0:000:00

0:00

Od 2024 roku każdy film ubiegający się o Oscary w najważniejszej kategorii Best Picture będzie musiał spełnić dwa z czterech standardów wspierających inkluzywność i różnorodność, które ogłosiła wczoraj Amerykańska Akademia Filmowa.

Czyli, w języku nagłówków, komentarzy „na gorąco” i analiz rzeczywistości na 280 znaków, „założono kaganiec kreatywności, od dziś filmy tylko o czarnych gejach”.

Przeczytaj także:

Czy „Parasite" dostałby Oscara?

Przyjrzyjmy się nowym zasadom na spokojnie: standardy są cztery, przy czym dwa pierwsze mają po trzy podpunkty, z których uwzględniony musi zostać tylko jeden.

Budzący największe kontrowersje Standard A dotyczy „reprezentacji na ekranie, tematów i narracji”, jest więc w gruncie rzeczy jedynym, który może zostać bez trudu dostrzeżony przez widzów. Pierwszy podpunkt zakłada, że co najmniej jeden z aktorów pierwszoplanowych lub grających istotne role drugoplanowe musi być Azjatą, Latynosem, Czarnym, rdzennym Amerykaninem, pochodzić z krajów Bliskiego Wschodu/Północnej Afryki, Hawajów lub innych wysp Pacyfiku czy innych niedoreprezentowanych grup etnicznych.

Drugi podpunkt – że co najmniej 30 proc. aktorów występujących w rolach drugoplanowych i epizodycznych muszą stanowić kobiety, osoby należące do mniejszości etnicznych, LGBTQ lub osoby niepełnosprawne czy niedosłyszące.

Podpunkt trzeci – jak się wydaje, jedyny, który przeczytała większość Internetu – mówi, że główny temat filmu powinien być skupiony na problemach powyższych grup.

Żeby ocenić potencjalny wpływ tych „rewolucyjnych” zmian na krajobraz filmowy, przyjrzyjmy się laureatom Oscara za najlepszy film z ostatnich kilku lat. Zeszłorocznego zwycięzcę „Parasite" powinniśmy właściwie wykluczyć, jako że – jak czytamy w komunikacie Akademii – pełnometrażowe filmy animowane, dokumenty i filmy międzynarodowe zgłoszone do kategorii Najlepszy Film, rozpatrywane będą osobno (nie przeczytawszy tego dopisku, część komentatorów właśnie „Parasite" podaje jako przykład filmu niespełniającego kryteriów, chociaż bardzo możliwe, że byłaby to nieprawda „nawet gdyby”: kobiety z pewnością stanowią tu 30 proc. obsady, kobietą jest również np. producentka filmu Kwak Sin-ae, która odbierała Oscara razem z Bongiem Joon-ho; tak czy inaczej, akademia nie zwariowała jeszcze, żeby domagać się reprezentacji amerykańskich mniejszości etnicznych w Korei).

W 2018 roku zwyciężył ciepły komediodramat o przyjaźni czarnego pianisty i jego białego ochroniarza „Green Book", w którym jednego z dwóch głównych bohaterów gra Mahershala Ali. Standard A spełniony. Rok 2017 to ‚Kształt wody", którego główną bohaterką jest niesłysząca kobieta. Standard A z głowy. „Moonlight" z 2016 roku to film o czarnych gejach nakręcony przez czarnego geja, prawdziwe ucieleśnienie „politycznej poprawności” i koszmar prawicy (a jednak nawet heteroseksualny i bielutki romans retro „La La Land", który zwycięzcą był przez krótką chwilę po słynnym pomyleniu kopert, miałby szansę „wybronić się” dzięki drugoplanowym rolom Johna Legenda, Sonoi Mizuno, i czarnych muzyków jazzowych).

Czy „Spotlight" dostałby Oscara?

