0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: 29.02.2024 Szczecin . Basen ppoz. na skrzyzowaniu al. Wojska Polskiego i ul. Zaleskiego . Banery wyborcze w kampanii przed wyborami samorzadowymi 2024 . Rafal Niburski , Tomasz Osak , Piotr Krzystek , Marek Duklanowski , Ilona Milewska . Fot. Cezary Aszkielowicz / Agencja Wyborcza.pl29.02.2024 Szczecin ...

Przepraszamy Panią Bożenę Ronowicz za to, że w kampanii wyborczej przed wyborami do organów samorządu terytorialnego w 2024 roku zilustrowaliśmy artykuł p.t. „ Pięćdziesiąt twarzy na słupie. Opryszek szuka nielegalnych banerów” zdjęciem legalnych materiałów wyborczych, sugerując niezgodnie z prawdą, że Pani Bożena Ronowicz prowadziła kampanię wyborczą w sposób naruszający prawo.

Polska znów wystroiła się w partyjne barwy przed kwietniowymi wyborami samorządowymi. Kandydaci od prawa do lewa rozpychają się na płotach, łopoczą na wietrze z wiaduktów kolejowych i wyczekują poparcia w pasach drogowych. Uśmiechy kleją się do gminnych tablic, a obietnice wyłażą ze skrzynek pocztowych.

Miarka źle mierzyła

Uzbrojony w niezbędnik przedwyborczego kontrolera biorę telefon (z koniecznie włączoną lokalizacją), by dokumentować łamanie przepisów w okręgach wokół Krakowa. Zabieram też miarkę do mierzenia plakatów, ale już na początek, klops. Miarka musi być certyfikowana. Tak radzą mi Małgorzata Łosiewicz i Robert Chomicki ze Stowarzyszenia Rozwoju „Inspiracje”. Od 2015 roku monitorują kampanie wyborcze w województwie pomorskim, głównie w Słupsku.

- Jeśli miarka nie ma certyfikatu, komitet wyborczy może się odwołać, stwierdzić, że miarka źle mierzyła – przyznaje z uśmiechem Robert.

- A czemu w ogóle mierzyć wyborcze banery? – dopytuję.

- Bo wiele z nich, nie dość, że wisi nielegalnie, to ma jeszcze nieodpowiednie rozmiary. Niektóre są pozrywane, inne zamalowane albo leżą pocięte w błocie. Mówiąc krótko: szpecą przestrzeń.

- Kampania wyborcza, zwłaszcza samorządowa opiera się na haśle „Hulaj dusza, piekła nie ma”. Niektórzy żyją w przekonaniu, że jeśli ich twarz pojawi się pięćdziesiąt razy na każdym słupie, to przełoży się to na wynik wyborów – dodaje Małgorzata. – A przecież przedwyborcze wyścigi to też test na uczciwość. Czy kandydaci na radnych respektują prawo, które być może niebawem będą tworzyć? I czy szanują tych, o których głosy zabiegają? Dla nas to okazja, by powiedzieć: „sprawdzam”.

Przeczytaj także:

Sprawdzaj, ale nielegalnych nie zrywaj

Kiedy Łosiewicz i Chomicki zaczynali monitoringi kampanii wyborczych, wielu mieszkańców Słupska pukało się w czoło. Na początku w ich inicjatywę włączyły się tylko cztery osoby, ale okazało się, że inni mieszkańcy też są zmęczeni wszechobecną agitacją. Przesyłali zdjęcia banerów, co do legalności których mieli wątpliwości.

Małgorzata i Robert organizowali spacery i uczyli słupszczan podstaw monitoringu. Wyjaśniali, jakie rozmiary powinny mieć banery i że na każdym powinno być oznaczenie, z jakich środków jest finansowany.

