0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Wyborcza.plFot. Dawid Żuchowicz...

Rytuał układania przez kierownictwo PiS list wyborczych był długotrwały i burzliwy, bo padały groźby wypisywania się z partii i odchodzenia z polityki. Niektóre z tych gróźb – jak w wypadku eurodeputowanego Tomasza Poręby – zostały zresztą zrealizowane na długo przed wyborami.

Cała awantura o listy PiS skończyła się mniej więcej tak jak zawsze – wszelkie kontrowersje rozstrzygnął jednoosobowo Jarosław Kaczyński. To on zadecydował, że listy będą wyglądać tak, jak wyglądają. Rzut oka na efekt jego prac pozwala twierdzić, że PiS będzie w tych wyborach bardzo trudnym przeciwnikiem dla partii Koalicji 15 Października.

W telegraficznym skrócie wygląda to tak, że Kaczyński zdecydował się na realizację tego samego scenariusza, który wybrały pozostałe partie (w tym KO) – rzucił do walki o Parlament Europejski polityków z absolutnie pierwszej linii, nie bacząc, jakie pełnią aktualnie funkcje w kraju. Świadomie postawił przy tym na „jedynkach” (zapobiegliwie głównie w tych okręgach, w których PiS jest najsilniejszy) polityków dosłownie znienawidzonych przez wyborców strony demokratycznej.

Przeczytaj także:

Kamiński i Wąsik, Obajtek i Kurski

Najwięcej emocji budziło właśnie tych kilka szczególnych, skrajnie polaryzujących opinię publiczną nazwisk – Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, Daniela Obajtka i Jacka Kurskiego. Wszyscy oni dostali doskonałe miejsca na listach. Były prezes Orlenu Daniel Obajtek otwiera listę PiS na Podkarpaciu (co jest właściwie stuprocentową gwarancją uzyskania mandatu).

Kamiński i Wąsik również dostali „jedynki” w okręgach, gdzie PiS jest bardzo silny – Kamiński w Lubelskiem a Wąsik na Podlasiu. Były prezes TVP Jacek Kurski dostał natomiast „dwójkę” w Warszawie, zaraz po Adamie Bielanie (przy czym nie obyło się bez tarć między obydwoma politykami).

Większość pozostałych „jedynek” została rozdzielona przez Jarosława Kaczyńskiego między dotychczasowych deputowanych PiS do Parlamentu Europejskiego – przede wszystkim tych najbardziej znanych jak Anna Fotyga, Joachim Brudziński, Witold Waszczykowski czy była premier Beata Szydło.

Jest też jednak i pewien ukłon wobec prezydenta Andrzeja Dudy – "jedynkę” w Poznaniu dostał jego bliski współpracownik Wojciech Kolarski. To jedyny przypadek, w którym na czele listy PiS znajduje się polityk bez wysokiej ogólnopolskiej rozpoznawalności.

Eurodeputowani wspierają

Tam, gdzie na „jedynkach” znaleźli się Kamiński, Wąsik, Obajtek i Kolarski, na „dwójce" jest zawsze ktoś z grupy rozpoznawalnych eurodeputowanych PiS. Za Kamińskim startuje więc Jacek Saryusz-Wolski, za Obajtkiem Bogdan Rzońca, za Wąsikiem Karol Karski a za Kolarskim Ryszard Czarnecki.

W każdym okręgu na wysokich miejscach na listach (zwykle na 2 lub 3) znaleźli się także aktualni pierwszoplanowi posłowie PiS na Sejm. Na tym nie koniec sięgania po zasoby krajowego klubu parlamentarnego PiS – to przede wszystkim posłowie (z nieco dalszych sejmowych szeregów) robią bowiem za „wypełniaczy” dalszych miejsc na listach.

Dlaczego „wypełniaczy”? Ano dlatego, że w tych wyborach trudno o cuda. Okręgów wyborczych jest jedynie 13 i są one ogromne, obejmują w niektórych wypadkach nawet po 2 województwa (dla porównania w wyborach do Sejmu jest 41 okręgów). Na każdy okręg przypada jedynie po kilka mandatów, zaś na całą Polskę łącznie 53.

W związku z tym szanse, że do PE dostanie się ktoś z dalszych miejsc na liście, są bardzo małe – o wiele mniejsze niż w wypadku wyborów krajowych, w których takie niespodzianki niekiedy się zdarzają.

Lokomotywy

Ogólna zasada przyjęta przez Kaczyńskiego przy układaniu list wygląda więc następująco. Na każdej z list umieszczono po 10 nazwisk. Pierwsza trójka składa się niemal bez wyjątku z bardzo rozpoznawalnych w skali ogólnopolskiej pierwszoplanowych polityków PiS – znanych i często obecnych w mediach eurodeputowanych i posłów oraz postaci w rodzaju Obajtka, Kurskiego, Kamińskiego czy Wąsika.

Widać bardzo wyraźnie brak jakiekolwiek lęku przed polaryzacją – na czele list znajdują się osoby wyjątkowo nielubiane i nisko oceniane przez wyborców obecnej rządowej większości. To, że będą one na elektorat Koalicji 15 Października działać jak przysłowiowa płachta na byka, jest zdecydowanie zamierzone, ma służyć podgrzaniu nastrojów przed nadchodzącymi wyborami i służyć mobilizacji wyborców PiS.

Możliwy jest jednak i skutek dla PiS uboczny – czyli to, że Obajtek, Kurski, Kamiński i Wąsik zmobilizują (oczywiście negatywnie) także elektorat strony demokratycznej. To zaś zdecydowanie nie byłoby dla PiS korzystne (o czym szerzej pod koniec tekstu).

