0:000:00

0:00

Dwa tygodnie temu poprosiliśmy prof. Andrzeja Ledera, filozofa i psychoterapeutę, żeby odniósł się do lęków prof. Wojciecha Roszkowskiego, wyrażonych w jego głośnym podręczniku do HiT i we wcześniejszych publikacjach. Roszkowski pyta: „kto będzie kochał te dzieci", ubolewając nad tym, że proces ich poczęcia zostaje oddzielony od seksu pomiędzy mężczyzną i kobietą - ubolewa nad instytucją surogatek, wspomina o syntetycznej spermie, boi się „hodowli dzieci" w Chinach, gdzie naukowcy pracują nad sztucznymi macicami.

Przeczytaj także:

Prof. Leder uspokaja: te dzieci będą kochane. Więź pomiędzy dzieckiem a rodzicem powstaje niezależnie od tego, w jaki sposób dziecko zostało poczęte i sprowadzone na świat. Lęki konserwatystów wynikają z niezgody na to, że świat się zmienia - a przecież zmieniał się zawsze i zmieniać się będzie, i dotychczas ludność jakoś te zmiany potrafi przetrwać.

Rozmowa Katarzyny Sroczyńskiej z Andrzejem Lederem sprowokowała jednak Tomasza Kozaka, adiunkta w Instytucie Sztuk Pięknych UMCS, do polemiki, która wychodzi jeszcze dalej poza horyzont zakreślony przez Roszkowskiego. Tym razem z pewnością graniczącą z przekonaniem możemy powiedzieć, że:

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Niedziele potrafią zaskakiwać. Andrzej Leder w fascynującej rozmowie z Katarzyną Sroczyńską, opublikowanej 18 września przez OKO.press, objawił się jako filozof… konserwatywny.

Co w tym złego, skoro mówi ciekawie, rozsądnie, a momentami progresywnie? Odpowiem krótko.

Strzeżmy się konserwatyzmu, bo w Polsce zawsze hamował on rozwój cywilizacyjny. Utrwalał też barbarzyńskie stosunki społeczne – poprzez feudalną pańszczyznę i kapitalistyczny wyzysk.

Przy pomocy klerykalizmu, nacjonalizmu i antysemityzmu. Generalnie jego mentalne oraz polityczne oddziaływanie ma katastrofalne skutki – dziś grozi destrukcją demokracji i polexitem. Dlatego postępowi lewicowcy i liberałowie powinni traktować podejrzliwie każdą myśl trącącą konserwatyzmem.

Ale o co konkretnie warto kruszyć kopie? W konfrontacji z Lederem przynajmniej o trzy sprawy. Po pierwsze, o pożądany model relacji rodzinnych, a szerzej: międzypokoleniowych. W gruncie rzeczy więc o relacje z tradycją. Po drugie, o status biotechnologii. I po trzecie, być może najważniejsze – o welfare state.

Moim zdaniem Leder myśli o rodzinie oraz napięciach międzypokoleniowych w sposób głęboko zachowawczy. Podobnie traktuje technologię. Pomija jej emancypacyjny i kreatywny potencjał, koncentrując się na funkcji „anestezjologicznej”. W rezultacie biotechnologia, zamiast wspomagać jednostkę i społeczeństwo w procesie odważnego rozwoju, służy już tylko jako środek przeciwbólowy. Ma być dopuszczalna o tyle, o ile ludziom okaleczonym przez cywilizację „pozwoli uniknąć cierpienia”. Taka jest konkluzja rozmowy. Wprawdzie nie pojawia się w niej pytanie o państwo opiekuńcze, ale wydaje mi się, że Lederowska wizja świata musi prowadzić do głębokiego wypaczenia idei takiego państwa. Ostatecznie będzie ono wyłącznie pielęgniarskie, a następnie paliatywne. Jako takie zaś – skazane na stagnację, regres i śmierć w „domu spokojnej starości”.

Ja tymczasem uważam, że welfare state, nie rezygnując z koniecznych funkcji pielęgnacyjnych, musi być nade wszystko prometejskie.

