0:000:00

0:00

Niedawno dostaliśmy następujący list:

Mam na imię Agata i jestem osiemnastolatką, która ostatnie cztery lata swojego życia spędziła na walce z anoreksją… Chociaż wielokrotnie zdarzały się momenty zwątpienia czy poczucie bezradności, nie poddałam się i wygrałam bitwę!

Sukces mojego leczenia zawdzięczam przede wszystkim specjalistom, pod których opieką się znajdowałam. Mogę wymienić nie tylko psychodietetyka, ale także psychiatrę, endokrynologa, czy nawet trychologa. Jak mogą się Państwo domyślić - na wszystko potrzebowałam ogromnej sumy pieniędzy, gdyż czekając na wolne terminy u lekarzy w Polsce, mogłabym nie zdążyć uratować swojego istnienia… Ponadto, pomoc psychodietetyka nie jest refundowana, a bez niej niemal niemożliwe byłoby wyjście z tak ciężkich chorób.

Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy zmagający się z zaburzeniami odżywiania mają tyle samo szczęścia, ile ja. Problem omawianych przeze mnie chorób staje się coraz bardziej powszechny, jednak w większości niediagnozowany lub diagnozowany zbyt późno… Należy pamiętać, że wiele rodzajów zaburzeń odżywiania to choroby śmiertelne, jak na przykład anoreksja.

Kiedy rozpoczęły się moje problemy zdrowotne miałam 14 lat i żadnej szansy na zarobienie pieniędzy. Chociaż pracowałam w wielu restauracjach jako kelnerka i pomoc kuchenna - moje wynagrodzenie nawet w 30 proc. nie pokryłoby kosztów walki z anoreksją.

Jestem pewna, że wszyscy chorujący zgodzą się ze mną, że aby całkowicie wyleczyć się z zaburzeń odżywiania i tym samym zniwelować wszelkie ich skutki - trzeba być niemiłosiernie bogatym. Rodzi się zatem pytanie - jak osoba zmagająca się z takimi problemami, może myśleć o zarabianiu pieniędzy? Czy to nie pogłębi jeszcze bardziej tragizmu sytuacji, w jakiej się znajduje? Czy nie straci nadziei na wyleczenie? I przede wszystkim - czy nie skończy się to dla niej śmiercią?

Tak. To jest bolesna, gorzka prawda, którą możemy zobrazować w najlepszy sposób na przykładzie anoreksji. Jest ona bowiem chorobą śmiertelną, obarczoną największym współczynnikiem zgonów… Dlatego też ważna jest świadomość, że czas pełni w tym przypadku najważniejszą rolę…

Skontaktowaliśmy się z Agatą. Chętnie zgodziła się na wywiad.

Sławomir Zagórski, OKO.press: Jaką jesteś osobą? Pogodną czy raczej refleksyjną? Łatwo zmienia ci się nastrój?

Agata Borkowska: Jestem bardzo ambitną perfekcjonistką. I myślę, że te cechy mojego charakteru przyczyniły się do choroby.

Kiedy chorowałam przez ostatnie 3-4 lata, czułam się bardzo źle, nie byłam pogodna. A teraz wszystko się zmieniło. W tej chwili mam mnóstwo sił, mnóstwo energii i zarażam tą energią innych.

Dzieciństwo

Miałaś szczęśliwe dzieciństwo? Sądzisz, że anoreksja to skutek jakiś wcześniejszych kłopotów?

Nie, absolutnie nie. Moja rodzina jest naprawdę wzorcowa. Tyle wsparcia, ile otrzymałam od rodziców i od siostry, bo mam starszą o 5 lat siostrę, trudno sobie wyobrazić.

Najwięcej pomogła mi mama. To dzięki niej tak naprawdę udało mi się wyjść z anoreksji.

Kłopoty z odżywianiem to często efekt innych problemów, których można sobie nawet nie uzmysławiać.

