0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Bartosz Bańka / Agencja Wyborcza.plFot. Bartosz Bańka /...

Jeśli nawet media przesadzają z tym że Bałtyk jest „tykającą bombą ekologiczną”, to dobrze, że nas straszą. Strach otrzeźwia. Polska wciąż nie jest krajem morskim i nasza świadomość na ten temat zanieczyszczania Bałtyku i jego realnego stanu jest niska. O Bałtyku przypominamy sobie przez kilka tygodni lata – mówi prof. Ksenia Pazdro.

Niemal każdego roku można znaleźć w mediach ostrzeżenia, że amunicja, broń i wraki statków z II wojny światowej stanowią śmiertelne zagrożenie dla Bałtyku, a wydostanie się z nich toksyczne środki chemiczne zabiją cały ekosystem.

Przeczytaj także:

O przyszłość Bałtyku zapytaliśmy prof. dr hab. Ksenię Pazdro i prof. Jacka Bełdowskiego

Prof. Jacek Bełdowskibiolog morski oraz kierownik pracowni współczesnych zagrożeń ekosystemów morskich w Instytucie Oceanologii Polskiej Akademii Nauk w Sopocie. Specjalizuje się w zachowaniu metali ciężkich w materiale biologicznym i osadach w kontekście składowisk broni chemicznej i amunicji konwencjonalnej.

Prof. dr hab. Ksenia Pazdro — chemiczka morza od początku pracy zawodowej związana z Zakładem Chemii i Biochemii Morza Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk w Sopocie. Jej badania dotyczą obiegu trwałych zanieczyszczeń organicznych w ekosystemach morskich oraz szacowania wpływu tych związków na organizmy morskie.

Ile paliwa ma Franken

Damian Nowicki: Badania, które w 2019 roku zleciła Najwyższa Izba Kontroli, wykazały, że na dnie Bałtyku jest 300 wraków okrętów. Z tego aż 100 w samej Zatoce Gdańskiej. Największy z nich, 180-metrowy tankowiec Franken w każdej chwili może się zapaść z powodu korozji. Paliwo, którego objętość wyliczono na 3000 m3, może wydostać się do ekosystemu. Jednocześnie szacuje się, że w rejonie Głębi Gdańskiej może spoczywać nawet 65 000 ton amunicji i broni chemicznej. Do 13 000 ton bojowych środków trujących. To brzmi jak gotowy przepis na katastrofę ekologiczną.

Prof. Jacek Bełdowski: Po pierwsze w nie wszystkich wrakach jest paliwo. Nawet w przypadku Frankena nie ma pewności, czy paliwo nie zostało wyładowane podczas ewakuacji Gdyni lub rozlało się po ataku torpedowym. Jeżeli chodzi o resztę, na dnie Bałtyku spoczywa ok. 40 000 ton amunicji chemicznej, co przekłada się mniej więcej na 13 000 ton bojowych środków trujących. Jednak korozja w Bałtyku nie zachodzi z jednakową prędkością, więc te substancje mogą się uwalniać stopniowo.

Po drugie naturalne procesy degradacji sprawiają, że bojowe środki trujące i paliwa zmieniają się w toksyczne, ale również częściowo nietoksyczne substancje. Gdybyśmy dali Bałtykowi nieograniczony czas, to w końcu sam by się ich pozbył. Niestety to tak nie działa.

Może się jednak zdarzyć tak, że kilkadziesiąt takich pocisków leżących w bliskim sąsiedztwie skoroduje w podobnym tempie. W dodatku te przemiany nie zawsze to idą w stronę nietoksycznych związków. Czasami nawet mogą być bardziej toksyczne niż substancja macierzysta. Dopóki więc nie będziemy prowadzili monitoringu tych substancji, to nie będziemy mogli z naukową pewnością powiedzieć, czy idziemy w stronę katastrofy ekologicznej, czy też one się unieczynnią.

Bałtyk umrze?