W tym kontekście można by stworzyć dwie legendy o Prometeuszu. Lederowską lub kozacką. W pierwszej z nich bohater to pacjent zafiksowany na własnych traumach i zmasakrowanej wątrobie, niańczony przez psychoterapeutów i anestezjologów. Legenda druga czyni zeń rewolucjonistę. Prometeusz inwestuje w psychoterapię, antydepresanty, dopalacze i sztuczne narządy, żeby odbudować wolę walki oraz muskulaturę. Chce zerwać łańcuchy, ukraść ogień starym, zdobyć suwerenność energetyczną. Cel strategiczny to żyć niezależnie. Nowocześniej i bardziej rozumnie niż starzy.

Zaintrygowałem was? Jeśli tak, drążymy głębiej.

Tradycja przymusem silna

Sroczyńska stawia hipotezę, że istotą relacji rodzinnych musi być konieczność. Rodzice i dzieci nie wybierają się wzajemnie w wolnych wyborach. Przeciwnie, są na siebie skazani przez uwarunkowania biologiczne i społeczne, niezależne od indywidualnych preferencji. Według Sroczyńskiej w tej konieczności kryje się „wartość, którą należałoby chronić, bo dotyka prawdy o życiu”. Przymusowa obecność rodziców ma przyzwyczajać dzieci, czyli przyszłych obywateli, do nieusuwalnej obecności tego, co „nieproszone”. Chodzi o obecność instancji ulokowanych poza obszarem naszych świadomych wyborów. Leder myśli podobnie. „Z tezą zawartą w pani pytaniu się zgadzam. Uważam, że to, co jest nieoczekiwane, zaskakujące, cała sfera niepewności, a jednocześnie konieczności z tym związanej, jest ogromną wartością.”

Z pozoru brzmi to niegroźnie. Zdaje się nawet korespondować z progresywnymi teoriami na temat „inności” (nieoczekiwanej, zaskakującej), którą powinniśmy koniecznie zaakceptować: emocjonalnie i politycznie. Okej, jasna sprawa. Jeśli jednak myślimy w ten sposób relacjach rodzinnych, to nie zapominajmy o drugiej stronie medalu. Tej mrocznej. Trzeba zatem przypomnieć, że tradycyjna instancja rodzicielska (np. ojcowska) to matryca autorytarnych stosunków społecznych. Ktoś, kto odgórnie ingeruje w nasze życie jako „nieproszona” siła, podporządkowując naszą wolną wolę „konieczności”, którą rzekomo uosabia – jest klasycznym tyranem. Domowym lub politycznym. Uleganie mu bywa niekiedy konieczne, bo czasem nie mamy sił, żeby dać odpór tyranii. Ale twierdzenie, że trzeba kultywować nierozerwalną więź z „nieproszonym” despotą – byłoby absurdalne.

Przy czym właśnie takiemu absurdowi przyklasnąłby Wojciech Roszkowski, którego enuncjacje są dla Ledera i Sroczyńskiej negatywnym punktem odniesienia.

Dzisiaj konserwatyści-reakcjoniści pokroju Roszkowskiego chcą terroryzować lewicową i liberalną część społeczeństwa swoimi „prawdami o życiu”. Robią to w myśl przykazania, że ojciec (Kaczyński) i zrośnięte z nim dzieci (Czarnek, Ziobro itp.) mają zawsze rację. Inni natomiast muszą być posłuszni.

Czy Leder uznałby, że „cała sfera niepewności, a jednocześnie konieczności”, powstająca w wyniku ich agresji, ma być dla nas „ogromną wartością”, którą „należałoby chronić”?

