0:00
0:00

0:00

„Prawie 40 filmów o tematyce historycznej powstaje przy wsparciu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, pod auspicjami i przy finansowym zaangażowaniu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego” – tak zaczynał się komunikat rozesłany pod koniec 2018 roku do mediów przez MKiDN.

„Te i inne […] produkcje filmowe […] wypełniają białe plamy polskiej historii. Rolą MKiDN jest poszerzanie wsparcia dla twórców, co czynimy, zwiększając finansowanie produkcji filmowej. […] My, jeżeli chodzi o film fabularny, spodziewamy się pierwszych ważnych i – mam nadzieję – udanych premier w przyszłym roku” – pisał w nim premier Gliński.

W tym roku faktycznie premiery miały aż trzy wspierane przez MKiDN produkcje: poświęcony Powstaniu Warszawskiemu i misji Jana Nowaka-Jeziorańskiego „Kurier” Władysława Pasikowskiego (15 marca), „Piłsudski” Michała Rosy (13 września) oraz „Legiony” Dariusza Gajewskiego (20 września).

Żaden z filmów nie zdobył szczególnie pochlebnych recenzji, żadnemu nie udało się też ściągnąć do kin naprawdę licznej widowni – zwłaszcza w porównaniu do budżetów, na jakie opiewały te produkcje.

Przeczytaj także:

„Kurier” – rozczarowanie po niezłym początku

Film Pasikowskiego miał niezłe, choć trochę niższe od oczekiwanego otwarcie – 93 034 widzów. W następnych tygodniach widownia przyrastała jednak bardzo powoli. Ostatecznie „Kurier” zgromadził w kinach niecałe pół miliona widzów – konkretnie 488 806. Jak na wielką, narodową produkcję „zapełniającą białą plamę w historii” z budżetem 17,5 miliona złotych, to niewiele.

Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że w polskich kinach ciągle trwa świetna frekwencyjna passa. Wyniki powyżej miliona widzów nie są niczym nadzwyczajnym.

W tym roku tę granicę w polskich kinach przebiło już 11 filmów, w tym cztery polskie:

  • „Miszmasz, czyli kogel mogel 3”,
  • „Polityka”,
  • „Planeta singli 3”,
  • oraz „Kobiety mafii 2”.

Oczywiście, trudno porównywać kino historyczne z filmami Patryka Vegi, czy tradycyjnie popularnymi wśród widowni nad Wisłą komediami romantycznymi, jednak „Kuriera” wyprzedziło także niełatwe, pozbawione rozpoznawalnych gwiazd „Boże ciało” Jana Komasy.

Po 10 dniach od premiery, która odbyła się 11 października film zgromadził 488,5 tys. widzów, tyle co „Kurier” w całej kinowej eksploatacji. Jeśli frekwencja nie siądzie radykalnie, Komasa wysoko przeskoczy także wynik „Legionów”.

Dla porównania, poprzedni film Pasikowskiego „Pitbul: Ostatni pies” zgromadził w zeszłym roku trochę ponad milion widzów, a poświęcony postaci pułkownika Kuklińskiego historyczny thriller szpiegowski „Jack Strong” (2014) prawie 1,2 miliona.

Poprzedni film o powstaniu warszawskim, „Miasto 44” Jana Komasy (2014), ściągnął do kin 1,7 miliona osób.

Szkoły do kina marsz

„Piłsudski” i „Legiony” wystartowały jeszcze słabiej niż „Kurier”. Pierwszy film w weekend otwarcia zobaczyło zaledwie 42 tysiące osób, drugi o 9 tysięcy więcej.

Nie pomogło zarzucenie przez dystrybutorów kin kopiami filmów – oba grano na około 300 ekranach. W następnych tygodniach filmy nie odrabiały strat z weekendu otwarcia, nie było widać żadnej zwyżki widowni.

Widać za to szkoły. W kolejnych tygodniach eksploatacji w kinach gros widowni „Piłsudskiego” i „Legionów” ogląda je w dni powszednie. Na ogół te proporcje wyglądają odwrotnie – widownia wybiera raczej dni wolne od pracy, bądź poprzedzający je piątek. Duża liczba widzów w dni powszednie sugeruje, że możemy mieć do czynienia z seansami dla szkół.

W Warszawie w najbliższy weekend w ogóle nie będzie można obejrzeć „Piłsudskiego” na dużym ekranie. Kina grają film wyłącznie w tygodniu, w godzinach rannych i wczesnopopołudniowych – raczej dla szkół, niż dla widzów, którzy planują z własnej woli zobaczyć film w wolnym czasie.

„Legiony” co prawda można jeszcze zobaczyć w weekend, ale najpóźniejsze seanse zaczynają się w okolicach południa – takie godziny kiniarze przeznaczają na spadające z afisza produkcje, zbierające ostatnie resztki widzów.

Po 4 tygodniach w kinach „Legiony” zgromadziły zaledwie 330 474 widzów. Z seansami dla szkół może uda się im osiągnąć liczbę zbliżoną do pół miliona. „Piłsudski”, który po trzech tygodniach nie zgromadził nawet 200 tysięcy widzów, może mieć problem nawet z osiągnięciem tej liczby. Jak na wielkie, historyczne superprodukcje to bardzo słabo.

