0:000:00

0:00

"Przez kilka tygodni od nagłego uchwalenia nowelizacji ustawy o IPN, jako społeczeństwo staliśmy się gorsi. Tysiące ludzi zaczęło pisać ohydne rzeczy w internecie, a miliony je czytało i zatruwało się nimi - mówi OKO.press Dariusz Stola*, dyrektor Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. - "Na szczęście wielu ludzi dobrej woli się przy tym obudziło, ale

jednak statystycznie rośnie ksenofobia i lęk. Młodzi ludzie obojętnieją na hejt internetowy, tracą zdolność rozróżniania rzeczy zwykłych od rzeczy złych.

Skoro tyle razy zetknęli się z mową nienawiści, to mogą pomyśleć, że tak jak ktoś nie lubi lodów albo pączków, to ktoś inny nie lubi Żydów i chce wywalić ich z Polski, albo posłać ich do gazu.

W ten sposób traci się zdolność rozróżniania dobra od zła, a to już jest katastrofa".

OKO.press: Czy udzielając zgody na umieszczenie w POLIN na wystawie czasowej "Obcy w domu", otwartej z okazji 50 rocznicy Marca '68, cytatów ze współczesnych wypowiedzi spodziewał się Pan takich reakcji, jak reakcja Magdaleny Ogórek?

Prof. Dariusz Stola: Oczywiście, wiedzieliśmy, że różnym ludziom to się nie spodoba. Niestety niektórzy sądzą, że jeśli mamy jakiś wstydliwy problem, to lepiej o nim nie mówić, żeby ktoś obcy przypadkiem nie usłyszał. To błędne myślenie.

O współczesnym hejcie trzeba mówić, i to głośno: to trucizna, która zatruwa serca młodych ludzi, godzi w same fundamenty życia społecznego. Jeśli będziemy milczeć, to hejt będzie rozrastał się jak chwast, krzywdził niewinnych, dzielił Polaków i cieszył naszych wrogów.

Ale nie spodziewałem się takiej reakcji, jak pani Ogórek. Mogła przyjść, obejrzeć wystawę – z treści jej wypowiedzi wynika, że jej nie widziała. Mogła zastanowić się chwilę, spytać mnie, dlaczego jej tweet znalazł się na wystawie, a ja bym jej spokojnie, z należnym szacunkiem, pokazał cytaty z 1968 roku uderzająco podobne do tego, co napisała o panu Borowskim i wyjaśnił, co w nich jest złego.

Przecież nie podaliśmy nawet jej nazwiska, chcieliśmy zwrócić uwagę na problem, a nie piętnować ją osobiście. Każdemu zdarza się przecież czasem chlapnąć coś niemądrego, mi też.

Słyszałem, że poza tym pani Ogórek jest sympatyczną osobą, zainteresowaną żydowską kulturą. I bardzo jej dziękuję za reklamę – na wystawę walą tłumy, pewnie w jakiejś części zawdzięczamy to jej.

Natomiast nie dziękuję panu Ziemkiewiczowi. Jego tweet był po prostu ohydny. Nazwać kogoś „chciwym parchem” to rzecz paskudna, a nazwać parchami Żydów w ogóle, cały naród, to rzecz haniebna.

A on zamiast przeprosić, choćby udawać, że mu się ręka na smartfonie omsknęła, bo chciał napisać co innego, idzie w zaparte. On i jemu podobni rozpowszechniają teraz fałszywe wiadomości o wystawie – ostrzegam przed nim wszystkich. Podobno jacyś senatorowie dają posłuch takim głosom.

Ich, i wszystkich Państwa, zapraszam na wystawę - najlepiej samemu się przekonać, kto z nas mówi prawdę, a kto swoimi haniebnymi słowami psuje dobre imię Polaków.

Przeczytaj także:

A jak ustawa o IPN może wpłynąć na relacje polsko-ukraińskie?