Odpowiedź negatywna wydaje się oczywista. Ale przekucie jej na oręż w walce z „koniecznością” napotka zasadnicze trudności. Kulturowe i behawioralne. Polska kultura (religia, pedagogika, polityka i zrośnięta z nimi obyczajowość) tresuje nas bowiem do konformizmu w relacjach z dzierżymordami. Nieliczne wyjątki potwierdzają regułę, że manifestacyjna kontestacja autorytaryzmów – powiatowych i metropolitalnych – zazwyczaj nie wchodzi w grę. Czcij ojca swego i matkę swoją. Dzieci i ryby głosu nie mają. Ojczyznę kochać trzeba i szanować, nie deptać flagi i nie pluć na godło… Przykazania te zakodowano nam w giętkich kręgosłupach, w odruchach warunkowych. A wszystko zaczyna się od przysposobienia do życia, serwowanego w rodzinie „tradycyjnej”.

Nowoczesność krytykowała ją systematycznie. Przykłady z różnych półek (filozoficznych, socjologicznych, artystycznych) można by mnożyć – jednak w tym miejscu krótko przypomnę dwa. To literackie evergreeny, które powstały sto lat temu, ale nadal celują w problemy palące tu i teraz. Snajperami są klasycy: Stanisław Brzozowski i Bolesław Leśmian.

W powieści „Płomienie" (1908) Brzozowskiemu udało się wystrzelić z armaty darwinowsko-marksistowskiej. W świecie kapitalistycznej konkurencji i bezwzględnej walki o byt rodzina burżuazyjna „odgrywa rolę pieczary, do której drapieżca znosi swą zdobycz”. Dlatego „w imię rodziny popełnia się najwięcej podłości. Ona dostarcza największej ilości usprawiedliwień. Tu przeobraża się w obowiązek względem matki, ojca, rodzeństwa i dzieci osłonięte lub nieosłonięte łupiestwo.”

Parę lat później pojawiła się krytyka Leśmianowska. O ile orężem Brzozowskiego jest gruba berta, o tyle Leśmian uzbraja baśniową różdżkę. Jej atak jest subtelny, z pozoru ahistoryczny i oderwany od społeczno-politycznych realiów. Ale bezbłędnie trafia w samo sedno konserwatywnej więzi łączącej starość z młodością; autorytarną tradycję z jej ofiarami. W „Przygodach Sindbada Żeglarza" (1913) bohater tytułowy pada ofiarą starucha-wampira. Pozornie poczciwy dziadzio (albo ojczulek lub wujaszek) udaje inwalidę i błaga o pomoc. Gdy Sindbad wyciąga doń dłoń, wampir wskakuje mu na plecy i chce go zajeździć na śmierć.

Przekładając to na język współczesny, powiedziałbym tak: powyższe krytyki podsumowują dwa sposoby funkcjonowania amoralnego familizmu. Gdy jest on w sile wieku, zachowuje się jak butny drapieżnik. Wówczas ideologia rodziny produkuje „usprawiedliwienia” pozwalające żerować na otaczającym ją świecie w sposób zuchwale kolonizujący. A kiedy jej witalność słabnie – zamienia się w podstępnego pasożyta. Wtedy pojawiają się baśnie o bezcennej, lecz kruchej tradycji, o zagrożonym dziedzictwie, które musimy pielęgnować. Spadkobiercy, zredukowani do sług-pielęgniarzy, są ofiarami takiego pasożytnictwa.

Dzisiaj te mechanizmy dewastują nam świat.

Drapieżne populizmy bezczelnie rabują zasoby społeczne i naturalne – często z „rodziną” na ustach. Jednocześnie starzejące się społeczeństwa wołają o pielęgnację.

Chcą konserwować swój komfortowy styl życia bez względu na koszty, jakie poniosą przyszłe pokolenia. Pragnienie to nie musi być wykrzyczane przez Kaczyńskiego lub Trumpa. Nierzadko artykułują je „centryści”, głosami „rozsądnymi” i „łapiącymi za serce”. W tej sytuacji właściwie każda obrona tradycyjnej więzi rodzinnej – zwłaszcza „koniecznej”, czyli przymusowej – staje się co najmniej problematyczna. Rodzinność podporządkowana dotychczasowej „władzy rodzicielskiej” nie da się pogodzić z progresywnymi wymogami nowej epoki (ekonomicznymi, politycznymi, kulturowymi, klimatycznymi).