Opowiadali, jak dotrzeć do zarządców terenów, którzy powinni wydać zgody na takie reklamy. (To skomplikowane, zwłaszcza w dużych miastach, gdzie np. „pasy ruchu drogowego” stanowią drogi gminne, powiatowe, wojewódzkie czy te pod kuratelą GDDKiA). W końcu ostrzegali, że wyborczych plakatów, nawet tych nielegalnych nie można zrywać. Mogą to zrobić jedynie członkowie odpowiedniego komitetu wyborczego.

- Przekonujemy, że każdy może zadbać o demokrację na lokalnym szczeblu idąc choćby na spacer z psem albo do piekarni – uśmiecha się Małgorzata. – Słupszczanie mają o tyle łatwiej, że na naszej stronie znajdą informacje, w jakich miejscach komitety zgłosiły banery. Nasza infolinia, zwłaszcza w ciszy przedwyborczej, rozgrzana jest do czerwoności.

Przed wyborami parlamentarnymi w 2019 roku magistrat w Słupsku zaprosił Stowarzyszenie Rozwoju „Inspiracje” do współpracy. Wnioski komitetów o rozwieszenie plakatów były skanowane i przesyłane do aktywistów. Mogli kontrolować przestrzeń w mieście.

W czasie ubiegłorocznych wyborów tylko w sobotę przed dniem głosowania Małgorzata i Robert przez osiem godzin sprawdzali, czy kandydaci nie naruszają prawa. A w noc wyborczą, Robert zrobił jeszcze prawie pięćdziesiąt kilometrów rowerem.

- Cieszy fakt, że z wyborów na wybory rośnie świadomość mieszkańców – mówi Chomicki. – Na początku słyszeliśmy głównie głosy sprzeciwu. Że to przecież kandydaci i im się należy. „Dlaczego się ich czepiacie?”, pytali ludzie.

Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem

W ostatnich latach „czepiali się” choćby:

Marcina Horały z PiS, bo mieszkańcy podejrzewali, że próbował zaklejać plakaty innych kandydatów. Okazało się, że to zgodny z prawem wyborczy recykling – wykorzystał stare dykty do swoich plakatów. Ale przy okazji wyszło na jaw, że jego banery są zamontowane na nowych miejskich lampach, wyłączonych przez magistrat z kampanii.

- Komitet odpowiedział urzędnikom, że ma na to zgodę. Plakaty wisiały 21 dni, a gdy urzędnicy zaczęli domagać się pokazania tej zgody, pan z komitetu udostępnił zgodę wydaną w Lęborku – uśmiecha się Robert. – W komitecie uznali, że na podstawie tego dokumentu mogą też wieszać plakaty 50 kilometrów dalej, na naszych słupskich lampach.

W gminie Sławno wykazali, że na zgodzie burmistrza na wieszanie plakatów miasto straciło 17 tys. zł. „z tytułu niepobrania opłat za banery”. W Szczecinku interweniowali, bo reklamy kandydatki Renaty Rak jeździły na karetkach, które woziły pacjentów onkologicznych. Baner innego kandydata pojawił się za to na prywatnej przychodni. Z kolei Adam Treder, jeden z lokalnych przedsiębiorców ze Słupska i kandydat na radnego przygotował billboardy z promocją przypominające plakaty komitetu, z którego startował.

Zachęcał klientów rabatem, którego wysokość odpowiadała jego numerowi na liście wyborczej.

Później tłumaczył, że reklamę przygotował, zanim zdecydował, że będzie kandydował.

Małgorzata i Robert te przedwyborcze gierki zaczęli w sposób humorystyczny kategoryzować. Na przykład „Szybcy i wściekli” – to miniplakaty powieszone na barierce między dwoma pasami ruchu w noc wyborczej ciszy. Albo kategoria „Oczko mu się odlepiło temu misiu” – to kandydaci, którzy umieszczają banery na dyktach, a te wraz z pierwszym deszczem kończą w kałużach. I kolejna „Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem” – tutaj wspominają o kandydatkach na posłanki Małgorzacie Zwiercan (dawniej PiS) i Barbarze Nowackiej (Inicjatywa Polska, komitet wraz z KO), których komitety tłumaczyły się niewiedzą i argumentowały, że „musieli je powiesić ich sympatycy”.