Dodanie do ustawy fragmentu dotyczącego Ukrainy jest dla mnie zupełnie niepojęte. To nie przebija się tak do opinii światowej, bo kwestia Holokaustu jest odniesieniem moralnym dla kultury Zachodu, a Ukraina jest postrzegana jako kraj peryferyjny, natomiast efekt tego dla stosunków polsko-ukraińskich jest fatalny.

Czy my naprawdę nie chcemy rozmawiać z Ukraińcami? Czy tak bardzo nam przeszkadza, że w ostatnich latach Polska i Polacy są tam postrzegani jak przyjaciele, a nie wrogowie? Czy zależy nam na tym, żeby Ukraina weszła w strefę wpływów rosyjskich?

Dyskusje historyków polskich i ukraińskich trwają od ćwierćwiecza, postęp w badaniach, w tym o najtrudniejszych rozdziałach naszej wspólnej historii, był olbrzymi. Wiele jest jeszcze do zrobienia, więc po co ten proces przerywać?

Krok po kroku możemy wypracować jakieś porozumienie, wspólny język mówienia o zbrodniach na Wołyniu. Wszystkie polskie rządy od 1989 roku wyznawały idee Giedroycia, że warunkiem bezpieczeństwa Polski są dobre relacje z naszymi wschodnimi sąsiadami, które są buforem między nami a potężną Rosją.

Nie znam żadnej dobrej alternatywy dla tej idei. Ci, którzy psują zbliżenie polsko-ukraińskie, czynią Polsce wielką szkodę.

To też przekłada się na sytuację międzynarodową. Wszystkie poprzednie polskie rządy były orędownikami Ukrainy na Zachodzie, a teraz nie ma komu przypominać o Ukrainie.

To pokazuje związek pomiędzy dyskusją historyczną a relacjami międzynarodowymi. Ale podkreślę raz jeszcze: międzynarodowa katastrofa wizerunkowa, w którą sami żeśmy się wpędzili, jest dla mnie wtórna i drugorzędna wobec wewnętrznego kryzysu.

Jak mądrze rozmawiać o II wojnie światowej?

Tak, jak na każdy inny temat. Należy prowadzić rozmowę w sposób cywilizowany, nie obrażając swojego rozmówcy, nawet, jeśli się z nim nie zgadzamy. I zawsze dążyć do prawdy. To są dwa podstawowe warunki – szacunek i prawda. Historycy, i szerzej – uczeni, wypracowali przez mniej więcej dwieście ostatnich lat zasady dyskusji.

Tylko że termin "prawda" jest dyskusyjny.

Ja bronię pojęcia prawdy, ale każda wypowiedź historyka dotycząca przeszłości jest w istocie pewną interpretacją. Bywa też tak, że nie mamy źródeł, że są one sprzeczne, albo niewiarygodne.

Natomiast dużo lepiej idzie nam ujawnianie nieprawdy. Być może nigdy nie dojdziemy do pełnej prawdy, ale naszym obowiązkiem jest się o to starać. A do prawdy dochodzimy głównie poprzez spory: jeden badacz coś mówi, a inni przyglądają się temu krytycznie i wytykają błędy lub nieścisłości. I on jest im za to wdzięczny, a przynajmniej powinien być, bo dzięki nim może swoje tezy poprawić, albo zrobi to ktoś inny. W ten sposób, krok po kroku zbliżamy się do prawdy.

Przeważnie nie lubimy kłótni, lubimy harmonię. Ale do harmonii dochodzi się przez spór – chodzi tylko o to, żeby ten spór był konstruktywny, respektował pewne zasady. Nie zgadzamy się, ale obaj dążymy do prawdy, więc się nie obrażamy.

Jak ktoś się z nami nie zgadza, to nie nazywamy go zdrajcą, idiotą, albo agentem Mosadu, tylko uznajemy, że ma inne zdanie.

Tak zresztą powinno być w każdej rozmowie. No chyba, że jest szkodnikiem, który narusza zasady, jawnie kłamiąc czy obrażając innych rozmówców. Smutne trochę, że trzeba dzisiaj przypominać o tak podstawowych zasadach rozmowy.