Co zatem robić? Gdybym był asystentem Ledera, podsuwałbym mu ostre narzędzia. Pępowiny, które wiążą nas ze złogami toksycznych tradycji, trzeba metodycznie przecinać. Będzie to jedna z kluczowych operacji – wstęp do planowania lepszej przyszłości.

Operacja „Prometeusz”

Nie znaczy to oczywiście, że mielibyśmy w ogóle odciąć się od etosu opiekuńczości. Przeciwnie, trzeba go nie tylko zachować, lecz również śmiało rozwinąć. W tym kontekście Polakom potrzebna będzie debata o futurystycznym państwie opiekuńczym. Przez ostatnie trzydzieści lat neoliberalizm je demontował – my powinniśmy wreszcie przestawić zwrotnicę. Państwo opiekuńcze należy odbudować, a zarazem maksymalnie poszerzyć.

Wynikają z tego przynajmniej dwa postulaty. Pierwszy jest reparacyjny, drugi – awangardowy.

Po pierwsze więc wszyscy, którzy są zagrożeni przez zmiany cywilizacyjne, zyskują prawo do świadczeń „pielęgnacyjnych”. Przeszłe traumy trzeba leczyć, przyszłym – zapobiegać. Służyć temu powinien rozwój inżynierii społecznej (przestańmy bać się tego słowa) oraz technologii biopolitycznych (przestańmy je demonizować). Najważniejsze z nich to socjologiczna psychologia i psychiatria społeczna, sprzężone z socjalistyczną ekonomią polityczną. Dzięki pierwszej powstaną mikro-chipy, markery i algorytmy, coraz precyzyjniej mierzące poziomy satysfakcji albo dysforii: jednostkowej i kolektywnej. W oparciu o socjologiczno-psychologiczne zalecenia operować będzie ekonomia polityczna. Jej zadanie to planowa dystrybucja świadczeń rekompensujących urazy i straty. Wyobraźmy sobie np. „reparacje” za niewolnictwo i pańszczyznę.

W tym przypadku szedłbym ramię w ramię z Lederem. Welfare state musi inwestować w polityki pozwalające „uniknąć cierpienia, które jeszcze chwilę temu wydawało się nieuchronne”. Przy okazji jednak skorygowałbym Lederowski postulat stabilizowania więzi rodzinno-społecznych. Nie każda stabilizacja jest pożądana, bo nie wszystkie instytucje społeczne są dobroczynne. Niektóre (m.in. tradycyjna rodzina) wciąż zachowują naturę autorytarną i antyrozwojową. Zarazem roszczą sobie pretensje do tronu – wymagają więc jak najszybszej detronizacji. Ale ona nie wystarczy. Najważniejsze jest ustanowienie wolnościowej więzi z futurystycznym państwem opiekuńczym.

Żeby ustabilizować tę więź, trzeba będzie – po drugie – udowodnić ludziom rzecz fundamentalną. Mianowicie? Pożądane państwo opiekuńcze ma zdolność do zagwarantowania obywatelom twórczej radości z życia, z zaangażowania w kulturę i politykę. Dlatego nie ogranicza się do zaspokajania potrzeb „podstawowych”, „najważniejszych” czy wyłącznie „racjonalnych”. Progresywne welfare state powinno finansować również pragnienia nadmiarowe. Zachcianki, kaprysy, nawet wyskoki – nie warto ich wszystkich tłumić. Wiele z nich ma wyzwolicielski i wynalazczy potencjał. Jak konkretnie go uruchomić? Kiedy, gdzie, z kim, dla kogo? Formułowaniem odpowiedzi, wynikających z usystematyzowanej wiedzy, zajmą się – znowu – socjologiczna psychologia społeczna razem z ekonomią polityczną. Cel? Ustabilizować planową produkcję nadwyżek: poznawczych, estetycznych, heurystycznych.