W Krajowym Planie Zarządzania Kryzysowego szacuje się, że uwolnienie zaledwie jednej szóstej środków chemicznych ze zbiorników zalegających na dnie Morza Bałtyckiego mogłoby całkowicie zniszczyć tam życie na sto lat. To realne zagrożenie?

JB: Jak najbardziej prawdziwe. Ale znowu: wszystko zależy od tego, czy toksyny uwolnią się jednocześnie. Prowadziliśmy już takie symulacje i niekoniecznie było to aż tak śmiercionośne. No chyba, żeby liczyć również takie bojowe środki trujące jak Tabun. Jego jest trochę na dnie Bałtyku, ale nikt nie wie do końca gdzie. Nasze badania pokazały, że przy uwolnieniu 1/6 trujących środków bojowych najbardziej oberwałyby ssaki morskie i larwalne formy ryb, co np. prawie całkowicie pozbawiłoby nas w Bałtyku dorsza. Wyraźnie zmniejszyłaby się również liczebność innych ryb oraz odbiłoby się to na zdrowiu fok i morświnów.

Czy robimy coś poza monitorowaniem zatopionych materiałów niebezpiecznych? Naukowcy alarmują, że np. z wraku statku Stuttgart, który został zatopiony w rejonie gdyńskiej Redy, paliwo już się wydobyło do Zatoki Puckiej. Przekroczenia dopuszczalnych stężeń związków niebezpiecznych dla środowiska są rzędu kilkunastu tysięcy.

JB: To prawda, Przekroczenia dotyczą trwałych zanieczyszczeń organicznych i metali śladowych, na przykład rtęci. W takich osadach piaszczystych z reguły rtęci jest koło 10 nanogramów na gram, a w pobliżu tankowca Stuttgart — zdarza się nawet powyżej 4000.

Ale Polska jest jedynym krajem, który zrobił cokolwiek, jeżeli chodzi o monitoring. Część z tych trujących środków została dopisana do listy substancji monitorowanych przez Główny Inspektorat Ochrony Środowiska (GIOŚ). Testy robi Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej. W ramach projektu DAIMON stworzyliśmy system, który mówi o niebezpieczeństwie, jakie generuje konkretna sztuka amunicji. W szkoleniach z obsługi tego systemu wzięły udział osoby zarówno z GIOŚ-u, Ministerstwa Infrastruktury, z NIK i chyba również Urząd Morski w tym uczestniczył. Trochę wiedzy wiec przekazaliśmy.

Wiem też, że część projektów wpisanych do Krajowego Plan Odbudowy ma dotyczyć m.in. szacowania ryzyka z wraków i amunicji. Są tam np. poszukiwania takiej broni na trasach konwojów z portu Wolgast w Niemczech do miejsca zatopienia tuż po wojnie. Wiemy dziś, że wyrzucano te obiekty po drodze, ponieważ rybacy przypadkiem wyławiali je na tych trasach. Z tego, co mi wiadomo, wpisane są też próby szacowania ryzyka i określenie metody remediacji, czyli zmniejszenia ilości zanieczyszczeń powstałych w wyniku działalności człowieka, obiektów zatopionych w Głębi Gdańskiej i np. wraku statku Stuttgart.

Dlaczego nie wypompujemy paliwa z wraków

Czy tego zatopionego paliwa, chociażby z Frankena nie można wydobyć i wykorzystać?

JB: Wypompowuje się paliwa z wraków. Szwedzi na przykład mają taki wieloletni program i mniej więcej co roku osuszają z paliwa jeden zatopiony statek. Ale żeby sprawdzić, w których zbiornikach i w jakich przestrzeniach znajduje się paliwo, trzeba by najpierw wykonać sieć odwiertów. I założyć szczelne zawory, które nie pozwolą na wyciek do środowiska. Dopiero wtedy można je wypompować. Jeżeli jest to paliwo ciężkie jak mazut, to trzeba je najpierw podgrzać. Na dnie Bałtyku jest zimno, jakieś 2-4 stopnie, więc to paliwo jest bardzo lepkie. Ciężko je wypompować. Sama inspekcja takich wraków pochłania dużą część kosztów, które są związane z ich oczyszczeniem.