Tworząc POLIN kierowaliście się właśnie tymi zasadami?

To są ogólne zasady, które stosuje się we wszystkich badaniach, a zwłaszcza takich, które budzą silne emocje i którymi z różnych powodów zainteresowani są politycy i opinia publiczna. Nasze muzeum tworzono przez dwadzieścia lat. Zaczęło się od tego, że grupa historyków z Polski została zaproszona na otwarcie Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. Wrócili bardzo przejęci tym, co zobaczyli.

Bo Muzeum Holokaustu było pierwszym dużym muzeum narracyjnym – nie jest zbudowane wokół eksponatów, ale wokół pewnej opowieści. Wrócili i powiedzieli: "Musimy mieć takie muzeum, ale nie muzeum Holokaustu. Niech to będzie muzeum całej historii polskich Żydów, a nie tylko tych sześciu strasznych lat". Następne dwadzieścia lat trwały badania, dyskusje, pisanie planów i wreszcie ich realizacja.

W jaki sposób decydowaliście o tym, co pokażecie na wystawie?

Dzięki temu, że przez wiele lat nie było pieniędzy na budowę, nasza wystawa jest głęboko przemyślana. Były za to mniejsze pieniądze, wystarczające na badania. Z perspektywy czasu jako historyk w tym niedostatku środków widzę rodzaj błogosławieństwa: był czas i możliwości do namysłu i dyskusji.

Czy tworząc muzeum braliście pod uwagę czynniki polityczne? Politykę historyczną Polski, nasz PR za granicą? Chodzi mi oczywiście o część dotyczącą Zagłady i lat powojennych.

Po pierwsze chcę zaznaczyć, że ja byłem tylko zewnętrznym konsultantem. Nie byłem członkiem zespołu, który tworzył wystawę, mnie proszono o konsultacje dotyczące XX wieku, bo tym okresem się zawodowo zajmuję.

Liderami byli historycy prowadzący prace nad poszczególnymi galeriami. W pracach brało udział więcej uczonych, którzy zgłaszali krytyczne opinie, wskazywali błędy, itd. Notabene, ten proces nie skończył się wraz z otwarciem wystawy.

Parę miesięcy po otwarciu zrobiliśmy wielką konferencję o historii polsko-żydowskiej, na którą zaprosiliśmy historyków z całego świata i poprosiliśmy ich wprost: szukajcie błędów. Dzięki temu kilka błędów udało się znaleźć.

Nasze muzeum od początku istnienia jest miejscem dialogu, w tym dialogu międzynarodowego, ponad granicami.

A po wejściu w życie znowelizowanej ustawy o IPN historycy będą równie skłonni szukać u was nieścisłości?

Ustawa o IPN grozi zamrożeniem tego dialogu. Historyk w Polsce trzy razy się zastanowi zanim opublikuje coś, co mogłoby zainteresować prokuratora. A ja, nawet jak zauważę w jego tekście jakiś błąd, to go nie wytknę publicznie, bo po co mam mu robić kłopoty.

Jakbym pokazał, że się myli, to przyjdzie prokurator i powie: proszę, Stola wykazał, że pan pisze wbrew faktom.

To zabije dyskusję, a po pewnym czasie przez to utracimy umiejętność dyskutowania – tak jak zanika nieużywany mięsień, zaniknie ta zdolność, dotąd ćwiczona w cywilizowanych sporach. A na koniec możemy utracić samą umiejętność krytycznego myślenia. Notabene, właśnie dlatego ostatecznie upadły reżimy komunistyczne – bo zabijały możliwość dyskusji.

Czy polityka w ogóle ma prawo się wtrącać do historii?

Wielu moich kolegów odnosi się bardzo krytycznie do koncepcji polityki historycznej. Uważają, że to sprzeczność sama w sobie, bo polityka ma inne cele, niekoniecznie prawdę. Polityka musi często rozwiązywać konflikty wartości, pomiędzy np. sprawiedliwością czy pokojem a prawdą – czasami jest lepiej czegoś nie powiedzieć, niż wywołać wojnę. Natomiast psim obowiązkiem historyka jest dążenie do prawdy.

