wzrosło z 12 proc. do 35 proc.

Na pytanie o to, kto powinien rządzić Gazą, 52 proc. badanych z Gazy odpowiada, że Hamas. Jedyny optymistyczny wynik to wzrost poparcia dla dwupaństwowego rozwiązania w Gazie:

z 35 proc. do 62 proc.

Ale decydujący głos będą tutaj mieli nie mieszkańcy Gazy, ale rząd wybrany przez Izraelczyków. Dziś w rządzie mamy rasistów, którzy nawoływali do pogromów na Palestyńczykach. Jeśli wybory wygra centroprawica, to z pewnością nie dzięki hasłom państwa dla Palestyńczyków. Lewica, która mogłaby to rozwiązanie poprzeć, jest w rozsypce, nie ma poparcia społecznego.

Co z dwoma państwami?

Do powrotu koncepcji dwóch państw nawoływał w cytowanym już tekście Hagai Matar.

„Dziś takie rozwiązanie wydaje się niemożliwe. Izraelczycy i Palestyńczycy są dziś znacznie mniej skłonni, by się tolerować, a wzajemna dehumanizacja osiągnęła ekstremalne poziomy. Ale jest też wiele osób, które chcą innej przyszłości, które podążyłyby za odważnymi liderami, które chcą pokazać, że zmiana w podejściu może pomóc stworzyć partnera po drugiej stronie” – zakończył swój felieton autor.

Wiara w zakończenie krwawej okupacji palestyńskich ziem i pokojowe współistnienie wymaga dzisiaj sporej dozy niepoprawnego idealizmu. Na razie jednak Izrael zmierza w stronę kolejnych lat rządów prawicy. A ta dalej będzie prowadzona przez ludzi odpowiedzialnych za pełną zbrodni wojnę w Gazie. Trudno wyobrazić sobie, by doprowadziła do prawdziwie równych praw dla Żydów i Arabów.

;

Udostępnij:

Jakub Szymczak

Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.

Komentarze