To prawda. Dużo słyszałam o takich przypadkach.

Sądzę, że u mnie powodem choroby była po prostu nadmierna ambicja. A jeśli chodzi o postawę rodziców, zawsze mnie uspokajali. Mówili, że czasem po prostu nie warto, że trzeba sobie odpuścić. Tylko ja wtedy nie byłam jeszcze świadoma konsekwencji, jakie spowoduje ta nadmierna ambicja.

Dobrze się czułaś w szkole? Byłaś z pewnością dobrą uczennicą?

Moje problemy z zaburzeniem odżywiania tak na dobre rozpoczęły się przed egzaminem ósmoklasisty. Mój rocznik był królikiem doświadczalnym. Nic nie było przemyślane, nawet podręczniki kupowaliśmy na ostatnią chwilę. I nikt nie był pewien, jak będzie wyglądał ten egzamin ósmoklasisty, a do tego jeszcze strajk nauczycieli. Do ostatniego momentu nie wiedzieliśmy, czy w ogóle lekcje się odbędą.

Zawsze, całe życie, dobrze się uczyłam. Zawsze miałam świadectwo z paskiem. Nie mam więc problemu z nauką. Natomiast ten egzamin ósmoklasisty, to, ile pracy włożyłam w jego przygotowanie, ile stresu przeżyłam, myślę, że to się głównie przyczyniło do choroby.

Brałaś pod uwagę ewentualność, że możesz go nie zdać?

Tak. Jakby ktoś z boku popatrzył, to by powiedział: „Dziewczyno, przecież kto ma zdać, jak nie ty?”. A ja byłam niepewna siebie. Bałam się, że nie uda mi się dostać do najlepszego liceum w Bydgoszczy, które sobie wymarzyłam. Cały czas parłam do przodu. Chciałam być jeszcze lepsza i jeszcze lepsza. Jak dostałam piątkę plus, to zaczynałam płakać, że nie dostałam szóstki i to już było niepokojące.

Przeczytaj także:

Jako dziecko jadłaś normalnie?

Tak. Często jestem pytana, czy miałam nadwagę. Absolutnie nie. Wagę miałam w normie.

Byłaś wybredna? Wielu rzeczy nie jadłaś, czy nie było takich problemów?

Na początku miałam problemy. Nie jadłam warzyw, owoców, ale to minęło. Z wiekiem zaczęłam jeść normalnie.

Aż do 14. roku życia, kiedy zaczęły się kłopoty.

Kłopoty zaczęły się trzy, cztery lata temu. Już pod koniec siódmej, na początku ósmej klasy.

Wszystko zaczęło się niewinnie, ponieważ na początku nie jadłam śniadania. Mówiłam rodzicom, że jestem zestresowana przed szkołą, mam dzisiaj dużo sprawdzianów. Bo rzeczywiście mieliśmy bardzo dużo sprawdzianów, a do tego kartkówki. Kartkówki były jeszcze trudniejsze niż sprawdziany.

Zaczęłam więc od tego, że unikałam śniadań. Później unikałam też obiadów albo jadłam mniej na obiad. Jak rodzice nałożyli mi porcję, to zjadałam pół, a może nawet mniej. Schudłam.

Pewnego dnia poszłam do przychodni na rutynowe badania i trzykrotnie zemdlałam podczas pobrania krwi. Wezwano pogotowie ratunkowe, zostałam przewieziona do szpitala. To działo się trzy lata temu. W szpitalu spędziłam około miesiąca.

Pierwszy szpital

Tam postawili diagnozę i powiedzieli, że to anoreksja?

Tak. Wtedy po raz pierwszy zdiagnozowano u mnie anoreksję.

Zanim trafiłaś do szpitala rodzice zdawali sobie sprawę, że coś jest nie tak?