Ale moim zdaniem zawsze istnieje jakaś polityka historyczna.

Wszędzie tam, gdzie z pieniędzy publicznych jest finansowane cokolwiek, co dotyczy przeszłości – czyli np. pomniki, nazwy ulic, lekcje historii w szkołach – mamy politykę historyczną. Nie unikniemy jej, bo wszystkie kraje na świecie to robią, od Szwecji po Koreę Płn. Właściwe pytanie brzmi jaka ona powinna być, i jakie są jej granice.

No więc jaka powinna być?

Jest wiele warunków dobrej polityki w ogóle, natomiast w przypadku polityki historycznej jeden warunek jest kluczowy: nie może być robiona przeciw historii i wbrew historykom.

Ustawa o IPN jest właśnie takim przykładem ustawy robionej bez historyków i niosącej poważne zagrożenia dla uprawiania historii.

Czy robiąc reformę szpitali nie należy spytać o zdanie lekarzy? Czy z chorym dzieckiem idziemy do weterynarza, czy jednak do pediatry? Nikt z nas nie ma przecież wiedzy na każdy temat, w setkach spraw korzystamy z wiedzy i doświadczenia specjalistów, to dlaczego tym razem nie spytano historyków?

Wszyscy wiedzą, że na tle tej ustawy wybuchł konflikt między rządem polskim a izraelskim, natomiast dla mnie to jest kwestia wtórna. Najważniejsze jest to, że ta ustawa zagraża swobodzie badań, swobodzie dyskusji na temat przeszłości, zagraża historykom i historii.

To, że jest w niej zapis, że nie dotyczy działalności naukowej i artystycznej, wcale mnie nie uspokaja, bo to prokurator, czyli podwładny tego samego ministra, który przygotował ustawę, będzie decydował czy dana wypowiedź jest naukowa, czy nie.

Gdy ja teraz do Pani mówię, to czy jest to działalność naukowa? I nawet nie chodzi o mnie, o prof. Engelking czy prof. Libionkę, bo my jesteśmy znani, pracujemy w dużych instytucjach. Myślę o nauczycielu w małym miasteczku, który teraz będzie się zastanawiał, co mówić dzieciom w szkole, o dziennikarzu, który wstrzyma się od publikacji czegoś w lokalnej gazecie.

Niedawno miałem telefon od osoby, która opublikowała w powiatowej gazecie fragmenty relacji pewnej Żydówki ocalonej z Zagłady, która wspominała, że kogoś z jej rodziny wydali Polacy. I słyszę pytanie: czy ta ustawa mnie obejmie? Musiałem odpowiedzieć, że o tym zdecyduje prokurator, a w naszym kraju są prokuratorzy, którzy wierzą, że swastyka to hinduski znak szczęścia.

No ale polityka historyczna nie ma na celu chronić historyków, tylko dobre imię Polski za granicą.

To są deklaracje autorów ustawy, ale skutki ich działania są dokładnie przeciwne.

Ta ustawa pogorszyła obraz Polski i Polaków dziesięć razy bardziej, niż wszystkie wypowiedzi o „polskich obozach” z ostatnich 10 lat.

Czy ktoś naprawdę wierzy, że na jej podstawie będzie można ścigać jakiegoś Amerykanina, Izraelczyka, czy Argentyńczyka? Żaden kraj nie wyda swojego obywatela za rzekome przestępstwo, które nie jest przestępstwem w tym kraju.

A sama próba ścigania go przyniesie taki efekt, jak widzieliśmy właśnie w Argentynie: wiele gazet przedrukowało artykuł zaatakowany z Polski na podstawie ustawy o IPN - w imię solidarności z kolegą dziennikarzem i w imię obrony wolności słowa.

Jeśli ktoś z kolei mówi, że może nie da się skazać żadnego cudzoziemca, ale ustawa da efekt symboliczny, to właśnie ten efekt symboliczny widzimy: wyrażenie „Polish camps” zostało w ciągu paru tygodni użyte dziesiątki milionów razy.