Robert: – Często kandydaci wykorzystują miejsca trudno dostępne, na przykład wiadukty. Przed ostatnimi wyborami spędziłem kilka godzin, by ustalić, kto zarządza danym wiaduktem. Musiałem zadzwonić aż do 14 jednostek.

Małgorzata: – Innym razem zadzwonili do nas energetycy, bo nielegalne banery zawisły na słupach.

Żeby je zdjąć, musieli wyłączyć napięcie na linii, zorganizować wysięgnik i pojechać większą ekipą.

Bo to przecież praca w trudnych warunkach. Łatwo sobie wyobrazić, jaki był koszt takiego demontażu.

Mejza i 1200 nielegalnych plakatów

- Ale to nie jest walka z wiatrakami? – dopytuję. Moi rozmówcy podają przykład plakatów kandydatki do Sejmu Joanny Senyszyn, której komitet miał zgodę na dziesięć plakatów w Słupsku w 2019 roku. Ale wszystkie były o dwa centymetry dłuższe i szersze, do tego rozwieszono ich jedenaście. Komitet musiał zapłacić 180 zł kary za każdy dzień, w którym posłanka zachęcała do oddania na nią głosu.

Jeśli zsumować wszystkie kary, po wyborach parlamentarnych 2019 roku tylko na terenie Słupska wyniosły one 17 922 zł. Najwięcej zapłacił komitet Prawa i Sprawiedliwości (13 720 zł). Z kolei w ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych budżet miasta zasiliło ok. 25 tys. zł (znów najwięcej, bo prawie 18,5 tys. zł, zapłaciło PiS).

Robert: – Presja ma sens, teraz urzędnicy od razu zdejmują nielegalne plakaty. Gdyby wisiały jak dawniej po dwa, trzy tygodnie, to biorąc pod uwagę stawkę za dzień, bez problemów dobilibyśmy do 100 tysięcy złotych.

Przykładem może być przypadek Łukasza Mejzy, którego komitet w ubiegłym roku wywiesił 1200 nielegalnych plakatów na ulicach Zielonej Góry w przedwyborczą noc. Polityk za ten nielegalny czyn ma zapłacić 78 tys. zł. Jak donoszą media, wciąż nie zapłacił.

- Może się wydawać, że te „słupskie” 25 tys. zł to jest nic w skali miejskiego budżetu. Ale przecież można za to wybudować fragment chodnika albo naprawić miejską ławkę. W skali kraju mówimy o setkach tysięcy, jeśli nie milionach złotych, które przecież należą do podatników – dodaje Małgorzata. – Może więc przy następnej okazji powinniśmy zrobić miejską grę z elementami rywalizacji? Ludzie wychodzą z psem albo na rower i zbierają punkty za każdy nielegalny baner. Może to by czegoś nauczyło kandydatów?

Piękna lekcja WOS-u

Jadę do Dąbrowy Górniczej, by razem z Anną Dęboń pospacerować po mieście w poszukiwaniu wyborczych potworków.

- Jaka to mogłaby być piękna lekcja WOS-u – rozmarza się aktywistka, gdy idziemy przez park koło Pałacu Kultury Zagłębia. – Wyobraź sobie uczniów obserwujących kampanię wyborczą w praktyce. Jak działa samorząd? Jakimi prawami się rządzi? Na czym polega kampania? I co mogę jako obywatelka? Ja nie dowiedziałam się tego w szkole, ale dopiero jako aktywistka.

Dęboń z wykształcenia jest pedagożką. Od kilku lat prowadzi stowarzyszenie dO!PAmina Lab, działające na rzecz zmian w szkołach i monitorujące realizację praw dzieci w edukacji.