Byli zaniepokojeni. Były różne - powiedziałabym - kłótnie. Mówili, że powinnam więcej jeść, bo jestem w wieku dojrzewania, kiedy to jedzenie jest potrzebne. Ale to nie było jeszcze bardzo duże zaniepokojenie.

A ty sama? Kiedy zdałaś sobie sprawę, że jesteś chora? Dopiero szpital ci to uzmysłowił?

Wydawało mi się już wcześniej. Tak samo rodzicom wydawało się wcześniej. Tylko nie potrafiliśmy sobie uświadomić, że rzeczywiście dotknęła nas poważna choroba.

Uważasz, że to był błąd?

Wychodzę z założenia, że wszystko dzieje się po coś. Wydaje mi się, że ktoś nade mną czuwa, bo gdyby nie ta choroba, gdyby nie doszło do tych zdarzeń, teraz nie walczyłabym o prawa innych.

Jak wspominasz pobyt w szpitalu?

Neutralnie. Ponieważ poszłam tam ważąc 42 kilogramy, a wyszłam po trzech tygodniach z wagą 39. Nikt mnie tam nie pilnował. Niby przydzielono mi dietę, ale ta dieta była zdecydowanie mniej kaloryczna niż powinna być. Ponadto nie dojadałam posiłków.

Na jakim oddziale się znalazłaś?

Endokrynologii, bo akurat tam było miejsce.

Spotkałaś inne osoby chore na anoreksję?

Spotkałam, ale nie utrzymywałam z nimi kontaktu.

Nie było czegoś takiego, że zobaczyłaś kogoś w jeszcze gorszym stanie i się przestraszyłaś?

Nie.

Ile centymetrów wtedy mierzyłaś?

158. Tak jak teraz.

Psychologowie

Co było dalej?

Po szpitalu rodzice zdecydowali się na pomoc psychologiczną. Zdawałam sobie sprawę, ile to kosztuje i mimo tego, że nie jesteśmy biedną rodziną, jestem bardzo oszczędna i wychodzę z założenia, że skoro to nie są moje pieniądze, nie będę ich marnować.

Postawiłam na swoim. Powiedziałam rodzicom: „Dobrze, jak chcecie, pójdę do psychologa, ale do publicznego”.

Publiczny psycholog po dwóch konsultacjach stwierdził, że anoreksja jest w moim przypadku wynikiem buntu. Ponieważ jestem dosyć grzeczna, nie piję alkoholu, nie palę. Że ten mój bunt, który przejawiam nie jedząc, powinnam przełożyć na inne aspekty mojego życia, czyli zacząć pić alkohol, palić papierosy tak, jak to robią moi rówieśnicy.

Oryginalne. Co wtedy pomyślałaś?

„Kurczę, gdzie ja się znajduję? Co ja tutaj robię?”

I to była ostatnia wizyta u tego psychologa.

I zgodziłaś się pójść prywatnie?

Nie, to nastąpiło dopiero potem. Wtedy uparłam się, żeby jeszcze raz poszukać kogoś, kto przyjmuje na NFZ.

Kolejny psycholog, tym razem kobieta, po dwóch spotkaniach na żywo w gabinecie, w trakcie rozmowy przez telefon (później tak wyglądały wizyty, bo wybuchła pandemia), stwierdziła, że nie mam problemu. Że są osoby bardziej potrzebujące i nasze konsultacje powinny już dobiegnąć końca.

A ty w tym czasie dalej chudłaś?

Chudłam. Po pół roku pojechałam do szpitala, ponieważ dostałam pilne skierowanie od psychiatry. Pojechałam do szpitala z wagą 28 kilogramów.

A jak trafiłaś do psychiatry?

To był również psychiatra na NFZ. Poszłam wcześniej do kolejnej psycholożki. Przepytała mnie, ile ważę i jak powiedziałam, że 28 kg, stwierdziła, że potrzebna jest wizyta u psychiatry. Znalazłam się u lekarki psychiatry następnego dnia i ona skierowała mnie pilnie do szpitala.