Czy Pana zdaniem przed wprowadzeniem ustawy istniał jakiś realny problem z wizerunkiem Polski?

Tak. Jeśli chodzi o antysemityzm, to co najmniej od lat dwudziestych XX w. Polska nie ma dobrej opinii. Częściowo jest ona uzasadniona, ale niejeden raz stykałem się z bezpodstawnymi lub krzywdzącymi opiniami o Polsce i Polakach.

Było mi przykro, bo takie opinie dotyczą przecież i mnie, ale wiem, że wynikają z niewiedzy, czasem z domieszką uprzedzeń. A na takie problemy właściwym lekarstwem jest edukacja, wyjaśnianie, a nie straszenie więzieniem. Np. historycy izraelscy wielokrotnie protestowali przeciw używaniu zwrotu „polskie obozy”, i zaręczam pani, że ich głos w tej sprawie jest dużo bardziej skuteczny, niż głos z Polski.

W Izraelu i diasporze żydowskiej Polska zyskała przez te lata wielu przyjaciół. Proszę zwrócić uwagę co się stało gdy pojawił się ten ohydny filmik amerykańskiej fundacji o „polskim Holokauście”. Natychmiast, tego samego dnia, mieliśmy oświadczenia organizacji i osobistości żydowskich, w Polsce i USA, oni po prostu zmusili tę fundację do zdjęcia filmu. Mamy takich przyjaciół, którzy chcą i potrafią zareagować przeciw rozniecaniu wzajemnej wrogości. Czy chcemy ich stracić?

I tu jest główna różnica – nie pomiędzy Polakami a Izraelczykami, czy pomiędzy Polakami a Żydami.

Granica przebiega przez każdy z tych krajów, przez każdy naród na świecie, pomiędzy ludźmi dobrej woli, którzy budują, a takimi, którzy wolą niszczyć, bo kochają konflikty i na nich zyskują.

A sławetne "Polish death camps"?

W zagranicznych mediach termin "Polish death camps" pojawiał się sporadycznie. Niedawno MSZ podało przecież dane na ten temat, to było około stu-dwustu przypadków rocznie – na całym świecie. Oczywiście, nawet dwa takie przypadki to jest za dużo, ale twierdzenie, że jesteśmy systematycznie oczerniani przez jakieś potężne siły, to nonsens – ale nonsens przydatny dla tych, którzy chcą wzbudzić psychozę oblężonej twierdzy.

Od wielu już lat placówki MSZ zwracały na to uwagę i reagowały we właściwy sposób: pisały do redakcji, wyjaśniały na czym polega błąd, wzywały do korekty. W większości przypadków przyniosło to zamierzone efekty. Np. kolejne media wprowadzały do swoich wewnętrznych regulaminów zasadę, że nie wolno tego zwrotu używać.

W znacznej większości przypadków, przynajmniej w języku angielskim, określenie „Polish camp” oznacza obóz, który znajduje się w Polsce.

Jak mówimy "getto warszawskie", to nie sugerujemy, że to warszawiacy stworzyli getto, ale że getto znajdowało się w Warszawie.

I podobnie jest w języku angielskim w odniesieniu do krajów. Przecież nawet w wydanym po angielsku artykule Jana Karskiego też pada termin „Polish camps”. Czy chcemy prowadzić wojnę z gramatyką języka angielskiego?

Jeśli ludzi, którzy mówią coś przykrego z niewiedzy lub uprzedzenia straszymy więzieniem, to właśnie potwierdzamy te uprzedzenia. Taka groźba tylko wzmacnia podejrzenia, że mamy coś do ukrycia, że nie mamy argumentów i dlatego straszymy. Uzyskujemy więc efekt dokładnie przeciwny od zamierzonego.

Prawie tak, jakby ktoś specjalnie chciał nam zaszkodzić.

Wystarczy ignorancja i pewność siebie, wcale nie trzeba mieć złych zamiarów. Ale w tym przypadku mamy do czynienia z systemową ignorancją. Projekt tej ustawy przecież dwa lata przeleżał się w różnych szufladach, i nie spytano w tym czasie o opinię ani jednego historyka.