Tu ważne zastrzeżenie. Stabilizacja produkcji nie może wiązać się z dążeniem do przekształcania obywateli w karnych prymusów. Pod okiem opiekuńczej, lecz rygorystycznej „mamy” (np. polityki socjalistycznej) podporządkujemy się radośnie nowym „koniecznościom”? Gdyby do tego doszło, wpadlibyśmy z konserwatywnego deszczu pod progresywną rynnę. Równie autorytarną.

Dlatego trzeba podkreślić: państwo opiekuńcze zyska pożądany sens – wolnościowy i kreatywny – kiedy zaczniemy systemowo pielęgnować Prometeuszy.

Co to znaczy? W eseju „Prometeizm i jego krytycy" (2014) Ray Brassier, jeden z najwybitniejszych filozofów współczesnych, definiuje postawę prometejską jako kontestację ideologii „konieczności”. Ideologia ta bazuje na wierze w nieprzekraczalne bariery dla ludzkiego rozwoju. One nie tylko istnieją, lecz nade wszystko istnieć powinny. I to koniecznie! – zdaniem tytułowych krytyków. Bez barier bowiem ludzka pycha przybrałaby szatańskie lub totalitarne rozmiary (np. komunistyczne). Dlatego obywatelom trzeba wpoić cnotę „skromności”: poznawczej, ekonomicznej, politycznej. Nie bądźcie roszczeniowi! – napomina kler katolicki i neoliberalni kaznodzieje. Tymczasem Prometeusz prze do przodu, planuje kolejne wyskoki – wbrew krytykom. Przyświeca mu przekonanie, że rzeczywistość należy traktować jak pole ciągłej transformacji napędzanej wolą postępu. Wola ta okazuje się ateistyczna, ponieważ neguje istnienie świętych (nienaruszalnych) granic. Z tego powodu zarzuca się Prometeuszowi naiwny, a zarazem groźny woluntaryzm. Nie bez racji – przyznaje Brassier. Ale z drugiej strony bez prometeizmu postęp byłby niemożliwy. Przepadłaby idea rozwojowej przyszłości. Grzęźlibyśmy w miejscu, przygnieceni „koniecznościami”, jakimi obciążyła nas tradycja.

Tyle Brassier. Od siebie dodam postulat, który wydaje mi się kluczowy. Negowanie represyjnej tradycji zacznijmy od zmiany martyrologicznego wizerunku Prometeusza. Klasyczna mitologia każe nam widzieć w nim nieszczęśnika, który za świętokradczy wyskok został skazany na wieczne męki przez tradycję („bogów”). Przekaz nie pozostawia złudzeń: rewolucjonista musi za swój bunt zapłacić najwyższą cenę. Taką wersję mitu nadal wpaja się nam w szkołach – i nic dziwnego.

Nasze społeczeństwa, wciąż bazujące na wyzysku i ucisku, nie będą przecież hodować rewolucjonistów. Dlatego demotywują ich od kołyski, rózgą i mitologią.

Potrzebujemy więc nowej mitologii. Takiej, która będzie wpajać wszystkim: od dzisiaj prometeizm zacznie się wam opłacać. Zrywanie łańcuchów, wyzwalanie siebie i innych z toksycznych więzi może być źródłem rozkoszy! Tak samo jak negowanie złych ograniczeń, awangardowe eksperymentowanie ze sobą i z innymi, z tradycją i przyszłością. Wszystko to zasługuje na pielęgnację. Wynalazcza autokreacja? Będziemy ją premiować. I jeszcze więcej: Prometeuszom zapewnimy bezwarunkowy dochód podstawowy, deputaty energetyczne, stypendia w przodujących laboratoriach przyszłości. Oraz bezpłatne ubezpieczenia od wyskoków.

Moim zdaniem o takim modelu opiekuńczości warto dziś dyskutować. Lewicowi i liberalni planiści powinni uczestniczyć w dyskusji propagując wielkie progresywne ambicje zamiast konserwatywnej „skromności”. Oczekiwałbym tego również od Andrzeja Ledera. Marzy mi się jego książka kipiąca odwagą, a nawet „pychą”. Sugerowany tytuł? „Realna rewolucja. Ćwiczenia z logiki prometejskiej".

;

Komentarze