Cały czas chodziłaś do szkoły?

Nie. Okres, kiedy nasiliła się u mnie anoreksja, to był czas kwarantanny, pandemii. Mieliśmy lekcje zdalne.

Jednak koledzy i nauczyciele jakoś reagowali?

Nie, ponieważ nikt mnie nie widział.

Drugi szpital

No więc lądujesz w szpitalu z wagą 28 kilo.

To był inny szpital. Spędziłam tam rok temu, w wakacje, trzy tygodnie, prawie miesiąc. Ale to, co mnie spotkało tym razem, było naprawdę traumatyczne. I nawet teraz ciężko mi to wspominać.

Zostałam podłączona pod sondę - żywienie pozajelitowe. To był bardzo trudny dla mnie czas, ponieważ wszyscy myślą, że osoba z anoreksją nie lubi jeść. Tymczasem ja uwielbiałam jeść, tak jak większość anorektyczek, tylko, że niejedzenie dawało mi poczucie zwycięstwa, poczucie, że mam kontrolę nas swoim żywieniem, nad swoim wyglądem.

Zostało mi to odebrane, bo zostałam podłączona pod sondę, która miała sprawić, że przytyję. Życie z taką świadomością było bardzo trudne.

Ta sonda była chyba koniecznością?

Tak, ale zdarzyło się to w szpitalu, i fakt, że nie miałam żadnego wsparcia ze strony lekarzy, ze strony pielęgniarek, to było dla mnie niesamowicie trudne. Jedyne, co mnie wtedy ratowało przed głęboką depresją, to była moja mama, mój tata i siostra. Gdyby nie oni, nie wiem, czy w ogóle bym przeżyła ten szpital.

Sonda została podłączona podczas zabiegu przeprowadzonego w znieczuleniu ogólnym. To była rurka przez nos i z początku bardzo mnie uwierała. Nie mogłam swobodnie oddychać. Ciężko było mi się ruszać, normalnie mówić.

Pielęgniarka, która pierwszego dnia zmieniała jakiś przyrząd w tej sondzie, wylała na mnie część tego preparatu, a potem rzuciła na mnie ręcznik papierowy i kazała mi się wytrzeć. To było dla mnie bardzo trudne. Widziała, że nie potrafię się swobodnie poruszać, a co dopiero wycierać się, ale zrobiła to specjalnie. Później kazała mi coś do siebie mówić, a wiedziała, że sprawia mi to trudność. Wydaje mi się, że chciała zademonstrować swoją pozycję, swoją siłę i to, że jestem o wiele niżej w hierarchii. Chciała mnie upokorzyć.

To był oddział psychiatryczny?

Nie. Mój stan somatyczny nie pozwolił na przyjęcie mnie na psychiatrię. Leżałam na oddziale gastroenterologii.

Kto podpisał zgodę na leczenie – ty czy rodzice?

Miałam 17 lat, więc sama podpisywałam wszystkie zgody. Zdawałam sobie sprawę, że tu chodziło o życie. Gdybym nie podpisała, byłaby walka w sądzie. Bałam się tego, że rodzicom odbiorą prawa rodzicielskie. To było bardzo trudne.

Wiedziałaś, że założą ci sondę?

Tak, wiedziałam o wszystkim, ale szpital nie przygotował mnie na to. Nie wyjaśnił.

Co było dalej?

Zanim przejdę do najgorszego wydarzenia w szpitalu, chciałabym jeszcze cofnąć się o jeden dzień.

Wspomniałam, że kiedy zakładano mi sondę, byłam na sali operacyjnej, spałam. Mojej mamie powiedziano, że zabieg będzie trwał 20 minut. Mama czeka w poczekalni. Wiadomo, stresuje się, bo to jest jakaś ingerencja w człowieka. Nie wiadomo, czy nie będzie żadnych powikłań.