Publiczność ma dosyć?

Dlaczego wszystkie trzy historyczne tytuły nie ściągnęły widzów? W przypadku „Legionów” i „Piłsudskiego” część wytłumaczenia może stanowić fakt, że obie produkcje weszły do kin w odstępie tygodnia i nawzajem podbierały sobie widzów.

Z drugiej strony, rok temu „Dywizjon 303. Historia prawdziwa” zgromadził ponad 1,5 miliona widzów, mimo tego, że wszedł do kin tydzień po opowiadającym bardzo podobną historię filmie „303. Bitwa o Anglię”. Oba filmy debiutowały przy tym w wakacje, uznawane w Polsce za okres, gdy trudniej zrobić dobry frekwencyjny wynik.

„Legionom” mogło też zaszkodzić to, że film spóźnił się o rok – miał stanowić część obchodów stulecia odzyskania niepodległości. Gdyby wszedł na ekrany jesienią 2018 miałby pewnie większą ekspozycję medialną i szansę liczniejszą widownię.

Choć także wtedy wielu widzów mógłby zniechęcić słaby, szczątkowy scenariusz. Podobnie jak od „Piłsudskiego” widzów mógł odstraszyć anachroniczny język filmowy, a od „Kuriera” fakt, że wygląda jak telewizyjna produkcja z lat 90.

Być może powodem relatywnie niskiej frekwencji na wszystkich trzech tytułach jest to, że widzowie po prostu przesycili się kinem historycznym. Wbrew zarzutom prawicy o zaniedbaniu polskiej historii przez kino, w ostatniej dekadzie mieliśmy całą serię historycznych premier. By wymienić tylko największe produkcje:

  • „80 milionów” (2011) Waldemara Krzystka,
  • „1920. Bitwę warszawską” (2011) Jerzego Hoffmana,
  • „Różę” (2011) i „Wołyń” (2016) Wojciecha Smarzowskiego,
  • „W ciemności” (2011) Agnieszki Holland,
  • „Miasto 44” (2014) Jana Komasy,
  • dwa filmy o Dywizjonie 303,
  • „Historię Roja” (2016) Jerzego Zalewskiego.

Oprócz tego w kinach grano kameralne dramaty historyczne Pawła Pawlikowskiego („Idę” i „Zimną wojnę”), „Papuszę” (2013) Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego, czy serię historycznych biografii osadzonych w PRL – np. „Bogów” (2014) Łukasza Palkowskiego o transplantologicznym zespole profesora Religi i „Sztukę kochania” (2017) Marii Sadowskiej o seksuolożce Michalinie Wisłockiej.

Widzowie mogli zwyczajnie zmęczyć się takim natłokiem historii w kinie. Jeśli kolejne zapowiadane przez ministerstwo historyczne produkcje nie znajdą nowego języka i kontaktu z widzem, mimo zaangażowania bardzo dużych budżetów czekać je może podobny los, co tegorocznych.

Czy to powinien być priorytet?

Żadna z tegorocznych produkcji nie ma szans ściągnąć z rynku kinowego środków, które zwróciłyby ich koszty – jak na przeciętne polskie budżety niemałe.

Finansową klapą zapowiadają się zwłaszcza „Legiony” – film kosztował 27 milionów złotych. Jeśli dobije do pół miliona widzów, to nie zgromadzi nawet połowy tej kwoty – średnia cena biletu kinowego w Polsce to około 21 złotych, a bilety na seanse dla szkół są znacznie tańsze.

Box office (wpływy z biletów) „Legionów” będzie na pewno mniejszy niż 10 milionów złotych. Do producentów trafi jeszcze mniej, swoją część wezmą kina i dystrybutor.

Oczywiście, takie produkcje rządzą się innymi regułami niż czysto komercyjne przedsięwzięcia. Mają realizować społeczne i tożsamościowe potrzeby. Wspierają je w tym środki i instytucje publiczne.

„Kuriera” wyprodukowało Muzeum Powstania Warszawskiego przy współpracy TVP, oraz Mazowieckiego i Warszawskiego Funduszu Filmowego. TVP zaangażowała się też w produkcję „Legionów”, wspólnie z Filmoteką Narodową – Instytutem Audiowizualnym. Wszystkie trzy produkcje wsparły MKiDN i PISF.

Podobne kino będzie mogło najpewniej liczyć na dalsze wsparcie obecnej władzy. Pytanie jednak, czy duże historyczne produkcje faktycznie powinny przyjmować aż tak wiele publicznych środków na kino?

Masowe zapotrzebowanie widowni na takie kino nie jest oczywiste. Filmy takie jak „Kurier”, czy „Legiony” nie też mają żadnych szans na zaistnienie na rynku międzynarodowym. Ani nie ściągną z niego pieniędzy, ani nie wzbudzą zainteresowania polską historią i kulturą.

Na to mają szanse raczej bardziej kameralne i artystycznie odważniejsze produkcje – jak „Zimna wojna”, czy „Boże ciało” – które w pomyśle obecnych władz na kino mieściły się zawsze średnio.

;

Udostępnij:

Jakub Majmurek

Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) “Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.

Komentarze