Pewnie dałoby się jakoś wykorzystać to paliwo, aczkolwiek z perspektywy rentowności, zyski byłyby zdecydowanie mniejsze od poniesionych kosztów.

Na jakiej głębokości leżą te wraki?

JB: W polskiej wyłącznej strefie ekonomicznej z reguły poniżej 50 metrów, najczęściej między 50 a 90 metrami. Większość z nich, jak Franken czy wielki statek pasażerski Gustloff mogą zwierać wiele paliwa. Część z nich to znacznie mniejsze wraki U-bootów. W ekspertyzie dla Senatu wytypowano chyba 17 jednostek, na których mogą się znajdować duże ilości paliwa.

A co z bronią, amunicją czy bombami?

JB: Zarówno amunicja konwencjonalna i chemiczna są szkodliwe. Trotyl i jego pochodne produkty degradacji biochemicznej są silnie rakotwórcze. Taki rodzaj amunicji można wydobyć z dna morskiego, zamykając ją najpierw szczelnym pojemniku. Potem można wypalić w specjalnym piecu plazmowym w bardzo wysokiej temperaturze, praktycznie rozbijając na atomy. Oczywiście przy zastosowaniu całej baterii filtrów, żeby nic się nie wydostało do atmosfery. Niestety to są kosztowne operacje, dlatego pierwszym krokiem jest ocena ryzyka. Część tej amunicji może być albo zagrzebana w mule albo jest w takich miejscach, gdzie aktywność organizmów i warunki środowiskowe sprzyjają jej stabilizacji, więc ryzyko wydostania się jest małe.

Z badań wynika, że jakieś 10 proc. tej amunicji jest naprawdę niebezpieczna i wymaga natychmiastowych działań. Teraz kwestią jest odnalezienie i skategoryzowanie amunicji, która należy wyciągnąć jako pierwszą i niestety zniszczyć. Podkreślam niestety, ponieważ wiąże się to z ogromnymi wydatkami.

Rybacy bez odszkodowań

To wydatki rzędu miliona czy 10 milionów złotych?

JB: Wypompowanie paliwa z tych największych wraków, jak tankowiec czy statek pasażerski to koszt rzędu 60-90 milionów złotych. W przypadku niewielkich jednostek jak U-booty – około 5 milionów złotych. Amunicję z kolei najlepiej byłoby wydobywać, gdybyśmy mieli już gotową i przetestowaną na Bałtyku technologię, czyli ten statek wyposażony w piece. Nie musielibyśmy wtedy wozić amunicji na ląd, co jest mniej bezpieczne. Koszt destrukcji jednej takiej bomby wyniósłby wówczas około 1000 euro za sztukę. Przynajmniej na początku tego procesu, bo wraz z rozwojem technologii stałoby się to zapewne tańsze.

Wspomniał Pan o rybakach. W badaniach ankietowych w ramach pracy magisterskiej obronionej w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w 2004 r. rybacy przyznawali anonimowo, że nie otrzymują odszkodowań za przerwanie połowów ani oczyszczenie kutra, jeżeli natrafią na podejrzane znaleziska. Wiele przypadków wyłowienia podejrzanych pojemników nie zostało zgłoszonych, co każe sądzić, że trafiły z powrotem do wody. Czy istnieje protokół działań dla rybaków, którzy znajdują niebezpieczne materiały?

JB: W takich przypadkach rybacy powinni zawiadomić kapitanat portu, który sprawuje pieczę nad danym akwenem. Tam powinni powiedzieć, co dalej zrobić – czy neutralizować, wysłać oddział marynarki wojsk chemicznych, który by się tym zajął. Takie są teoretycznie procedury, ale niestety nie wiem, czy to w działa w praktyce.