- Szkoła jest pierwszym doświadczeniem państwa. To są naczynia połączone. To tutaj rozwijają się i kształtują – lub nie – postawy obywatelskie, poznajemy reguły życia społecznego zgodne z zasadami demokracji – lub je lekceważące i naruszające. Jeżeli nasze prawa w szkole są łamane a nasz głos niesłyszany,

to nasiąkamy przeświadczeniem, że władza ma zawsze rację,

a my nie mamy na to wpływu – mówi aktywistka. – I teraz zdziwisz się, ale przeglądam te wszystkie obietnice kandydatek i kandydatów w moim mieście. Mówią w koło: inwestycje, nowe chodniki, infrastruktura, budowy, remonty. A na temat edukacji? Niewiele. A raczej — nic. Ani zdania. Cisza kompletna.

Mijamy baner „Dzień dobry Dąbrowo”, miejskiej kampanii podsumowującej inwestycje z ostatniej kadencji.

- To akcja prowadzona z pieniędzy podatników, także na Facebooku, która jest laurką dla obecnej władzy – mówi Anna. Pokazuje mi jeden z filmów z profilu FB opisanego jako „źródła informacji o działalności prezydenta Dąbrowy Górniczej". – Prezydent spotyka na spacerze panią z pieskiem. Pani jest psim fryzjerem. Okazuje się, że także kandydatką z tego samego komitetu. Podobnie inne roleczki, w których występują młode osoby zaangażowane w życie miasta. To ciągle te same dwie osoby, a obie kandydują z komitetu prezydenta.

Przejeżdża samochód z reklamą na przyczepie zachęcającą do głosowania na Grzegorza Jaszczurę. Nerwowo sprawdzamy, czy tego typu agitacja jest dozwolona. Ania dowiaduje się, że nikt tu nie łamie prawa pod warunkiem, że nie jeździ tam, gdzie to zakazane (na terenach należących do szkół lub instytucji publicznych). Ale już w ciszy wyborczej byłoby to złamanie prawa.

Kandydaci na wysokich stanowiskach

- A może się czepiamy? Może to nie ma sensu? – pytam Annę. Długo się zastanawia, a ja opowiadam o moich zmaganiach z nielegalnymi wyborczymi plakatami pod Krakowem.

W powiecie myślenickim, na granicy Harbutowic i Sułkowic zauważyłem przytwierdzone do drzew plakaty Pauliny Bobeł, kandydatki do rady powiatu z PiS. Napisałem do niej na LinkedIn, odesłała mnie do rzecznika prasowego komitetu, a potem usunęła konto w medium społecznościowym.

W Wieliczce chyba najbardziej oblepionym plakatami mieście w Małopolsce, zauważyłem wiszące co dwieście metrów na słupach banery Oskara Chmieleckiego, kandydata KO do rady miasta. „To moje pierwsze w życiu wybory i nie mam doświadczenia w tym zakresie. Prezentacja treści wyborczych, w tym plakatów była wzorowana na innych kandydatach oraz formie prezentowanych przez nich treści w tych i poprzednich wyborach. Nie mam wiedzy nt. konieczności pozyskania pozwoleń, o które Pan pyta” – odpowiedział mi kandydat.

O zgody na promocję innych komitetów próbowałem dowiedzieć się w magistracie. Magdalena Golonka, rzeczniczka prasowa, znów odesłała mnie do komitetów. Zdziwiło mnie to, bo za zgody odpowiada urząd miejski. Tyle że tam na wysokich stanowiskach pracują sami kandydaci, włącznie z rzeczniczką, która 7 kwietnia powalczy o miejsce w Sejmiku Wojewódzkim.

W Zagórzu plakaty Tomasza Tomali kandydata na burmistrza Niepołomic zakryły kapliczkę. Napisałem do przewodniczącego rady powiatu wielickiego (i byłego szefa gabinetu politycznego ministra infrastruktury Andrzeja Adamczyka), ale okazało się, że plakaty zostały już zdjęte. Zapytałem go o zalew wyborczych treści w regionie. „Każdy komitet chce zaprezentować swoich kandydatów i kożysta także z formy rozwieszania banerów, nie jest to nic nadzwyczajnego” – odpisał kandydat (pisownia oryginalna).