Mija 20 minut, mama cierpliwie czeka.

Po pół godzinie zaczyna się niepokoić.

Mija 35 minut i zaczyna chodzić po gabinetach i pytać, o co chodzi, bo nikt jej nie poinformował, że będzie dłużej.

Minęło 45 minut, mama wpada w panikę. Biega po oddziale i krzyczy, żeby ktoś jej pomógł, bo nie wie, czy jej córka nie umarła. Mój stan był rzeczywiście zagrażający życiu.

Mija godzina, nikt nie odpowiada. Moja mama już bardzo zdesperowana wali w drzwi od sali operacyjnej. Wychodzi do niej lekarz. Śmieje się, jest w bardzo dobrym nastroju, patrzy na nią zdziwiony.

Mama pyta: „Co się dzieje? Czy moja córka jeszcze żyje?” A on na to: „Tak, no przecież tak. Tylko mieliśmy studentów i oni chcieli zobaczyć, jak to się robi. Mieli praktyki”.

Kompletny brak liczenia się z drugim człowiekiem.

I ostatnia sytuacja, równie traumatyczna, tym razem z mojej perspektywy.

Wiadomo - anoreksja jest chorobą psychiczną. To choroba psychiczna z największym współczynnikiem śmiertelności - powtarzam to we wszystkich wywiadach.

Pod koniec ponad trzytygodniowego pobytu w szpitalu, dosłownie przedostatniego dnia, miałam wizytę psychiatry. Dosyć późno. Taka konsultacja powinna się odbyć już w pierwszym tygodniu. Ale dobrze, poszłam do psychiatry.

To wszystko było ustawione, bo w ogóle nie wyobrażam sobie, jak ludzie na tym oddziale mogli tak traktować mnie, moich rodziców, drugiego człowieka. Tam się toczyła swoista gra, w trakcie której personel chciał pokazać swoją wyższość, hierarchię. Ale kto normalny z wykształceniem medycznym, zajmuje się takimi rzeczami? Jak można grać w takie rzeczy? Pokazywać pacjentom, że jest się lepszym?

Przyszłam do gabinetu. Psychiatra przeprowadził krótki wywiad i pod koniec spytał mnie, ile jest dwa plus dwa. Powiedziałam, że cztery. Następnie lekarz poprosił mnie, żebym wymieniła dzieła jakiegoś autora. Nie pamiętam, jaki to był autor, bo byłam w silnym stresie, ale ten pisarz nie był znany, miałam prawo go nie znać. Kiedy jednak lekarz nie usłyszał mojej odpowiedzi, stwierdził, że przez niejedzenie wysycha mi mózg i że to są zmiany nieodwracalne.

Jak to usłyszałam, po raz pierwszy miałam prawdziwe myśli samobójcze. Bo ktoś robił ze mnie wariatkę, a ja nie mogłam nic zrobić. Jednocześnie byłam świadoma, że to jest choroba, że anoreksja i ja to rozumiem, a lekarz psychiatra tego nie rozumie? Byłam roztrzęsiona.

Rozmawiałam z mamą, z tatą i podjęliśmy decyzję o wypisie ze szpitala na żądanie.

Psychoterapia za pieniądze

Rodzice złożyli skargę? Np. do Rzecznika Praw Pacjenta?

Pamiętam, że ja coś napisałam do RPP, natomiast chyba nikt od nich się nie odezwał. W każdym razie nie pamiętam odpowiedzi.

Stwierdziliśmy, że walka ze szpitalem nie ma sensu, bo musimy zająć się moim zdrowiem, życiem.

Po półtora miesiąca dostaliśmy zawiadomienie z sądu. Było ono podpisane przez panią ordynator oddziału z poprzedniego szpitala. Zapowiedziano, że odwiedzi nas kurator sądowy, ponieważ stwierdzono, że rodzice głodzą swoje dziecko. Nie brano pod uwagę, że to anoreksja. Że rodzice mnie nie głodzą, tylko problem jest we mnie.