Zwycięzca z 2015 roku czyli opowiadający o śledztwie na temat pedofilii w kościele „Spotlight" Toma McCarthy’ego rzeczywiście – choć porusza przecież tak ważny problem społeczny – standardu A nie spełnia: wśród prowadzących śledztwo dziennikarzy jest tu tylko jedna kobieta, wszyscy główni bohaterowie są biali, a w tle mamy przede wszystkim, no cóż, księży.

Czy to jednak oznacza, że „Spotlight" nie miałby szansy na nowe, „poprawne politycznie” Oscary? Bynajmniej, przejdźmy do standardu B. Obejmuje on, mówiąc najszerzej, stanowiska w ekipie filmowej. Wedle kryterium B1, dwa kluczowe stanowiska kreatywne (mówimy tu o następujących działach: reżyseria, reżyseria castingu, zdjęcia, muzyka, montaż, fryzury, charakteryzacja, kostiumy, produkcja, scenografia, dźwięk, efekty specjalne, scenariusz) muszą być zajmowane przez reprezentantów powyższych grup, w tym jedno – przez reprezentanta/kę mniejszości rasowej lub etnicznej.

Kryterium B2 mówi o sześciu innych członkach ekipy należących do mniejszości etnicznych (mogą to być np. asystent reżysera, script supervisor, pracownik nadzorujący dział elektryki). Zaś, mówiąc w największym skrócie, wedle kryterium B3 biali, heteroseksualni, sprawni mężczyźni stanowić mogą maksymalnie 70 proc. całej ekipy. Co notabene byłoby problemem chyba jedynie, gdyby do Oscara kandydowały dziś "Psy" Pasikowskiego.

Powróćmy do naszych przykładów: jedną z producentek „Spotlight" była Nicole Rocklin, zdjęcia zrobił Japończyk Masanobu Takayanagi, kobiety zajmowały się fryzurami i kostiumami. W super-męskim „Irlandczyku" Martina Scorsese kobiety odpowiadały m.in. za casting, montaż, charakteryzację.

To może problem stanowią filmy wojenne? Przykłady z ostatnich lat, które najbardziej rzucają się w oczy to „Dunkierka" Christophera Nolana i „1917" Sama Mendesa – filmy o europejskich żołnierzach rozgrywające się podczas I i II wojny światowej.

Czy to oznacza, że teraz – jak wieszczą zaniepokojeni prawicowi komentatorzy – w każdym filmie o wojnie będzie się musiał pojawić jakiś czarny gej?

No nie.

Czy „1917" dostałoby Oscara?

Zwycięstwo „1917", a także brak nominacji dla czarnych aktorów i kobiet-reżyserek, spotkały się z krytyką podczas zeszłorocznej gali nagród BAFTA. W przezabawnym monologu Rebel Wilson tłumaczyła, że „nie mogłaby robić tego, co nominowani reżyserzy, bo po prostu nie ma jaj”.

Nie byłoby w tym nic dziwnego – możemy się domyślać, że takie właśnie, powtarzające się skandale i towarzyszące im hasła czy hasztagi w stylu #OscarsSoWhite skłoniły Amerykańską Akademię Filmową do wprowadzenia nowych zasad – gdyby nie fakt, że to właśnie Brytyjska Akademia Filmowa jako pierwsza ogłosiła standardy inkluzywności i różnorodności już w 2016 roku i to na tych, brytyjskich zasadach, opierają się Amerykanie.

Brytyjski film o białych żołnierzach nakręcony przez białego, heteroseksualnego reżysera najwyraźniej więc spełniał kryteria inkluzywności. Jak to możliwe? Po pierwsze, współscenarzystką „1917" jest kobieta Krysty Wilson-Cairns, kobiety odpowiadały też za charakteryzację czy fryzury, drugoplanową rolę zagrał wyoutowany gej Andrew Scott, istnieje więc możliwość, że po gruntownej analizie stojących za tym dziełem zespołów kreatywnych okazałoby się, że oscarowy Standard B został spełniony. Ale nawet jeśli nie, czekają standardy C i D, przez wielu komentatorów kompletnie niedostrzeżone, a być może z punktu widzenia całej branży – najważniejsze.