Gdy ustawę nagłośniły media, Polskie Towarzystwo Historyczne, Polskie Towarzystwo Studiów Żydowskich, Rada Naukowa Żydowskiego Instytutu Historycznego, Rada Wydziału Historycznego UW i inne ciała autorytatywne dla badań historycznych wypowiedziały się bardzo jasno: ta ustawa jest zła.

Protestując przeciw ustawie jako historycy bronimy nie tylko samych siebie, czy swobody uprawiania zawodu historyka. Bronimy też prawdy o przeszłości naszego kraju, a przez to fundamentów życia społecznego, które bez tej prawdy musi ulec zepsuciu. I bronimy też dobrego imienia Polski – jako kraju, w którym badania, edukacja i dyskusje historyczne nie są skrępowane przez polityków.

Ale czy dobre imię Polski nie jest ważniejsze od prawdy historycznej?

Ci, którzy twierdzą, że te wartości się kłócą, niech mówią za siebie. Dobre imię mojego kraju nie wymaga fałszu. Ja się prawdy nie boję i wierzę, że można na niej budować dobre imię mojego kraju. Historia Polski jest piękna, ale też dramatyczna.

Robienie z niej lukrowanej laurki jest fałszywe i niemądre. Każdy kraj ma jakieś mroczne karty historii – udając, że ich w ogóle nie było, natychmiast tracimy wiarygodność. Z kolei podejmując rozmowę o nich okazujemy dojrzałość i odwagę, coraz lepiej dobieramy słowa do opisu przeszłości, budujemy na mocnym fundamencie prawdy.

W stosunkach niemiecko-żydowskich sprawa była prostsza, Niemcy ukorzyli się przed Izraelem. Wydaje mi się, że w "kwestii polskiej" problem tkwi w tej niejednoznaczności, Polacy byli jednocześnie i ofiarami, i kolaborantami, współsprawcami. Chodzi o to, która narracja przeważy.

Sytuacja Polski i Niemiec jest fundamentalnie różna, bo to Niemcy wywołały wojnę i wymordowały miliony Żydów, a Polska walczyła z nimi od pierwszego do ostatniego dnia wojny. Nie było nigdy polskiego rządu kolaboracyjnego, jak rząd francuski, czy rząd Quislinga w Norwegii.

Oficjalni przywódcy Polski, czyli ludzie, którzy mają prawo mówić w imieniu narodu, nigdy nie przerwali walki z III Rzeszą, podkreślali, że polscy Żydzi to tacy sami obywatele jak inni Polacy, protestowali przeciw niemieckim zbrodniom na Żydach, próbowali nakłonić rządy alianckie do retorsji – karania Niemców za te zbrodnie.

Mogli zrobić więcej, i pewne rzeczy robili bardzo opornie, ale nie ma wątpliwości, że Polska i Niemcy od 1 września 1939 do 8 maja 1945 r. stały po przeciwnych stronach, inaczej niż większość krajów ówczesnej Europy. Ale byli tacy obywatele polscy, którzy kolaborowali z okupantami – czyli byli zdrajcami. Formą takiej zdrady było wydawanie Żydów Niemcom.

Społeczeństwo polskie było – jak każde – zróżnicowane, byli bohaterowie, ale byli też tchórze i zdrajcy. Najwięcej za to było takich, którzy byli pośrodku. Lepiej wystrzegać się generalizacji, że Polacy zrobili to, albo myśleli tamto. Różni Polacy robili różne rzeczy.

Jeśli chodzi o Niemcy współczesne, to przynajmniej od końca lat 60., rząd RFN i elity niemieckie wykonali w tym względzie wielką pracę. Symbolem tej postawy było uklęknięcie kanclerza Brandta przed pomnikiem Bohaterów Getta, 50 metrów od miejsca gdzie teraz rozmawiamy, w 1970 r.