- Nic tylko rozłożyć ręce – podsumowuję.

- No właśnie, po co to robić? Ciągle słyszę od znajomych, że to przecież bez sensu, że to nic nie zmieni – mówi Dęboń. – Wierzę, że swoim małym działaniem przyczyniam się, żeby było lepiej, przejrzyściej i zgodnie z prawem. Przyszłość, o którą walczę też w szkole, może stawać się normalna. Choć to może być długa droga.

Lans w gminnej gazetce

A może powinienem zaglądać do skrzynek? Jak Polska długa i szeroka samorządy publikują biuletyny pochwalne dla władz. Wiele z nich to rzekome podsumowania kadencji, jak choćby w Gliwicach, gdzie mieszkańcy dostali do skrzynek broszurę pod nazwą „Raport o stanie miasta 2018 -2023”.

W Rzeszowie dwa miesiące przed wyborami zaczęła ukazywać się bezpłatna gazeta „Rzeszów To My” (w lutym koszt druku 30 tys. egzemplarzy kosztował miasto ponad 15 tys. zł, w marcu nakład 50 tys. egzemplarzy już 21,5 tys. zł).

W niespełna 20-tysięcznej Trzebini na styku województw małopolskiego i śląskiego doszło do sporu o taki biuletyn. Na początku lutego radni na wniosek opozycji podjęli uchwałę o zawieszeniu gminnej gazetki na czas wyborów. Dlatego, że była miejscem „lansu” władz urzędu.

Ostateczną decyzję w tej sprawie należała do dyrektorki biblioteki, która oficjalnie wydaje gazetę. Lokalny i niezależny „Przełom” donosił, że wiceprzewodniczący rady po sesji publicznie zachęcał dyrektorkę do niezastosowania się do podjętej przez radę uchwały.

Kolejne numery wyszły, bo uchwała została uznana za apel, który ma „charakter intencyjny”. „Przedmiot podjętej uchwały może zatem być traktowany jako sugestia. Jej realizacja mogłaby narazić dyrekcję biblioteki na zarzuty dotyczące niegospodarności” – informuje Anna Jarguz, rzeczniczka prasowa urzędu miasta w Trzebini.

Konkurs wiedzy o morzu

Martyna Regent, miejska aktywistka pokazuje mi ostatni numer gdyńskiego biuletynu „Ratusz”. Na okładce „Prezydent 25-lecia” Wojciech Szczurek odbiera nagrodę z rąk Jerzego Buzka. Tydzień wcześniej: prezydent wręcza nagrody sportowcom. Dwa tygodnie wcześniej: prezydent wita dzieci na Wielkim Koncercie Bajkowych Przebojów.

- Nakład jest olbrzymi. W tym roku na „Ratusz” pójdzie ponad 600 tysięcy złotych z naszych pieniędzy.

- Na promocję, czy tylko na biuletyn?

- Wyłącznie na gazetę. Ale przecież w tym nie ma etatów urzędników z Wydziału Komunikacji Społecznej, którzy piszą treści. Czyli jeszcze musimy do tego doliczyć te etaty. Ale to nie koniec. Na początku roku twarz prezydenta Szczurka pojawiła się na gdyńskich przystankach i autobusach. Wyglądało to, jak start kampanii wyborczej, a okazało się, że to akcja informacyjna na temat konsultacji społecznych związanych z obchodami rocznicy stulecia miasta. Wiesz, kiedy będziemy ją świętować? W 2026 roku. Przypadek, prawda?

Regent miała zostać architektką i myślała, że będzie projektować piękne miasta. Ale odbiła się od ściany, dlatego zaangażowała się w działalność stowarzyszenia Miasto Wspólne. Ten ruch miejski próbował kontrolować deweloperów, walczył o tereny zielone, angażował się w działania w ramach budżetu obywatelskiego.

- Władza połączona z biznesem są na tyle silne, że jako ruch miejski nie mieliśmy na nie wpływu. Dlatego interes mieszkańców zawsze przegrywał – mówi Regent, która odeszła, gdy ruch się podzielił. Część aktywistów zawiązała przed wyborami samorządowymi szeroką koalicję z Platformą Obywatelską, Zielonymi, Inicjatywą Polską i Lewicą.