Standard C mówi o dostępności do zawodu i rozwoju kompetencji pracowników z grup mniejszościowych i zakłada, mówiąc najkrócej, że firmy produkcyjne i dystrybucyjne mają obowiązek zapewnienia płatnych staży kobietom lub reprezentantom mniejszości w poszczególnych działach produkcji (przy czym w przypadku niewielkich i niezależnych firm produkcyjnych spełnienie tego standardu wymaga zatrudnienia ledwie dwóch stażystów), a także szkolenia i możliwość rozwoju.

W praktyce oznacza to, że taki na przykład Disney, będzie musiał zapłacić za pracę kilku stażystkom i umożliwić rozwój zawodowy czarnemu chłopakowi, młodej Latynosce, a może nawet uzdolnionej plastycznie osobie na wózku.

Standard D dotyczy pracy poza planem filmowym – kobiety i mniejszości zdobywać mają dzięki niemu swoją reprezentację w marketingu, reklamie i dystrybucji. Oznacza to, że studio lub firma producencka ma zatrudniać na co najmniej kilku wysokich stanowiskach kobiety, reprezentantów mniejszości etnicznych, seksualnych lub osoby niepełnosprawne. Szef Paramountu Jim Gianopulos mówił w deadline.com:

„Nie zignorowaliśmy takich tytułów jak „1917", „Dunkierka" czy inne filmy, które z natury ich tematu nie pokazują różnorodności na ekranie. Dlatego też powstały standardy C i D, które mówią: tak, istnieją filmy, które nie zakwalifikowałyby się do nagrody ze względu na obsadę czy temat, ale można dążyć do postępu, instytucjonalizując dostęp do branży poprzez staże, programy mentorskie, reprezentację mniejszości w marketingu i dystrybucji. Czy każdy film będzie musiał spełniać wszystkie kryteria? Oczywiście że nie. To inne sposoby, by mierzyć postęp i iść naprzód”.

Czy kolejny film Scorsese o podstarzałych gangsterach z Robertem de Niro w głównej roli dostałby Oscara?

Powtórzmy raz jeszcze: by móc ubiegać się o statuetkę (przypomnijmy, że cała sprawa dotyczy jedynie nagrody za najlepszy film, we wszystkich pozostałych kategoriach zasady pozostają niezmienione!), należy spełnić tylko dwa z czterech standardów, a to znaczy, że hipotetyczny film o białej, heteroseksualnej drużynie futbolowej nakręcony przez białą, męską ekipę będzie mógł ubiegać się o Oscara za najlepszy film, jeśli tylko zatrudni na staż kilku Latynosów i będzie dystrybuowany przez firmę produkcyjną prowadzoną przez kobiety.

Albo też kolejny film Scorsese o podstarzałych gangsterach z Robertem de Niro w głównej roli zawalczy o statuetkę, jeśli casting zrobi dziewczyna, a kostiumy ktoś z krajów Maghrebu. Nawet Tarantino będzie mógł snuć swoje najbardziej krwawe, męskie fantazje, jeśli na drugim planie umieści Azjatę, a marketing ogarnie mu chłopak z Hawajów. Tak naprawdę w kraju tak etnicznie różnorodnym jak Stany Zjednoczone (i, cóż, w kraju jak każdy inny złożonym mniej więcej w połowie z kobiet) trzeba się aktywnie postarać, żeby nowych standardów nie spełnić, stąd zamiast pomstować na polityczną poprawność akademików, można by raczej zadać pytanie, czy robią oni wystarczająco dużo.

Co łączy Kathryn Bigelow i Hildur Guðnadóttir?