Przecież Brandt był przeciwnikiem nazistów, za czasów hitlerowskich uchodźcą politycznym. Przywódcy demokratycznych Niemiec mówią jednoznacznie: w latach II wojny światowej nasz kraj, pod kierunkiem Hitlera i jego partii, popełnił straszne zbrodnie. Popełnił je w imieniu narodu niemieckiego i rękami Niemców.

Kiedy słyszę gołosłowne, kłamliwe oskarżenia, że Niemcy prowadzą celową politykę spychania winy na Polaków, to jest nie tylko fałszywe, ale to jest oszczercze i głupie. Przedstawiciel rządu niemieckiego w trakcie kryzysu wokół ustawy o IPN zabiera głos i mówi publicznie: Republika Federalna Niemiec ponosi pełną, całkowitą odpowiedzialność za zbrodnie popełnione przez III Rzeszę. To nie jest nic nowego, to jest stanowisko niemieckich przywódców od co najmniej pół wieku.

Owszem są tam neonaziści, negacjoniści i kłamcy, ale to jest margines, który istnieje w każdym społeczeństwie. Nie mają żadnego wpływu na politykę tego państwa.

Nasz obecny rząd nie uznaje za to ciągłości polskiej państwowości w okresie PRL.

To jakieś nieporozumienie, nikt poważny nie może tak twierdzić. Gdyby tak było, to np. moje prawo jazdy, wydane w latach 80., byłoby nieważne. Mogłoby się też okazać, że nasza granica zachodnia nie biegnie po Odrze i Nysie, albo że Białystok nadal należy do Białoruskiej Republiki Rad…

Czyli w 1968 roku Polska istniała?

Oczywiście, była to Polska niedemokratyczna i zależna od Moskwy, ale jednak Polska. Zresztą nawet niedemokratyczne rządy nie są całkowicie pozbawione poparcia swoich obywateli.

Niektóre działania komunistów cieszyły się dużym poparciem, np. reforma rolna, której w III RP nikt nie odwołał.

Historycy spierają się, czy i w jakim stopniu kampania antyżydowska 1968 roku miała poparcie społeczeństwa. Było ono na pewno mniejsze niż to, co widać na zdjęciach z Marca – gdzie na setkach wieców tysiące ludzi stoją pod transparentami „Syjoniści do Izraela”.

Reżimy komunistyczne uwielbiały takie masowe przedstawienia, które miały pokazywać pełne poparcie dla partii i rządu, ale my wiemy, że udział w tych wiecach wcale nie musiał świadczyć o poparciu. Niemniej byli tacy, którym kampania się podobała, i tacy, którzy brali w niej udział (mimo że nie musieli), nierzadko entuzjastycznie.

Było ich wystarczająco wielu i byli wystarczająco aktywni, żeby tysiącom Żydom zatruć życie, przekonać ich, że dalej się tu żyć nie da, że są uznawani za „obcych w domu” - jak głosi tytuł naszej wystawy.

Dariusz Stola od 1 marca 2014 jest dyrektorem Muzeum Historii Żydów Polskich. Jest historykiem, profesorem w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Jest członkiem Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego.

Zajmował się historią stosunków polsko-żydowskich, historią PRL i historią migracji międzynarodowych w XX w. Opublikował ponad 100 artykułów naukowych i 10 książek. Jest wykładowcą akademickim, uczestnikiem projektów badawczych oraz członkiem rad naukowych szeregu polskich i międzynarodowych instytucji i czasopism. Za zasługi dla badań nad historią najnowszą otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.

Udostępnij:

Monika Prończuk

Absolwentka studiów europejskich na King’s College w Londynie i stosunków międzynarodowych na Sciences Po w Paryżu. Współzałożycielka inicjatywy Dobrowolki, pomagającej uchodźcom na Bałkanach i Refugees Welcome, programu integracyjnego dla uchodźców w Polsce. W OKO.press pisała o służbie zdrowia, uchodźcach i sytuacji Polski w Unii Europejskiej. Obecnie pracuje w biurze The New York Times w Brukseli.

Komentarze