Sama skończyła Szkołę Inicjatyw Strażniczych (organizowaną przez sieć obywatelską Watchdog). W trakcie kursu ogólnopolskie media obiegła informacja, że Gdynia została uznana za miasto, w którym jakość życia jest najlepsza.

- Uczestnicy pytali: co ty tam w tej Gdyni robisz? Patrzyli na mnie jak na jakąś dziewczynę, która w ogóle nie wie, czym jest prawdziwy problem z lokalną władzą – uśmiecha się kobieta. – Przyjrzałam się badaniom, okazało się, że odpowiada za nie grupa marketingowców z prywatnej firmy, a nie zespół badawczy. Wszyscy to cytowali, a nikt nie poddał analizie. Chyba wtedy postanowiłam przyglądać się wszystkiemu, co w tych wyborach będzie się działo.

Opowiada, że mieszkańcy Gdyni sami przesyłają jej „przedwyborcze kwiatki”. Dziś dostała informację o kandydacie, który postanowił zorganizować konkurs wiedzy o morzu. Obok plakatu wyborczego postawił drugi, ogromny, ze swoim imieniem i nazwiskiem oraz informacją o konkursie. W październiku, kiedy ten sam kandydat startował do Sejmu, dzieci wystartowały w innych zawodach pod jego patronatem. Wszystkie dostały medale, ale te były zawieszone na smyczach z jego imieniem i nazwiskiem – a przecież agitacja w szkołach jest zabroniona.

Autobusy z twarzą prezydenta Szczurka

- Mało kto ma takie hobby, by zamiast skrolować memy i Instagrama, siada rano w łazience i wczytuje się Biuletyn Informacji Publicznej – żartuje aktywistka. – Zajmując się urbanistyką też śledzilam kampanię. Czy plakaty wiszą zgodnie z prawem? Czy stwarzają zagrożenie? Trzeba było wejść na mapę, sprawdzić własność gruntu, wydawało się to takie trudne. Zdałam sobie sprawę, że wszyscy tak myślą i w konsekwencji nikt tego nie robi.

I przez 26 lat jest tak samo, a skala bezczelnych zachowań rośnie.

- Na przykład?

- Mieszkaniec Gdyni codziennie patrzy jak twarz prezydenta Wojciecha Szczurka śmiga w autobusach. I to na cudem przywróconych przed wyborami liniach, które swego czasu sam obciął z powodu dramatycznej sytuacji finansowej samorządu. Ona śmiga pośród twarzy innych kandydatów, ale ten Kowalski nie widzi, że za tą reklamę zapłacono z jego podatków, a pozostali kandydaci muszą za to samo słono płacić. Ta gra jest totalnie nierówna.

- Dlaczego?

- Przecież wiemy, że na terenie urzędu nie wolno agitować. Ostatnio powstał sześcioodcinkowy cykl wywiadów na YouTube, w którym prezydent opowiada o ostatniej kadencji. Kosztował prawie 50 tys. złotych. Kolejny, z wiceprezydentem już 10455 zł brutto. O ile to, że samorządowiec nagle występuje wszędzie i udziela wywiadów na temat swoich dokonań, choć nie robił tego przez pięć lat, jest jeszcze dopuszczalne, choć mało etyczne, ale wykorzystywanie oficjalnych kanałów miasta do dystrybucji materiałów wyborczych komitetu stanowi poważne naruszenie. A tego dopuścił się wiceprezydent, zamieszczając tego typu materiały na swoim oficjalnym miejskim profilu, pomiędzy tymi właśnie wywiadami.

W lutym głośno było o prezydent Łodzi Hannie Zdanowskiej, która swój ponowny start w wyborach ogłosiła na facebookowych profilach miejskich spółek. Do tego, miejska witryna też poinformowała o jej decyzji publikując tekst z tytułem: „Chcę dalej zmieniać Łódź". Zdanowska przeprosiła, ale niesmak pozostał.

Regent: – Jak ktoś nam sięga w autobusie do naszej kieszeni i wyciąga portfel, no to jest dokładnie to samo. Ktoś po prostu robi z nas idiotów. Żyjemy w demokracji, więc naprawdę musimy w niej uczestniczyć. Walczyliśmy o wolne sądy, media, wychodziliśmy na ulice, żeby to wszystko miało swoje miejsce, tak jak mówi konstytucja. I nagle w skali lokalnej przestajemy to dostrzegać.

Komisarz pyta o ciasto

To właśnie media społecznościowe zastępują ostatnio tradycyjne formy agitacji wyborczej. Są szansą, ale łatwo też o wpadki.

Małgorzata Łosiewicz ze Stowarzyszenia Rozwoju „Inspiracje”: – Kampania wyborcza w samorządzie to często folklor. Najłatwiej można wtopić na ciastach. Załóżmy, że wnuczek startuje, babcia zrobi ciasto i przyniesie na spotkanie wyborcze komitetu. Ktoś zrobi zdjęcie, a przecież ciasto nie widnieje w sprawozdaniu finansowym. Więc komisarz wyborczy będzie wzywał komitet, żeby to ciasto wycenił i zwrócił za nie.

Dziwię się temu. I w odpowiedzi słyszę, że takie wpadki najczęściej mają miejsce, gdy kandydaci lub ich zwolennicy publikują zdjęcia ze spotkań z mieszkańcami w mediach społecznościowych.

Uwaga, influencer wyborczy

- Czego nie widać w kampanii internetowej? – dopytuję Jakuba Szymika, założyciela Fundacji Obserwatorium Demokracji Cyfrowej i eksperta od reklamy politycznej w sieci.

- To jest, powiedzmy, w miarę transparentne. Przynajmniej widzimy, co tam się dzieje: są oficjalne reklamy, za które kandydaci płacą Mecie czy Google. Ale nie widzimy, na przykład, czy partie współpracują z influencerami. Poziom transparentności będzie z wyborów na wybory wyższy. Niewykluczone, że wkrótce influencerzy będą musieli oznaczać reklamy polityczne tak samo, jak oznaczają współprace reklamowe na Instagramie.

Szymik przyznaje, że prawo w tym zakresie dopiero się tworzy. Jeszcze w tym roku w życie wejdzie część nowych unijnych zasad reklamy politycznej w Internecie. Większość z nich zacznie obowiązywać dopiero w 2025 roku, zarówno w wyborach do Parlamentu Europejskiego, jak i krajowych oraz samorządowych. Rynek reklamy politycznej w UE ma być jednolity (co oznacza koniec ograniczeń narodowych w zakresie promocji treści) i w założeniu ma chronić grupy wrażliwe.

- Nie będzie można targetować grup w kontekście ich zdrowia, wieku, orientacji seksualnej – podkreśla Szymik. – Dzisiaj nie wiemy jeszcze, w jaki sposób platformy zdecydują się wdrożyć te przepisy. Mogą dojść do wniosku, że prawo w tym zakresie jest zbyt skomplikowane i jeszcze bardziej ograniczą treści polityczne. Bo nadzór i odpowiedzialność za weryfikację treści w pewnym zakresie spadnie na platformy, a przecież normalnie robiłby to sąd w trybie postępowania wyborczego.

Niektóre zmiany już się dokonały. Od ubiegłorocznych wyborów parlamentarnych w Polsce obserwatorzy mają dostęp do danych udostępnianych przez Metę i przez Google'a, co pozwala monitorować wydatki na reklamę wyborczą.

Robert Chomicki ze Stowarzyszenia Rozwoju „Inspiracje”: – Nawet jakbyśmy bardzo mocno chcieli, to nie możemy powiedzieć, hola, hola, ale wydaje nam się, że ta reklama została opłacona z prywatnej kieszeni kandydata. Bo musimy jeszcze pamiętać, że są pozwy w trybie wyborczym. Nie jesteśmy w stanie nic udowodnić podczas kampanii. Dlatego dużo rzeczy zbieramy sami, archiwizujemy, by je zgłosić do kontroli po wyborach.