Wszelkie ruchy dążące do większej inkluzywności i różnorodności warto rozpatrywać w kontekście, który zapewniają badania statystyczne: według raportu „Inequality in 900 Popular Films" opublikowanego przez badaczy USC Annenberg w 2017 roku, w 900 filmach z lat 2007-2016 kobiety stanowiły 31 proc. mówiących postaci (podczas gdy jest ich w Stanach nieco ponad 50 proc.). Tylko 4,2 proc. reżyserów to kobiety, kompozytorki stanowiły zaś 1,4 proc. twórców muzyki (przypomnijmy, że wspaniała Hildur Guðnadóttir, która otrzymała nagrodę za ścieżkę dźwiękową do „Jokera", jest pierwszą kompozytorką z Oscarem; może sobie tym samym przybić piątkę z Kathryn Bigelow – jedyną nagrodzoną reżyserką).

Tylko 29 proc. mówiących postaci należało do etnicznych i rasowych mniejszości, podczas gdy stanowią one 40 proc. populacji USA. Niemal 20 proc. Amerykanów cierpi na jakiś rodzaj niepełnosprawności – na ekranie reprezentowani byli w 2,7 proc. filmów.

Oczywiście może być tak, że to wszystko przypadek, że biali, sprawni mężczyźni są po prostu zdolniejszymi filmowcami i ciekawszymi bohaterami. Ale przyjmijmy na chwilę, że może jednak tak nie jest.

Czy można zarobić na filmie o mniejszościach?

Kolejne statystyki tego typu dowiodły po prostu, że hollywoodzki świat filmowy był dużo mniej różnorodny, złożony, a przez to i dużo mniej ciekawy od rzeczywistości. Ale też właśnie w tym samym 2017 roku, w którym opublikowano wspomniany raport, „hollywoodzka maszyna dywersyfikująca” ruszyła. Gigantyczne komiksowe produkcje – „Czarna pantera" z nieodżałowanym Chadwickiem Bosemanem (2018), „Wonder Woman" z Gal Gadot (2017) czy „Kapitan Marvel" (2019) z Brie Larson – dowiodły, że nie tylko biali, męscy superbohaterowie pozwalają zarobić – wręcz przeciwnie.

Rekordy popularności pobili „Bajecznie bogaci Azjaci" (2018). W całości wyprodukowane przez kobiety i mówiące o kobietach „Wielkie kłamstewka" (2017) zdobyły wszystkie telewizyjne nagrody, a Reese Whiterspoon i Nicole Kidman w każdym kolejnym przemówieniu podkreślały rolę równouprawnienia w branży filmowej, wpisując się oczywiście w ruch #metoo, który dogłębnie wstrząsnął branżą. Sama akademia również postawiła sobie więc za cel zwiększanie różnorodności, zapraszając w swoje szeregi więcej kobiet, obcokrajowców, czarnych, Latynosów itd. – w tym roku, wśród 819 zaproszonych są m.in. Akwafina, Cynthia Erivo czy znany z Teneta John David Washington.

„Mam dla was dwa słowa: inclusion rider” – krzyczała ze sceny Frances MacDormand, odbierając w 2018 roku nagrodę za „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri". MacDormand miała na myśli zastrzeżenie w kontrakcie, że będzie się pracować jedynie z ekipami filmowymi strzegącymi różnorodności. Nowe zasady akademii to taki inclusion rider dla całej branży – i można się z niego tylko cieszyć.

Natalia Mętrak Ruda: Kulturoznawczyni, tłumaczka literatury, dziennikarka kulinarna. Tłumaczy spotkania z twórcami na festiwalach filmowych. Prowadzi stronę „Przeszłość od kuchni".

;

Udostępnij:

Natalia Mętrak-Ruda

Tłumaczka literacka, kulturoznawczyni, dziennikarka kulinarna. Autorka książki „Warzywa zjedz, mięso zostaw. Krótka historia wegetarianizmu” i bloga Przeszłość od kuchni.

Komentarze