Ta pierwsza trójka to w każdym razie „lokomotywy” każdej z list. Rzucenie do tej roli sporej części PiS-owskiej partyjnej czołówki pokazuje nam, jak istotne dla PiS będą to wybory.

Zapędzić partię do roboty

Jest jednak jeszcze coś. To głównie politycy z pierwszej trójki (z małymi wyjątkami, o czym szerzej za chwilę) będą mieli realne szanse na uzyskanie mandatu. Pozostałe miejsca na listach Kaczyński wypełnił jednak w dużej mierze kolejnymi posłami lub politykami PiS wprawdzie spoza parlamentu, jednak ważnymi na poziomie lokalnym. Wszystko po to, by „zapędzić partię do roboty” – jak ujął to w nieoficjalnej rozmowie jeden z polityków PiS – i zmusić całe grupy posłów i kluczowych dla PiS działaczy do pracy na rzecz pierwszych trójek.

To bardzo ważne dla PiS wybory. Także dlatego, że partia Kaczyńskiego może je względnie łatwo wygrać, w sensie uzyskać w skali kraju lepszy wynik niż partie Koalicji 15 Października. I to nie wygrać „moralnie”, jak skutkujące utratą władzy przez PiS wybory 15 października, lecz realnie – i bezdyskusyjnie.

Realna wygrana możliwa

W wyborach do Parlamentu Europejskiego są tylko dwa mierniki sukcesu – wynik procentowy danej partii oraz liczba uzyskanych przez nią mandatów. Kwestia zdolności do wejścia w skład większości parlamentarnej jest już natomiast – w przeciwieństwie do wyborów krajowych – zupełnie drugorzędna. I to zarówno dlatego, że w wypadku PE jest to wiadome zwykle z góry, jak i dlatego, że PE nie jest odpowiednikiem parlamentów krajowych także, jeśli chodzi o reguły jego działania.

Dlatego właśnie w wypadku wyborów do PE o zwycięstwie lub przegranej rzeczywiście decyduje wyłącznie wynik procentowy czy liczba uzyskanych mandatów. Coś takiego zaś jak bezwzględne czy też bezapelacyjne zwycięstwo w jakichkolwiek wyborach jest zaś PiS-owi w tej chwili bardzo potrzebne.

Owszem, to prawda, że wybory do PE mogą być aż dziesiątymi z rzędu, w których PiS uzyska najwyższy ogólnopolski wynik. W wypadku dwóch ostatnich elekcji nijak nie przekładało się to jednak na realne zwycięstwo.

Wybory parlamentarne 2023 roku były przecież takimi, w których PiS wygrał (najwyższy wynik procentowy), ale przegrał (bo nie mógł stworzyć rządzącej większości i musiał oddać władzę).

Wybory samorządowe z kwietnia to zaś najwyżej coś w rodzaju remisu. PiS oczywiście wygrał, jeśli spojrzymy na ogólnokrajowy wynik procentowy w sejmikach, ale przegrał, jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę województw, w których udało mu się wejść w skład dominującej w sejmiku większości. Do tego należy dodać liczne sromotne – a bardzo widoczne dla opinii publicznej i symbolicznie istotne – porażki w największych polskich miastach.

Tym razem ma być inaczej – PiS ma w końcu, po raz pierwszy od zwycięstwa Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich 2020 roku, bezapelacyjnie wygrać. Choć nie jest to wiadomość miła dla ucha wyborców partii Koalicji 15 Października, wynik PiS może też przewyższać obecne ostrożne oczekiwania.

Frekwencyjna specyfika

W poprzednich wyborach do PE PiS uzyskał wyższy wynik (45,4 proc.), niż w odbywających się w tym samym 2019 roku wyborach parlamentarnych (43,6) proc. Było to możliwe przede wszystkim ze względu na frekwencyjną specyfikę wyborów europejskich – do urn chodzi w nich zauważalnie mniej Polek i Polaków niż w trakcie wyborów krajowych.

W 2019 w wyborach do PE wzięło udział jedynie 45,7 proc. uprawnionych, podczas gdy w wyborach parlamentarnych frekwencja osiągnęła poziom 61,7 proc. Jest już regułą polskiej polityki, że relatywnie mała frekwencja premiuje PiS – tak też może być i w tym wypadku.

PiS-owcy mówią na razie ostrożnie, że ich celem w tych wyborach jest nie mniej niż 20 mandatów. Niewykluczone jednak, że mogą liczyć na trochę więcej.

W prawie każdym z okręgów wschodniej części Polski PiS może liczyć na po 2 mandaty z łącznie 3 przypadających na nie mandatów. Wyjątkiem jest okręg nr 10 obejmujący województwa małopolskie i świętokrzyskie, tam PiS-owi w 2019 roku udało się wprowadzić do PE aż 4 deputowanych na łącznie 6, których wybierano w tym okręgu.

W wypadku tego okręgu trzeba więc odnotować, że miejsce 4 na liście PiS zajmuje w nim posłanka Anna Krupka, była wiceminister sportu). Maksymalnie 3 deputowanych PiS może wprowadzić z okręgu obejmującego Śląsk, po 2 z Dolnego Śląska (i Opolszczyzny) oraz Wielkopolski.

Obecnie (na skutek wyborów z 2019 roku) PiS ma w Parlamencie Europejskim aż 28 deputowanych. Deklarowanie, że w obecnych wyborach zadowalającym wynikiem byłoby jedynie 20 mandatów, wydaje się więc bardzo ostrożną strategią.

;

Udostępnij:

Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze