0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. ANDREW CABALLERO-REYNOLDS / AFP)Fot. ANDREW CABALLER...

Za nami pierwsza debata prezydencka w Stanach Zjednoczonych. Joe Biden i Donald Trump spotkali się na panelu zorganizowanym przez CNN.

Zanim o samej debacie, zacznijmy od prostego pytania. Dlaczego Trump i Biden debatują już w czerwcu – niemal pół roku przed wyborami? To rzecz rzadko spotykana, także w amerykańskiej polityce.

Mówiąc krótko: bo obie strony uważały, że mogą dzięki temu coś ugrać.

Ekipa Bidena jest przekonana, że wyborcy zbyt rzadko słuchają Trumpa, przez co zdążyli zapomnieć, jak radykalne i niebezpieczne są jego poglądy.

To teoria podobna do tej, którą sformułowano swego czasu w Polsce na temat Jarosława Kaczyńskiego: im mniej ludzie widzą prezesa PiS-u, tym lepiej dla jego partii.

Doradcy Bidena uznali więc, że im prędzej wyborcy przypomną sobie, kto jest realną alternatywą dla obecnego prezydenta, tym lepiej. „Nie porównujcie mnie do Wszechmogącego, ale do alternatywy” – Biden często powtarzał to hasło przez ostatnie cztery lata.

Biden bardzo potrzebuje tego, by jego wyborcy przypomnieli sobie, czemu wybrali go cztery lata temu i czemu tak nie lubili poprzedniego prezydenta. Bo na razie wypada gorzej od Trumpa w sondażach, a dokładniej – w tych sondażach, które dotyczą kluczowych stanów, gdzie obaj kandydaci mają szanse na wygraną.

Ekipa Trumpa uznała z kolei, że były prezydent jest łatwym celem w trakcie debaty. Można go bowiem oskarżyć o wszystkie rzeczy, które denerwowały ludzi przez ostatnie cztery lata, na czele z inflacją.

Poza tym Trump ma się za znacznie lepszego dyskutanta niż Biden – bardziej dynamicznego, zadziornego, lepiej dostosowanego do wymogów współczesnej telewizji. Zwolennicy Trumpa podkreślają każdy lapsus językowy Bidena. Twierdzą, że ten jest za stary i nie daje rady psychicznie. Wątpliwości co do wieku Bidena podziela aż 86 proc. wyborców, w przypadku Trumpa jest to „tylko” 62 proc. Debata miała być dla Trumpa doskonałą okazją, żeby zarysować kontrast między nim a zagubionym prezydentem.

Któremu kandydatowi udało się lepiej zrealizować swoje cele w trakcie pierwszej debaty?

Przeczytaj także:

Nie rozumiem, co powiedział…

Zazwyczaj po debatach prezydenckich następuje ten sam rytuał. Każda ze stron ogłasza swoje zwycięstwo, a media i komentatorzy polityczni też są podzieleni w swoich opiniach. Nie tym razem.

Wystarczy zerknąć na reakcje mediów, które na co dzień nie sprzyjają Trumpowi.

„Demokraci dyskutują o zastąpieniu Bidena” – to nagłówek z „New York Timesa”. „Katastrofa dla Bidena” – to „The Atlantic”. „Czy debata była początkiem końca prezydentury Joe Bidena?” – to z kolei „New Yorker”.

Potwierdziły się nadzieje Trumpa.

Obecny prezydent wypadł blado w trakcie debaty. Mylił słowa, mówił słabym głosem, czasem miał problem, żeby w ogóle sformułować zdanie.

W innych warunkach Demokraci mogliby wskazać na niepokojące wypowiedzi Trumpa. Pytany, czy uzna wyniki wyborów prezydenckich, nie potrafił udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Kluczył w sprawie aborcji. Nie miał żadnej spójnej wizji gospodarki. Cały jego występ sprowadzał się do powtarzania kilku formułek, które były – delikatnie mówiąc – luźno powiązane z faktami.

Na pytanie o atak na Kapitol, który 6 stycznia 2021 roku przypuścili jego zwolennicy, odpowiedział: „6 stycznia mieliśmy dobrą granicę. Nikt nie przechodził, bardzo niewielu. 6 stycznia byliśmy niezależni energetycznie. Mieliśmy najniższe podatki w historii. Najniższe regulacje w historii. 6 stycznia szanowano nas na całym świecie”.

Dziennikarze zajmujący się weryfikowaniem faktów naliczyli Trumpowi kilkanaście kłamstw w trakcie debaty.

Były prezydent twierdził, że wszyscy chcieli zniesienia poprzedniego prawa aborcyjnego i popierali decyzję Sądu Najwyższego. W rzeczywistości liczne sondaże pokazują, że od 60 do 70 proc. wyborców jest przeciwna tej decyzji. Trump mówił, że za czasów jego prezydentury Iran nie wspierał Hamasu. Tymczasem jego własna administracja przyznała w 2020 roku, że Iran wspomaga finansowo Hamas. Trump mówił też, że USA daje więcej pieniędzy Ukrainie niż wszystkie kraje europejskie razem wzięte. Według obliczeń Kilońskiego Instytutu Gospodarki Światowej kraje europejskie ofiarowały Ukrainie kilkadziesiąt miliardów dolarów więcej niż rząd USA.

To wszystko jednak zostało przykryte przez występ Bidena. Potwierdziły się obawy części jego doradców. W obecnych czasach mało kto zastanawia się nad merytorycznym występem w kontekście całej debaty. Liczą się kilkunastosekundowe urywki, które można podawać dalej w mediach społecznościowych.

I tę walkę wygrał Trump. Już teraz wielką popularnością cieszy się fragment debaty, w której Biden ma problem z dokończeniem wypowiedzi, na co Trump odpowiada: „Naprawdę nie wiem, co on powiedział na końcu zdania, i nie sądzę, żeby sam to wiedział”.

Nowy kandydat?

Powyborcze komentarze w USA dominuje jeden temat: czy Partia Demokratyczna zastąpi Bidena i wystawi innego kandydata w wyborach prezydenckich?

„Ludzie zarządzający kampanią Bidena mówili, że ​​ta debata mu pomoże, ale tak się nie stało. Teraz nie ma żadnego wiarygodnego argumentu na to, że Biden odwróci losy wyścigu przed listopadem, zwłaszcza że konwencja będzie totalnym bałaganem” – powiedział po debacie anonimowo jeden z przedstawicieli Partii Demokratycznej.

Teoretycznie rzecz biorąc, podmiana kandydata jest możliwa. Biden wciąż nie otrzymał oficjalnie nominacji. Demokraci wyznaczą formalnie swojego kandydata w trakcie Narodowej Konwencji, która odbywa się w sierpniu.

Tradycyjnie urzędujący prezydent pierwszej kadencji staje się naturalnym kandydatem swojej partii na kolejną kadencję. Dlatego Biden nie miał żadnej realnej konkurencji w trakcie prawyborów i zdobył 95 proc. delegatów na konwencję. A to delegaci dokonują oficjalnego wyboru. I są zobowiązani głosować na „swojego” kandydata. Z jednym „ale”. Jeśli sam Biden zrezygnuje z kandydowania, rozpocznie się tzw. otwarta konwencja, gdzie delegaci mogliby zagłosować na dowolnego z kandydatów, którzy się zgłoszą.

Pytanie brzmi: na kogo?

Naturalną kandydatką wydawałaby się obecna wiceprezydentka Kamala Harris. Wiele osób w partii uważa jednak, że ma ona jeszcze mniejsze szanse na pokonanie Trumpa niż Biden, ponieważ wypada blado w sondażach poparcia. Inni wspominają o popularnym gubernatorze Kalifornii – Gavinie Newsomie. Ten zdaje się mieć ambicje prezydenckie, ale nie wydawał się do tej pory chętny, aby realizować je już w tym roku.

Prawda jest taka, że choć kandydatura Bidena jest niezwykle ryzykowna, to próba zastąpienia go na ostatnią chwilę też taka jest. Brak wiarygodnych sondaży, które badałyby, jak poradzi sobie np. Newsom w starciu z Trumpem. Nikt nie wie też, czy partii uda się na szybko zjednoczyć wokół jednego kandydata lub kandydatki. Wielu obawia się, że próba zastąpienia Bidena doprowadzi do potężnego konfliktu w związku z Harris. Jedni będą traktowali ją jako oczywistą następczynię, inny jako niedopuszczalny wybór.

Podziały wewnętrzne na kilka miesięcy przed wyborami to ostatnia rzecz, której potrzebuje Partia Demokratyczna.

Jedno jest pewne: dziś faworytem w wyścigu prezydenckim jest Donald Trump niezależnie od tego, co zrobią Demokraci w sprawie kandydatury Bidena.

I świat powinien się zacząć przygotowywać na powrót Trumpa do Białego Domu.

;

Udostępnij:

Tomasz Markiewka

Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)

Komentarze