Przyszła kuratorka, porozmawiała z rodzicami, ze mną. Zobaczyła, jak mieszkamy. Zobaczyła, że mamy pełną lodówkę, że rodzice są normalnymi ludźmi i nie głodzą swojego dziecka.

Stwierdziła, że umarza sprawę i że jedynymi ludźmi, którzy powinni ponieść odpowiedzialność za swoje czyny, są ci na oddziale w szpitalu. Ale ile stresu się najedliśmy. Ja nie mogłam spać, rodzice nie mogli spać. Baliśmy się, że mogą mnie odebrać rodzicom.

Wyszłaś ze szpitala na własne żądanie, ale dzięki tej nieszczęsnej sondzie trochę cię jednak utuczyli?

Tak, wyszłam z lepszą wagą.

I dobrze pan powiedział „utuczyli”, tak jakby tuczyli świniaka. Jak opowiedziałam innemu lekarzowi, jak mnie tam traktowano, był w szoku. Bo ludziom zagłodzonym nie wolno podawać za dużo kalorii. Jest bowiem syndrom ponownego odżywienia. Cierpiały na niego osoby, które wracały z Auschwitz, z obozów koncentracyjnych. Jak dostawali za dużo jedzenia, umierali.

To, że ja przeżyłam pod tą sondą, z tą dietą, przy której nikt nie zwracał uwagi na syndrom ponownego odżywienia, to cud. Mówiono mi: „Jedz, ile chcesz. Sonda i tak cię utuczy”.

Sondę miałam przez 14 dni. Wyszłam ze szpitala i przez tydzień jadłam, normalnie się sprawowałam, moje zachowanie było w miarę prawidłowe.

A potem znowu zaczęłam mniej jeść, zaczęłam kombinować. Włączyło się takie, ja to nazywałam „myślenie diabełka”, który kazał mi się powstrzymywać od jedzenia. Bałam się, że nagle zacznę jeść i już się nie zatrzymam. I będę cały czas tyła, tyła i tyła.

Podstawą leczenia anoreksji jest psychoterapia, bo samym utuczeniem nic się nie zdziała. Zaczęliśmy więc z mamą szukać dobrego psychoterapeuty, tym razem już prywatnego.

I tak trafiłyśmy na panią Joannę Białas, psychodietetyczkę, z którą współpracuję od roku. To ona jest czwartą osobą, po rodzicach i siostrze, której zawdzięczam życie. Wyprowadziła mnie z tych myśli, zmieniła mój tok rozumowania. Dzięki niej mogę teraz zawalczyć o przyszłość.

Nie do końca zrozumiałem mechanizm twojego niejedzenia. Powiedziałaś, że jedzenie było przyjemnością, ale chciałaś mieć nad tym kontrolę. Tymczasem twój „diabełek” podpowiadał, że jeśli zaczniesz jeść, kontrolę stracisz. W tym wszystkim chodziło przede wszystkim o twój wygląd, czy liczył się sam proces jedzenia?

Chodziło o jedzenie.

Nie podobałam się sobie w lustrze jak ważyłam 28 kilo, bo byłam na dnie człowieczeństwa. Taka osoba nie może ładnie wyglądać. Również niewygodnie mi było ze swoim ciałem. Jak siedziałam, musiałam się bez przerwy ruszać, bo kości wbijały się w krzesło.

U mnie niejedzenie to była autodestrukcja. Miałam myśli, które towarzyszą większości osób zmagających się z anoreksją, że nie zasługuję na jedzenie, na tę przyjemność. A to, że powstrzymuję się od jedzenia, odmawiam sobie tej przyjemności, to z kolei dowód na moją dyscyplinę. Na to, że potrafię utrzymywać kontrolę. I to było źródłem satysfakcji.