Rzeczywiście nie ma żadnych odszkodowań dla rybaków za zniszczony sprzęt czy przerwanie połowu. Więc bardzo możliwe, że wyrzucają znaleziska do wody i nikogo o tym nie informują. Zdarzało się nam wykrywać produkty degradacji broni chemicznej np. w pobliżu Jastarni i Oksywia, a nie było tam żadnych zatopionych obiektów, więc to mogła być sytuacja, o której pan mówi. Najpewniej jakiś rybak miał zanieczyszczone sieci właśnie jakąś bronią chemiczną, ale skoro nie było rannych i nikt się nie poparzył, to tego nie zgłosił, a obiekt zwyczajnie wyrzucił za burtę.

Jeżeli chodzi o system odszkodowań, to Duńczycy mieli coś takiego. W rejonie Głębi Bornholmskiej jest składowisko broni chemicznej i tam rybacy to zgłaszali i faktycznie otrzymywali odszkodowania. Większość zgłoszeń w obrębie Bałtyku pochodziła od duńskich rybaków, ponieważ wiedzieli, że dostaną rekompensatę i mogli sobie pozwolić na poświęcenie całego połowu.

Bałtyk, wygodne śmietnisko

12 marca 2021 roku do Komisji Europejskiej trafił list w sprawie powojennych pozostałości na dnie Bałtyku. Podpisało go 39 reprezentantów 15 krajów i sześciu grup politycznych. Wkrótce potem Parlament Europejski przyjął rezolucję w sprawie zatopionej broni chemicznej, która wezwała Unię Europejską do oczyszczenia Morza Bałtyckiego. Minęły 3 lata od tej decyzji. Czy rezolucja coś realnie zmieniła?

JB: Tak, w zeszłym roku zagadnienia związane z bronią chemiczną po raz pierwszy pojawiły się w programach naukowych typu Horyzont i programach funduszu rybacko-morskiego Unii Europejskiej EMFF (European Maritime and Fisheries Fund), więc to już jest coś. To może otworzyć furtkę do współpracy z naukowcami z różnych innych rejonów, na przykład Morza Północnego.

Poza tym DG Mare, czyli unijny dyrektoriat zajmujący się morzami w obrębie wspólnoty, zarezerwował środki na testowanie nowych technologii w ramach przygotowania do akcji remediacyjnych. Obecnie jest to chyba pięć milionów euro na trzy najbliższe lata, ale to dopiero początek.

Problem zatopionej broni chemicznej został więc zauważony przez centralne struktury Unii Europejskiej i pojawia się w głównych programach, a nie tylko w dokumentach strategicznych, które przekładały się na działanie w pojedynczych projektach. Na razie to niewiele, ale jest to jakiś początek.

Właściwie dlaczego akurat na dnie akurat Bałtyku znajduje się tyle powojennych śmieci? Czy w innych europejskich morzach jest tego równie dużo?

JB: Jako morze półzamknięte Bałtyk jest, a przynajmniej był, wygodnym logistycznie punktem zrzutu różnego rodzaju wojskowego sprzętu, broni czy amunicji. W żadnym wypadku nie jest jednak wyjątkowy. W Morzu Północnym też jest tego mnóstwo, a Niemcy określili zawartość amunicji w swoich wodach łącznie na 1,8 miliona ton. Część z tego to amunicja chemiczna. U brzegu Belgii znajduje się z kolei kilkadziesiąt tysięcy ton jeszcze z I wojny światowej. Na Skagerraku, czyli obszarze przejściowym między Morzem Bałtyckim i północnym Brytyjczycy zatopili 150 tys. ton broni chemicznej. Między Anglią, a Irlandią jest rów morski, który się nazywa Beaufort's Dyke i tam zrzucono milion ton amunicji chemicznej i konwencjonalnej.

Niemcy zdemilitaryzowane w Baltyku

Od czasów II wojny światowej rybacy i plażowicze kilka razy poparzyli się np. iperytem siarkowym. W 1955 roku poparzyło się 102 dzieci przebywających na koloniach w Darłówku, czworo z nich straciło wzrok. W 1997 r. niedaleko Władysławowa ośmioro rybaków znalazło w sieciach bombę iperytową i poważnie się poparzyli. Z kolei w 2012 roku w okolicach Czołpina, na plaży między Ustką a Łebą znaleziono grudki fosforu białego, a skażeniu uległo 13 kilometrów wybrzeża. Jesteśmy największymi trucicielami w rejonie?

JB: Problem zatopień i korozji, która doprowadza do kontaktu roślinności, zwierzętami oraz ludźmi z toksycznymi substancjami dotyczy w zasadzie całego świata, m.in. okolic Japonii, Hawajów, kanadyjskiej Nowej Szkocji. Nawet na wielkiej rafie barierowej w Australii są składowiska broni chemicznej.

Broń chemiczna, którą mamy w Bałtyku, pochodzi z demilitaryzacji Niemiec. Decyzją traktatu poczdamskiego trzeba było się pozbyć nazistowskich arsenałów. Broń chemiczna została zgromadzona w porcie Wolgast na wyspie Uznam i wywieziona.

Brytyjczycy zabrali swoją część na Skagerrak, bo tam jest głęboko, a na podstawie umowy z Norwegami i Szwedami zatopili amunicję także na ich wodach. Amerykanie swoją część zatopili na Atlantyku, a Rosjanie właśnie na Bałtyku właściwym, czyli na Głębi Bornholmskiej i Gotlandzkiej.

A jeżeli chodzi o broń konwencjonalną, to są to głównie pozostałości pól minowych z obydwu wojen światowych, które do dzisiaj znajdują się w pobliżu portów czy torów wodnych. Najbardziej zaminowanymi rejonami były Cieśniny Duńskie i Zatoka Fińska i tam najwięcej tego zostało.

A dlaczego w ogóle to topiono? Nie można było znaleźć jakiegoś sposobu, aby amunicję wykorzystać albo chociaż zneutralizować w inny sposób?

JB: Wtedy jedyną inną metodą dostępną na szybko było wypalanie na otwartym powietrzu. Robiono to zwłaszcza po I wojnie światowej, ale kończyło się to tym, że na miejscach, gdzie się pozbywano broni chemicznej, do dzisiaj nic nie rośnie. Kilka lat temu grupa belgijskich naukowców badała te miejsca z pomocą dronów.

Okazało się, że nawet pola dookoła lasów, gdzie palono broń chemiczną, mają inny kolor, nie nadają się do uprawy ani hodowli.

Topienie arsenału było rozwiązaniem, które pozwalało uniknąć skażenia środowiska na długie dekady, zaawansowane metody chemiczne miały dopiero być wynalezione.

Poza tym wiedza o oceanografii była jeszcze bardzo uboga. W tamtych czasach wydawało się, że morze to takie bardzo duże jezioro i jak się coś tam wrzuci, to będzie sobie leżeć na dnie, osad to przysypie i będzie święty spokój. Dzisiaj już wiemy, że na dnie morza zachodzą różne procesy biochemiczne, że prądy morskie potrafią rozprzestrzenić szkodliwe substancje, które prędzej czy później wydostaną się do środowiska.

Płynie Wisła, płynie, po polskiej krainie

A co z życiem pod powierzchnią Bałtyku? Jak podwodna flora i fauna są dotknięte przez zanieczyszczenia? Czy te trucizny są już w rybach?

Prof. Ksenia Pazdro: Potencjalnie tak, ale chciałabym wyjść szerzej poza wątek broni chemicznej czy wraków.

Głównym dostawcą zanieczyszczeń, przynajmniej u nas w Polsce, są rzeki. A więc wszystko, co dostarczamy z lądu lub spływa z Wisły czy Odry.

Szacuje się, że 80 proc. zanieczyszczeń w Bałtyku powstaje na lądzie. To koktajl zanieczyszczeń, począwszy od związków silnie toksycznych po związki, których nawet nie postrzegamy jako zanieczyszczenia, np. pozostałości farmaceutyków. Wiemy, jak np. rtęć działa na ryby, ale dopiero badamy, jak taka rtęć reaguje w połączeniu z innymi związkami toksycznymi.

Te efekty mogą się potęgować, ale mogą się też znosić.

Jeśli patrzymy na ryby jak na pożywienie, to w większości przypadków są to jednak tylko tzw. wartości progowe, czyli bezpieczne. Poza rejonami silnie zanieczyszczonymi przekroczeń nie ma. Ponieważ statystyczny Polak je ryb mało, nie grozi nam zatrucie na masową skalę.

Czy Pani zdaniem Bałtyk można określić mianem podwodnego wysypiska?

KP: Rzeczywiście w Bałtyku są rejony, które można sklasyfikować jako rodzaj wysypiska, ale inne już zdecydowanie się nie kwalifikują do tego pojęcia. Musimy jednak pamiętać, że osady denne są naturalnym magazynem różnych substancji. W tym sensie można uznać dno Bałtyku, jak również większości mórz śródziemnych, za składowiska potencjalne niebezpiecznych substancji.

Załóżmy, że dochodzi do najgorszego i amunicja i tankowiec z tonami paliwa ulegają korozji i cały ten koktajl zanieczyszczeń miesza się z wodą. Jaki może być najczarniejszy scenariusz dla Bałtyku? Czy realna jest katastrofa ekologiczna, która spowoduje, że ludzie nie będą mogli się kąpać, a rybacy łowić przez kilka lat?

KP: Z pewnością, jednak procesy korozyjne naprawdę postępują stopniowo, więc ciężko jest zakładać, że nagle uwolni się wszystko na raz. Hipotetycznie, gdyby zrealizował się apokaliptyczny scenariusz i paliwo z wraków oraz toksyny z broni chemicznej by się gwałtownie wylały i zmieszały w wodzie, byłaby to katastrofa ekologiczna o międzynarodowej skali, a życie, okresowo, by obumarło.

Wraki bałtyckie, o których mowa, niestety na ogół są w rejonach przybrzeżnych, typu Zatoka Gdańska, gdzie życie jest bogatsze i częściej łowimy.

Nie wspominam już o rozwiniętej turystyce. Dlatego potencjalna katastrofa byłaby tutaj dużo poważniejsza.

Dwadzieścia kilka lat temu robiłam badania u wybrzeży Francji w Zatoce Biskajskiej, gdzie rozbił się tankowiec Erika. Te połacie ropy były ogromne, a ostatecznie skończyło się na jednej plaży, gdzie zginęły wtedy głównie ptaki, ale ucierpiał cały ekosystem. Oczywiście tamten ekosystem po jakimś czasie się odtworzył, ale region przeżył trwającą kilkanaście miesięcy śmierć ekologiczną.

Musimy się bać, by zacząć myśleć

Możemy znaleźć w internecie alarmistyczne głosy, że Bałtyk niebawem umrze, a z drugiej strony jest sporo ironizowania, że skoro te trujące substancje się nie rozpuszczą, ale są cięższe od wody, to będą zalegać na dnie i w sumie będzie spokój. Jakby Pani odpowiedziała jednym i drugim?

KP: Owszem, organiczne związki macierzyste rzeczywiście mogą pozostać na dnie, natomiast towarzyszą im produkty rozkładu, które będą rozpuszczalne w wodzie. Są też związki czy pierwiastki jak metale ciężkie, które są dobrze rozpuszczalne w wodzie. Oznacza to, że będą mogły się przemieścić na dalekie odległości. Dodatkowo w czasie prac na dnie związki gromadzone w osadach mogą być ponownie uwalniane do wody. W tym tkwi cały problem.

Natomiast te alarmistyczne nagłówki są takie, a nie inne, ponieważ inaczej by się nie przebiły w mediach. Abstrahując od ich merytoryczności, uważam je za korzystne, ponieważ strach, który im towarzyszy, trochę nas otrzeźwia. Jeżeli będziemy pisać “jakoś to będzie”, bo de facto będzie i przyroda się ostatecznie obroni, to długo jeszcze będziemy się borykać ze złymi decyzjami przeszłości oraz ich konsekwencjami.

Trochę mi przykro, że Polska nie jest krajem morskim, że mamy raczej ubogą świadomość społeczną a często i „administracyjną” na temat morza, którego zanieczyszczenie wykracza daleko poza broń chemiczną. O Bałtyku przypominamy sobie przez kilka tygodni lata, gdy z morza chcemy skorzystać rekreacyjnie.

A czy nasi bałtyccy sąsiedzi, którzy mają znacznie większy kontakt z Bałtykiem, jak Dania, Szwecja czy Estonia, bardziej się o morze troszczą?

KP: Zdecydowanie i to od poziomu pojedynczego obywatela po systemowe struktury. U Skandynawów na przykład znacznie bardziej rozwinięte są nie tylko organizacje, które zlecają i prowadzą różnego rodzaju badania naukowe, ale samo krajowe prawodawstwo dotyczące morza.

Od wielu lat uczestniczę w grupach roboczych międzynarodowej organizacji HELCOM (Komisja Ochrony Środowiska Morskiego Bałtyku, znana również jako Komisja Helsińska dop. red.), która zajmuje się monitorowaniem oraz ochroną Bałtyku. Zrzesza ona wszystkie kraje bałtyckie na poziomie rządowym, dlatego widzę, jaki jest zasób wiedzy — zarówno dotyczącej dostarczania zanieczyszczeń do Bałtyku, ale też stanu jego środowiska – w krajach skandynawskich czy w Niemczech, jak i w Polsce. Jeżeli weźmiemy na przykład dostęp do wiedzy i zasoby eksperckich baz danych, to największe w nich dziury, pomijając Rosję z oczywistych dzisiaj względów, przez długi czas dotyczyły Polski.

Szczęśliwie powoli się to zmienia. Na szczęście do wielu działań obliguje nas prawodawstwo unijne, ale wciąż jesteśmy w tyle za Skandynawami. Również na płaszczyźnie obywatelskiej, ponieważ kultura dbania o środowisko, nie tylko morskie, ale i lądowe w Polsce dopiero się tworzy. Śmieci w lasach niestety są u nas dalej powszechne, podobnie jak resztki czy odpady zrzucane do rzek. Musi się wykształcić ekologiczna mentalność i świadomość, że śmieć wrzucony do rzeki między Puławami a Warszawą prędzej czy później trafi do Zatoki Gdańskiej. Przecież dopiero katastrofa ekologiczna na Odrze zmusiła nas do ogólnokrajowej debaty na temat regulacji rzek oraz proekologicznego podejścia.

Bałtyk zielonej energii

A jak wygląda sprawa pozyskiwania energii na Bałtyku? Można znaleźć dziesiątki sprzecznych informacji, że warto albo nie warto wykorzystywać energię wiatru czy fal. Czy energetyczne wykorzystanie Bałtyku, nawet w przypadku technologii OZE, również będzie szkodliwe dla tamtejszego ekosystemu?

KP: Jest zawsze takie ryzyko, ale niestety nie ma innego wyjścia. Nie możemy żyć bez chemii i musimy ponosić pewne konsekwencje związane z zanieczyszczeniami pochodzącymi chociażby z leków, tak samo jest z wytwarzaniem energii. Używamy i będziemy używali w domach światła, komputerów czy lodówek, więc energii potrzebujemy tak czy inaczej. Jednocześnie powinna ona być jak najczystsza, więc siłą rzeczy energia wiatrowa, wodna czy w ogóle odnawialna jest tutaj kluczowa. W każdym przypadku musimy robić rzetelną ocenę oddziaływania na środowisko i stworzyć procedury, które ochronią ekosystem przed nadmierną eksploatacją.

W przypadku Bałtyku powinny być to regulacje dotyczące stawiania zarówno pojedynczych wiatraków, ale także całych farm na morzu. Trzeba też brać pod uwagę jakość wykonania, z czym w Polsce bywa różnie, mamy obiekty infrastrukturalne wykonane naprędce, które po kilku latach zaczynają się sypać. Jestem świadoma, że od polityki trudno uciec, ale to muszą być decyzje oparte na nauce, a nie tylko na biznesie, dlatego nadzór państwa jest potrzebny, również nad inwestycjami prywatnymi. Prywatny inwestor musi mieć jasne wytyczne, których będzie zobligowany przestrzegać. Nie możemy popadać ze skrajności w skrajność. Ten krajobraz, choć powoli, też się zmienia na przestrzeni lat.

Pan Bałtyk

A czy Bałtyk powinien mieć osobowość prawną? Po katastrofie na Odrze wielu ekologów apelowało o nadanie jej tej rzece. Czy to by mogło pomóc w ochronie środowiska morskiego?

KP: Już teraz istnieją obszary typu Natura 2000, które mają swego rodzaju osobowość prawną. Sama obecność Polski w Komisji Helsińskiej jest formą regulacji, ponieważ jest to umowa zawarta między rządami, które zobowiązują się do monitoringu wzajemnych działań.

Choć wiecie Państwo tak wiele na temat zanieczyszczenia i potencjalnego ryzyka, nie jesteście zdesperowani.

KP: Długotrwałe skutki oddziaływania toksyn na środowisko Bałtyku często jeszcze nie do końca są znane. Z badań kolegów z Zakładu Chemii i Biochemii Morza Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk w Sopocie wiemy, że substancja macierzysta, czyli na przykład iperyt, najgroźniejsza była, gdy znajdowała się w broni.

Przez długi czas uważano, że on się bardzo szybko rozkłada, a jednocześnie jest nierozpuszczalny w wodach, więc nie będzie taki groźny dla środowiska. Okazało się, że jest wiele produktów degradacji iperytu, które są rozpuszczalne w wodzie. Czyli mogą się też rozprzestrzeniać na większe obszary. Produkty degradacji mogą być także łatwiej dostępne dla organizmów oraz bardziej toksyczne niż sam iperyt.

Problem na pewno jest, aczkolwiek jeszcze nie wszystko o nim wiemy i dlatego trzeba go monitorować regionalnie, jak i dzięki programom międzynarodowym. Dotyczy to też badania źródeł i obiegu innych szkodliwych związków szczególnie w połączeniu ze skutkami zmiany klimatu Jednocześnie powinniśmy wykorzystać ten czas, aby nie tylko realnie oczyszczać Bałtyk, ale przede wszystkim mniej go zanieczyszczać.

JB: Ja również uważam, że Bałtyk to nie jest stracony i że mamy jeszcze czas. Na pewno mamy do czynienia z lokalnym skażeniem, które będzie postępować. Ale katastrofie zdążymy zapobiec.

Tutaj wracamy do kluczowej kwestii, jaką jest monitoring. Właśnie zaczynamy nowy trzyletni projekt, który nazywa się MUNIMAP, czyli Baltic Sea Munition Remediation Roadmap. Chcemy opracować strategię monitoringu, która zapewni system wczesnego ostrzegania na terenie całego Bałtyku. Jeżeli zacznie się dziać z tą amunicją coś naprawdę niebezpiecznego, co mogłoby zagrozić całemu bałtyckiemu ekosystemowi, będziemy o tym wiedzieli na tyle wcześnie, żeby móc zareagować i zneutralizować.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;

Udostępnij:

Damian Nowicki

Dziennikarz i reportażysta freelancer, najściślej związany z "Gazetą Wyborczą" oraz "Tygodnikiem Powszechnym". Absolwent filozofii i filmoznawstwa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Polskiej Szkoły Reportażu w Warszawie. Nominowany do nagrody Grand Press 2022 w kategorii wywiad. Najbardziej poruszają go systemowe problemy, które krzywdzą bezbronnych ludzi. Pracuje nad debiutancką książką o nadużyciach w polskim środowisku akademickim, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.

Komentarze