Od drzwi do drzwi na Facebooku

- Załóżmy więc, że jestem kandydatem na radnego Ciechocinka – prowokuję eksperta od reklamy politycznej. – Obowiązuje mnie limit wydatków, na radnego w gminie do 40 tys. mieszkańców to 1344,16 zł, a w większych 1613 zł. Posty sponsorowane są drogie, więc pewnie będę próbował jakoś to obejść.

- Emitowałem różne reklamy polityczne i platformy łapały mnie za słówka. Na przykład Twitter z automatu zablokuje pewne hasztagi i tagowanie polityków. Aktywny polityk nie może puszczać reklamy, gdzie taguje innego polityka i coś tam o nim negatywnego lub pozytywnego mówi. Może jakaś taka reklama pójdzie przez dwie minuty, zastopuje się, a platforma to zrzuci. Platformy są wrażliwe: raczej mamy do czynienia z nadmoderacją niż jej brakiem. Dlatego jestem przekonany, że żaden kandydat nie puści spotu stricte wyborczego, bez zarejestrowania go jako reklamy politycznej.

Martyna Regent z Gdyni odwiedziła ostatnio delegaturę PKW w Słupsku (gdzie trafiły dokumenty z kampanii wyborczej w Gdyni), żeby zbadać sprawozdania finansowe gdyńskich komitetów z wyborów na prezydenta miasta w 2018 roku. Okazało się, że prezydent Szczurek rozliczył kampanię wzorowo.

- Wszystko idealnie się zgadzało. Była tam nawet fakturka za sponsorowanego posta na Facebooku na 6 złotych i 5 groszy. Wszystko było dopięte na ostatni guzik – mówi aktywistka. – Tyle że to, czego tam nie widać, to te wszystkie kreatywne sposoby na ominięcie limitu.

- Co masz na myśli?

- Do tej pory prezydent w ogóle w mediach społecznościowych nie istniał. Nie miał konta na Facebooku. Ale było takie konto Kocham Gdynię, które na czas wyborów stawało się kontem Komitetu Wyborczego Szczurka. W sprawozdaniu finansowym odkryliśmy, że samorządowiec przekazuje to konto komitetowi na czas kampanii za czterdzieści parę złotych w dzierżawę, a oni sobie tam agitują, a potem to konto do niego wraca. Więc kilka tysięcy gdynian, którzy polubili profil, bo kochają Gdynię, mogło nie wiedzieć, że to reklama polityczna. A przecież ten profil zmienił ostatnio nazwę na Wojciech Szczurek, prezydent Gdyni.

Mimo wszystko budowanie społeczności nie jest agitacją wyborczą. Szymik zauważa podobny trend na rynku samorządowym. Mówi, że lokalni kandydaci coraz częściej zakładają np. podkasty, a wielu starostów czy marszałków przez całą kadencję aktywnie prowadzi media społecznościowe, co pozwala budować zaangażowaną społeczność i daje im przewagę. Twierdzi też, że np. kandydaci na radnych to już nie tylko ci, którzy „zabierali głos na spotkaniu spółdzielni mieszkaniowej, ale coraz częściej są osobami z zapleczem socialowym.

- Dlatego prędzej założyłbym, że taki lokalny kandydat na radnego może założyć grupę o Ciechocinku i tam budować swój przekaz w interakcjach z mieszkańcami. Wybory samorządowe wciąż wygrywa się na klasycznie, relacjami i zwykłym chodzeniem od drzwi do drzwi, a media społecznościowe umożliwiają takie relacje bez wielkich nakładów. Więc niekoniecznie trzeba inwestować w płatne reklamy, a potem rozliczać je w kampanii.

;

Udostępnij:

Szymon Opryszek

Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.

Komentarze