Napisałaś, że po to, by skutecznie leczyć się z anoreksji, musiałaś korzystać z pomocy kilku specjalistów. I słono za to płacić.

Podstawą leczenia anoreksji jest - jak mówiłam - psychoterapia.

Jednak mój stan somatyczny, fizyczny, też wymagał uwagi. Potrzebowałam m.in. endokrynologa. Zapisałam się do niego rok temu, na NFZ. Po czym w te wakacje, pod koniec sierpnia, mama dostała SMS-a, iż umówiona rok temu wizyta jest dostępna. Ale ja potrzebowałam pomocy wtedy, na już, a nie dopiero rok później! Dlatego udałam się do prywatnego endokrynologa. Wziął 150 zł za USG tarczycy, plus 160 zł za samą wizytę. Razem 310 zł, przy czym konsultacja trwała nie dłużej niż 5 minut.

W ostrej fazie choroby chyba nie miesiączkowałaś?

Oczywiście.

To był dodatkowy powód do stresu?

Powiem szczerze, że do dzisiaj nie mam miesiączek. Straciłam miesiączkę trzy i pół roku temu i do dzisiaj nie mam. Ginekolodzy mówią, że trzeba jeszcze poczekać.

Napisałaś też, że był ci potrzebny trycholog [specjalista od włosów]. Zaczęły ci wypadać włosy?

Tak. Zawsze miałam grube włosy, ale wypadły mi z powodu niedożywienia. Najwięcej włosów straciłam podczas drugiego pobytu w szpitalu, ale to ze stresu.

Poszłam do trychologa, bardzo dużo kosztowała ta wizyta. Musiałam jeszcze kupić specjalistyczne wcierki, które kosztowały ok. 250 zł miesięcznie. A leczę się do dzisiaj, tylko już z mniejszą intensywnością.

Pomogło?

Zdecydowanie. Mam z powrotem mnóstwo włosów. Są piękne i kręcone.

Ile teraz ważysz?

Nie wiem. Ok. 50 kg. Nie ważę się.

Niezależnie od tego, ile będę miała na wadze, czy to będzie 2 kg więcej, czy mniej, jestem taką samą wartościową osobą. Taką samą córką, siostrą, przyjaciółką, koleżanką.

Tak teraz myślę dzięki pani Joannie Białas. Ona mi to wytłumaczyła.

Wyjście z szafy

Powrót do szkoły był chyba niełatwym doświadczeniem?

Szkołę otworzono w maju ubiegłego roku. W czerwcu nie miałam w ogóle siły. To było przed szpitalem, kiedy ważyłam 28 kg. Nawet nie mogłam wejść po schodach.

Zdecydowałam, że nie będę chodziła do szkoły. Że mam dużo obecności, bo podczas lekcji zdalnych byłam obecna, więc nie muszę. A po zeszłorocznym szpitalu do dzisiaj mam nauczanie indywidualne. Spotykam z nauczycielem na platformie online. Teraz jest już zdecydowanie lepiej, aczkolwiek wolimy jeszcze uważać.

Nauczyciele wiedzą już o twoich kłopotach?

Tak. Nie wiedzą moi rówieśnicy. Mam taki problem, że od początku nikomu nie mówiłam, że walczę z anoreksją, ponieważ bałam się oceny z ich strony. Stygmatyzacji. Od razu mówię, że rzeczywiście bardzo dobrze się uczę, uczyłam. Natomiast nigdy nie byłam kujonką, w szkole nie byłam wyśmiewana.

Myślę, że ludzie mnie lubią. Nie mam problemu z akceptacją. Ale - jak wspomniałam - nikt z dalszego otoczenia nie wiedział i do tej pory nie wie o mojej chorobie. Jednak teraz doszłam do wniosku, że to już czas na ujawnienie się.

Łatwiej było mi się przyznać do choroby fizycznej, którą zakrywałam moją anoreksję niż do choroby psychicznej. A przecież obie są tak samo groźne, obie zagrażają życiu i tak naprawdę na żadną z nich nie mamy większego wpływu. Tymczasem choroby psychiczne są w Polsce sprowadzone na dalszy tor, nikt o nich nie rozmawia. Ludzie tego nie rozumieją.

W tej chwili występujesz więc w mediach pod własnym imieniem, nazwiskiem?

Tak, to świadoma decyzja.

Jedną rzeczą jest stygmatyzacja, a drugą, że ludziom się wydaje, że takie choroby jak anoreksja czy bulimia, to w pewnym sensie fanaberia.

Zgadzam się.

Większość ludzi, nie tylko w Polsce, myśli, że zaburzenia odżywiania są kaprysem, wymysłem. Mówi się, że to choroba rozpieszczonych dziewczyn, którym, przepraszam za wyrażenie, przewraca się w d....

Bardzo często spotykam się z takimi stwierdzeniami, dlatego jednym z powodów, żeby się nie ujawniać, była właśnie obawa przed stygmatyzacją ze strony społeczeństwa.

A teraz postanowiłaś nie tylko się ujawnić, ale także działać na rzecz innych chorych cierpiących na zaburzenia odżywiania. Napisałaś petycję do Ministerstwa Zdrowia o zajęcie się tym problemem. Szukasz kontaktów z dziennikarzami, planujesz zgłosić się do posłów.

Mam w tym względzie wsparcie pani psychodietetyk. Ona mnie motywuje do tego, by walczyć.

Czujesz się trwale wyleczona, czy to byłby za duży optymizm?

Leczenie anoreksji wymaga czasu. Jeszcze nie jestem w pełni zdrowa, aczkolwiek jestem na bardzo dobrej drodze. Sądzę, że najgorsze mam już za sobą. A przede wszystkim mam wsparcie pani psychodietetyk, której naprawdę ufam. Mam wsparcie rodziców. I myślę, że los nie zgotuje mi już tak trudnych wydarzeń.

Jaką radę mogłabyś dać innym chorującym?

Posłużę się słowami pani Joanny Białas. Ona zawsze mówi: „Nie bójcie się prosić o pomoc”. To idealna rada dla wszystkich borykających się z zaburzeniami odżywiania. Działanie w pojedynkę przy leczeniu tych poważnych schorzeń jest praktycznie skazane na porażkę.

Myślałem, że powiesz raczej, żeby nie zwlekać, aż będzie gorzej, tylko starać się o tę pomoc jak najszybciej.

To też ważna kwestia. Ja sama mówiłam sobie: „Nie. Nie jestem jeszcze taka chora, żeby prosić o pomoc”.

Bierzesz jakieś leki psychotropowe, antydepresyjne?

Biorę od 3 lat. Nie jestem pewna czy to antydepresant, bo nie czytam ulotek. Obecnie znacznie zmniejszyłam dawkę. Mam przed sobą intensywny czas. Boję się całkowicie go odstawić, bo nie wiem, jak organizm zareaguje. Ale myślę, że po maturze wszystko już będzie dobrze.

Jesteś w domu na specjalnych prawach? Widzisz nadal w oczach mamy lęk o ciebie?

Przez ostatnie pół roku bardzo dużo się zmieniło. W czerwcu skończyłam 18 lat. Jestem już partnerką rodziców do rozmowy. Rodzicie nie obchodzą się ze mną jak z jajkiem. Starsza siostra jest w Strasburgu. Jak zdam maturę, mam do niej dołączyć.

Czego ci życzyć?

Przede wszystkim zdrowia. Naprawdę nie doceniamy zdrowia, póki ono nie szwankuje.

Życie jest piękne, tylko trzeba zwolnić. Zostałam przymuszona przez chorobę do zwolnienia. Myślę, że to był znak, żebym zwolniła. Teraz jest naprawdę idealnie. I niech tak pozostanie.

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze