0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Paweł Kozioł / Agencja GazetaPaweł Kozioł / Agenc...

Proponowany przez rząd pakiet antykryzysowy bezpośrednio nie daje pracownikom niczego, za to daje realne szanse obniżenia im pensji i znosi 8-godzinny dzień pracy – i to nie wiadomo, na jak długo. Ponadto:

  • Bezrobotni nie otrzymają w nim nic. Na 172 stronach rządowego poradnika do nowych ustaw, słowo "bezrobotny" nie pada ani razu. Tymczasem ocenia się, że do końca wakacji pracę straci nawet 2 mln ludzi. A może być gorzej: jeśli do końca roku źródło utrzymania straci połowa osób pracujących na umowy cywilnoprawne i połowa samozatrudnionych oraz co dziesiąty pracownik etatowy, to bez źródła utrzymania znajdzie się dodatkowe 2,6 mln ludzi. Gdyby wszyscy stawili się do Powiatowych Urzędów Pracy, to stopa bezrobocia mogłaby wzrosnąć do 20,9 proc.
  • Tarcza dba głównie o banki, w drugim rzędzie o przedsiębiorców, a w trzecim – o stan finansów publicznych.

Pracownicy, czyli ci, którzy zapewniają większość wpływów do sektora finansów publicznych, dostaną figę z makiem i rachunek do zapłacenia - pisze Łukasz Komuda, ekspert rynku pracy i redaktor serwisu Rynekpracy.org

Przeczytaj także:

Wszyscy mówią o przedsiębiorcach. A co z pracownikami?

Przygotowując się do wystąpienia w jednym programów telewizyjnych, przejrzałem nie tylko rządową stronę o “tarczy antykryzysowej”, ale także to, jak o nim piszą wszystkie większe portale.

W wielu materiałach nie znalazłem nawet wzmianki o tym, jakie instrumenty zostały skierowane bezpośrednio do pracowników i jak wpłyną na jakość ich pracy.

Nie znalazłem też refleksji o tym, że rząd nie zaproponował niczego dla pracowników etatowych, którzy stracą pracę mimo ułatwień i zachęt dla pracodawców, które mają skłonić tych ostatnich do powstrzymania się przed zwolnieniami.

Skoro ocen programu z punktu widzenia pracodawców nie brakuje, to postanowiłem napisać tekst ściśle z perspektywy pracowniczej, stanowiący przy okazji króciutki kurs z podstaw ekonomii.

Pracowników osiem razy więcej niż przedsiębiorców

Na początku przypomnę podstawowy fakt: przedsiębiorców mamy w Polsce ok. 2 mln, a pracowników – ok. 16,5 mln (dane GUS dla IV kwartału 2019 roku).

Ta ośmiokrotna przewaga nie przekłada się nawet na prostą liczbę zmian w prawie, jakie trafiły do pakietu ratunkowego, nie wspominając o proporcji wydatków, jakie zaangażuje państwo. Co bezpośrednio zaoferował rząd pracującym, nie wliczając opóźnienia terminów opłacenia niektórych świadczeń?

Wyliczmy:

  • „Przejęcie przez państwo opłacania składek ZUS przez 3 miesiące. Państwo – na trzy miesiące – przejmie opłacanie składek na ZUS za: 692 tys. mikrofirm (…). A także samozatrudnionych (…). Koszt tego rozwiązania dla finansów publicznych szacujemy na 3,4 mld zł miesięcznie przy 1,7 mln pracowników. W sumie daje to 10,2 mld zł za okres trzech miesięcy” - możemy przeczytać na stronie administracji rządowej.

Istotna część wydatków z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych, który ma pokryć ten koszt, przypada tu na mikrofirmy, a nie samozatrudnionych.

  • „Świadczenie dla zatrudnionych na umowy zlecenia lub o dzieło oraz samozatrudnionych. Wypłata z ZUS gwarantowanego świadczenia miesięcznego – nieoskładkowanego i nieopodatkowanego – co do zasady jest to kwota w wysokości 80 proc. minimalnego wynagrodzenia”.

To kwota 2080 zł na rękę, ale zapomoga ma charakter jednorazowy, czego trudno dopatrzyć się w zapisach, jednak wypowiedzi polityków rządu (m.in. ministry rozwoju Jadwigi Emilewicz) nie pozostawiają wątpliwości. Z jej poniedziałkowej konferencji prasowej można było się dowiedzieć, że koszt tego świadczenia (9 mld zł) ma pokryć Fundusz Pracy (FP).

Żródło: profil KPRM n Facbooku

Oba wymienione wyżej instrumenty nie będą więc obciążać budżetu – pochodzą z funduszy zasilanych składkami, płaconymi od etatowych pracowników. Formalnie składki na oba fundusze opłacają pracodawcy, ale realnie to pracownicy ponoszą ich koszt.

Nie warto tu roztrząsać faktu, że większość składek na oba fundusze wpłacają pracownicy etatowi, którzy nie skorzystają ani z pierwszego, ani z drugiego instrumentu, podczas gdy ze świadczenia mogą skorzystać pracujący na umowę o dzieło, choć składek nie płacą w ogóle, albo samozatrudnieni, którzy nie zrzucają się na FGŚP. W sytuacji kryzysu chciałbym wzmacniać solidarność klasy pracującej, a nie szczuć jedną grupę pracujących na inne – tym bardziej że według GUS nawet 4/5 „śmieciówkowiczów” nie miała wyboru formuły swojego zatrudnienia.

Formalnie składki na oba fundusze opłacają pracodawcy. Dlaczego więc tę zasługę przypisałem pracownikom? Jeśli danina jest obowiązkowa, to jej koszt przedsiębiorca może ponieść sam, przerzucić na klientów (ceny), dostawców lub pracowników. W sytuacji braku monopolu, lub silnej oligopolistycznej pozycji, firma nie może przerzucić kosztów w całości na klientów, bo konkuruje cenowo nie tylko z rywalami z branży (objętych jednak podobną daniną), ale też z produktami z zagranicy i dobrami substytucyjnymi. Zbytnia podwyżka oznacza bowiem, że nabywcy mogą wybrać inne produkty czy usługi. Presja na dostawców przebiega stale i gdyby można było znaleźć tańszych, firmy już dawno by to zrobiły.

Pozostają więc pracownicy. Z wyłączeniem rzadkich sytuacji, w których ich pozycja negocjacyjna jest silniejsza niż pracodawcy (np. bardzo poszukiwani specjaliści) każda podwyżka składek liczonych od wynagrodzenia w dłuższym terminie przerzucana jest na pracowników.

Jeśli pracownicy nie wyrażą zgody na obniżenie wynagrodzenia, to firmy nie mogą ot tak ciąć pensji, bo na takie posunięcia dość alergicznie reagują inspektorzy pracy - przynajmniej tak bywało dość często w przedpandemicznej rzeczywistości, która wydaje się dziś odległa.

Najprostszym posunięciem dla jest więc dla firm zatrzymanie wszelkich podwyżek. Każda ulga dla pracodawców pozostaje w ich kieszeniach – pracownicy domagający się wyższego wynagrodzenia mogą bowiem zostać zastąpieni mniej „roszczeniowymi”.

Wdaję się w te szczegóły dlatego, że pomogą zrozumieć inne rozwiązania Tarczy Antykryzysowej, które będą miały pośredni wpływ na los klasy pracującej.

Dla etatowców? Figa z makiem

Jeśli chodzi o bezpośrednie korzyści pracowników, to powyższa dwuelementowa lista jest już zamknięta.

Oznacza to, że 12-13 mln pracujących na etat w ramach Tarczy nie otrzyma bezpośrednio niczego – zadowolić ma ich nadzieja na to, że nie stracą pracy.

Ale to nie koniec, bo dla milionów z nich istotnemu pogorszeniu mogą ulec warunki zatrudnienia! Posłużę się tu streszczeniem, jakie na Facebooku zamieścił publicysta ekonomiczny Piotr Wójcik:

  • „Jeśli trafisz na postojowe, będziesz miał zapewnioną płacę minimalną, czyli dokładnie tak, jak przed epidemią. Co tu się więc zmienia? Państwo dopłaci pracodawcy więcej do pensji pracownika na postojowym (1,5 tys. zł zamiast 860 zł). Czyli pracodawca będzie miał mniejsze koszty. Cała zmiana;
  • Jeśli firma ograniczy ci czas pracy, będziesz miał zapewnione maksymalnie 80 proc. średniego wynagrodzenia, z czego połowę sfinansuje państwo (kolejna korzyść dla pracodawcy – przyp. ŁK). Dla części pracowników może to oznaczać nawet spadek pensji o 50 proc.;
  • Po epidemii na pracujących czeka praca ponad siły, ponieważ skrócono dobowy czas nieprzerwanego odpoczynku z 11 do 8 godzin, a tygodniowy z 35 do 32 godzin”.

Wprowadzone do Kodeksu pracy zmiany dotyczące maksymalnego czasu pracy i minimalnej liczby godzin dobowego i tygodniowego odpoczynku - umożliwiają pracodawcom wydłużenie czasu pracy do 12 godzin, a więc tygodnia pracy – do 60 godzin, co w szczegółach opisał Jakub Szymczak w OKO.press. To niezwykłe, że potencjalne pozbawienie nas jednego z najważniejszych osiągnięć cywilizacyjnych, jakim jest 8-godzinny limit czasu pracy, dostępny dla zdecydowanej większości pracowników, odbywa się przy niemal całkowitym milczeniu większości mediów.

8-godzinny dzień pracy został wprowadzony w Polsce ponad stulecie temu, a dokładnie 23 listopada 1918 roku, czyli zaledwie 12 dni po dacie, jaką uznajemy dziś za dzień uzyskania niepodległości. Tracimy go na czas nieokreślony żadną wskazaną datą.

Tymczasem rozwiązanie to nie jest niezbędne pracodawcom, by podnieść się po zamrożeniu gospodarki spowodowanym pandemią. Równie skutecznie lub może nawet skuteczniej podziałałby dłuższy okres abolicji podatkowej dla firm, łatwiejszy i hojniejszy dostęp do tanich kredytów itd.

Najwyraźniej rząd, ograniczając swoje zobowiązania, poszedł za głosem lobbystów środowiska przedsiębiorców i zapewnił firmom możliwość jeszcze swobodniejszego zarządzania czasem pracy swoich „zasobów ludzkich”.

Po raz kolejny „większa elastyczność rynku pracy” oznacza to, że pracownicy muszą dopasować się do potrzeb i oczekiwań pracodawców.

Historia uczy nas, że „rozmiękczenie” Kodeksu pracy ostatecznie działa na naszą niekorzyść: mam tu na myśli całe nasze społeczeństwo, budżet państwa, a w końcu także większość pracodawców, którzy, choć zatrudniają na umowę o pracę, to obrywają rykoszetem. Pojawia się bowiem nadużywanie tak uchylonych drzwi i patologizacja stosowania nowego rozwiązania, obejmując całe branże.

Ostatnie uelastycznienie, które miało być wprowadzone doraźnie blisko dekadę temu, stworzyło obszary całkowicie zdominowane przez niestandardowe formy zatrudnienia (np. branża ochroniarska, usługi utrzymania czystości, ale też duża część mediów i branż zatrudniających tzw. osoby wykonujące zawody kreatywne), które nie zostały zastąpione umowami o pracę po tym, gdy rynek pracy stał się „rynkiem pracownika”.

Część z tych branż przetrwałaby kryzys i bez śmieciówek, ale skoro można było zmniejszyć koszty prowadzenia działalności, jej ryzyko oraz ułatwić sobie życie kredytując się za pomocą pieniędzy, które można wypłacać pracownikom później niż na etacie, to czemu pracodawcy mieliby z tego nie skorzystać?

Głównym celem firm w kapitalizmie jest w końcu zarabianie pieniędzy, toteż menedżerowie i przedsiębiorcy zachowywali się tu całkowicie logicznie i racjonalnie. Zyskali przy tym przewagę konkurencyjną nad tymi, którzy na taki krok się nie zdecydowali. To jest właśnie wspomniany wcześniej rykoszet.

Flexicurity po polsku

Prowadzone do tej pory uelastycznianie przyniosło już poważne koszty społeczne: przyłożyło się do mniejszej liczby rodzących się w Polsce dzieci, do zmniejszenia wpływów do ZUS i NFZ, oraz wygenerowało grupę pracowników, którzy starzejąc się, ciągle pracują na śmieciówkach i nie mają na co liczyć, gdy zaczną zbliżać się do wieku emerytalnego. W tej sytuacji znajduje się nawet 2/3 dwudziestolatków i co najmniej kilkanaście procent 30-latków.

Sumując wszystkie grupy wiekowe w naszym kraju mamy już 1,3 mln samozatrudnionych niezatrudniających innych pracowników, oraz 1,3 mln osób pracujących na umowach cywilno-prawnych (c-p). Razem 2,6 mln ludzi – i liczba ta w okresie dobrej koniunktury wcale nie malała, a w 2018 roku nawet wzrosła (o 8 proc.).

Od 2015 roku, mimo że koniunktura na rynku się poprawiała, liczba samozatrudnionych stale rosła. Było to spowodowane nie zawsze właściwie prowadzoną polityką wspierania indywidualnej przedsiębiorczości i zgoda na to, by ludzie, którzy wykonują pracę noszącą wszelkie cechy pracy etatowej (praca w określonym miejscu, pod określonym kierownikiem, we wskazanych godzinach, z wykorzystaniem narzędzi „zleceniodawcy” w ramach narzuconych obowiązków), byli dalej traktowani jako niezależne ekonomicznie podmioty.

Istotnym powodem dla wyboru takiej formuły wykonywania pracy jest oczywiście także korzyść samych samozatrudnionych – ci, którzy zarabiają lepiej, mogą skorzystać z liniowej stawki podatkowej i oszczędzają na składkach ZUS, płacąc najniższe możliwe kwoty, do jakich zobowiązuje ich prawo. Wszyscy prowadzący jednoosobową działalność gospodarczą mogą natomiast sporą część indywidualnych wydatków „wrzucić w koszty”. Ta opcja jest jedną z głównych przyczyn stojących za tym, że polski system podatkowy jest w istocie degresywny – im więcej zarabiasz, tym mniejszy odsetek swoich dochodów płacisz w postaci podatków i danin. Taki kształt systemu fiskalnego jest niemal niespotykany w innych krajach europejskich.

Przyjęty w Polsce model rynku pracy ze stale rosnącym udziałem samozatrudnionych sprawdzał się może jako tako w czasie relatywnie szybkiego wzrostu gospodarczego i optymizmu dotyczącego przyszłości.

Gdy nadeszło trzęsienie ziemi, z jakim mamy teraz do czynienia, okazało się, że te „samodzielne byty” to – podobnie jak duża część mikroprzedsiębiorstw – firmy-zombie. Większość z nich nie ma żadnych rezerw, by przetrwać trudniejszy okres, i każdy wstrząs może je unicestwić.

Bez koronawirusa to mógłby być kryzys spowodowany przez chciwość największych graczy sektora finansowego (jak poprzedni), albo w zawirowania w jakimś odległym miejscu świata (jak było w przypadku kryzysu azjatyckiego z 1997 roku). Za sprawą pogłębiającej się globalizacji oraz paniki wielkich posiadaczy kapitału takie zjawiska rozlewają się po prostu po całej planecie, uderzając także w Bogu ducha winne kraje Europy Środkowo-Wschodniej.

Uelastycznianie rynków pracy miało miejsce w wielu innych krajach, nie tylko w Polsce. Trend jest globalny częściowo dlatego, że bardzo dynamicznie zmienia się rynek pracy, powstają nowe modele biznesowe i nowe zawody, których dekadę temu nie było i dla których często brakuje nawet polskiej nazwy.

Jednak tam, gdzie ten kierunek reform wprowadzano (np. w krajach skandynawskich) – biorąc pod uwagę długoterminowe ryzyka i koszty oraz za sprawą silnej presji ze strony związków zawodowych – obok większej dostępności niestandardowych form zatrudnienia zapewniono silniejsze wsparcie państwa w sytuacji, gdy takiemu „wolnemu jak ptak” pracownikowi powinie się noga. Jakie to wsparcie? Na przykład łatwo dostępne zasiłki dla bezrobotnych o wysokości wystarczającej na przeżycie do pierwszego.

Czyli nie tylko flexibility (elastyczność pracowników), ale i security (bezpieczeństwo pracowników). Po połączeniu tych dwóch podejść narodził się model flexicurity. Niestety, w Polsce, gdzie blisko dekadę temu pojęcie to stale pojawiało się na ustach polityków i ekonomistów – po czym tak szybko znikło, jak się pojawiło.

Liczba wyszukań słowa „flexicurity” w google z polskich adresow IP:

Źródło: Google Trends
Wprowadziliśmy bowiem tylko tę połowę wspomnianych założeń. Takie flexicurity po polsku – bez security.

Świetnie pomaga to pracodawcom, bo przeniosło część ryzyka działalności biznesowej na pracowników, a w świecie, w których zazwyczaj to ci pierwsi dyktują warunki, wiąże się także z transferem kosztów na zleceniobiorców. Do tego drugiego zdążyliśmy już przywyknąć, natomiast to, jak wygląda transfer ryzyka, obserwujemy teraz, podczas pandemii. Śmieciówkowicze nie otrzymają wypowiedzenia – po prostu nie dostają kolejnych zleceń.

Chwilowa jałmużna dla wybranych

Rynek pracy to jednak nie tylko pracownicy, ale także „rezerwowa armia wolnych rąk do pracy”, czyli bezrobotni. Co dla nich w „największym polskim pakiecie wsparcia w historii” – jak go określił premier Mateusz Morawiecki? Znowu nic.

Na 172 stronach rządowego poradnika do nowych ustaw słowo "bezrobotny" nie pada ani razu.

A przecież ta armia już zwiększa swoje szeregi, a gdy ludziom, którzy stracili źródło utrzymania, zaczną się kończyć pieniądze, ruszą do urzędów pracy niezależnie od tego, czy akcja „zostań w domu” będzie dalej prowadzona, czy też nie. Jak może wzrosnąć bezrobocie?

Ekspertka Konfederacji Lewiatan Monika Fedorczuk oceniła, że bez wsparcia osłonowego do końca roku stopa bezrobocia rejestrowanego może podskoczyć z 5,5 proc. w lutym 2020 roku do 10 proc. Oznaczałoby to wzrost liczby bezrobotnych z 920 tys. do 1,7 mln, czyli o ok. 800 tys. To dość konserwatywna ocena – agencja zatrudnienia Personnel Service ocenia, że do końca wakacji pracę straci nawet 2 mln ludzi. Ja pozwolę sobie na bardziej kasandryczną prognozę, choć właściwie jest to raczej scenariusz, na który musimy się przygotować.

Jeśli do końca roku źródło utrzymania straci połowa osób pracujących na umowy c-p i połowa samozatrudnionych oraz co dziesiąty pracownik etatowy, to bez źródła utrzymania znajdzie się dodatkowe 2,6 mln ludzi. Gdyby wszyscy stawili się do Powiatowych Urzędów Pracy (PUP), to stopa bezrobocia mogłaby wzrosnąć do 20,9 proc.

Jednak ich część tam nie trafi, bo PUP-y prócz ubezpieczenia zdrowotnego nie będą miały im wiele do zaoferowania i Tarcza Antykryzysowa niczego tu nie zmieniła.

Jak to możliwe? W lutym 2020 roku prawo do zasiłku miało zaledwie 16,8 proc. zarejestrowanych bezrobotnych. Nie jest to jakaś chwilowa anomalia – od 2000 roku odsetek ten wahał się pomiędzy 13,3 proc. (2014) a 20,3 proc. (2000).

Dlaczego tak mało? Po pierwsze, część bezrobotnych otrzymywała zasiłek, ale zdążył już wygasnąć, bo wypłaca się go maksymalnie przez 6 miesięcy lub 12 miesięcy.

Na rok wsparcia mogą liczyć wyłącznie osoby, które mieszkają w powiecie, w którym stopa bezrobocia w czerwcu ubiegłego roku przewyższała o połowę średnią stopę w całym kraju. Takich powiatów jest aktualnie 135 z 380.

W województwach łódzkim, śląskim i wielkopolskim można znaleźć tylko po jednym takim powiecie – były odpowiednio powiat kutnowski, miasto Bytom i powiat koniński. Na terenie powiatów z 12-miesięcznym prawem do zasiłku zarejestrowanych jest tylko 42 proc. bezrobotnych. Warto też wspomnieć: w górce koniunktury, czyli w okresie domniemanego „rynku pracownika” czas szukania pracy wynosił w Polsce 8,7 miesiąca (dane za IV kwartał 2019 roku, GUS).

Po drugie, istotna część ludzi, którzy stracą pracę, nie spełnią warunków niezbędnych, by jakikolwiek zasiłek otrzymać. Aby się zakwalifikować, muszą mieć udokumentowane zatrudnienie przez co najmniej rok w okresie 18 miesięcy poprzedzających rejestrację. W grę wchodzi etat, umowy zlecenie i samozatrudnienie – ale pod warunkiem, że podstawą do płacenia składek ZUS była kwota nie mniejsza niż wynagrodzenie minimalne.

Z gry wypadają więc wszyscy pracujący na umowy o dzieło oraz część pracujących na umowy zlecenie i umowę o pracę (fragment etatu z niskim wynagrodzeniem). A także osoby, które niedawno zaczęły oskładkowaną pracę.

Zasiłek jest żałośnie niski. Różnicuje się go w zależności od stażu – najwyższy otrzymują osoby, które mają za sobą ponad 20 lat składkowych (12 proc. wszystkich zarejestrowanych bezrobotnych) i jest to niecałe 881 zł na rękę miesięcznie przez pierwsze trzy miesiące, a potem już tylko niespełna 702 zł. W przypadku osób ze stażem do 5 lat (45 proc. bezrobotnych) zasiłek na początku wynosi już tylko ok. 603 zł na rękę, a następnie zostaje obniżony do 483 zł. Ta ostatnia kwota to mniej więcej równowartość 1/4 minimalnego wynagrodzenia.

Wystarczy może do zapłacenia dwóch większych rachunków – na wynajem mieszkania i jedzenie już nie.

Nie wiem, w jakiej rzeczywistości zasiłek dla bezrobotnych ma zastąpić nagle utracone dochody z pracy, ale na pewno nie jest to ta z Polski w 2020 roku. Nawet w miejscowościach, gdzie koszty życia są najniższe z możliwych.

Pracownicy dają więcej

Dlaczego pracownicy tracący pracę nie mogą liczyć na choćby 1000 zł na rękę? Czyżby nie dokładali się dostatecznie do wspólnego kociołka, który finansuje wszystkie wydatki budżetu centralnego i samorządów? Aby odpowiedzieć na to pytanie, popatrzmy na podstawowe wpływy sektora finansów publicznych (w uproszczeniu: budżet i samorządy razem). Pomijam tu część wpływów (i wydatków) – przede wszystkim składki ZUS, które są na bieżąco wydawane m.in. na emerytury, renty i finansowanie publicznej służby zdrowia oraz na tzw. chorobowe. Nie mogą więc zostać wykorzystane do realizacji pozostałych zadań państwa, a także do utrzymywania jego instytucji oraz służącej nam wszystkim infrastruktury. Mało tego, zarówno system emerytalny, jak i służba zdrowia wymagają stopniowo coraz większego dofinansowania z budżetu państwa uzupełniającego deficyt wynikający z niedostatecznego (względem potrzeb) strumienia składek.

W 2018 roku (najnowsze dane finalne Ministerstwa Finansów) tak zdefiniowane wpływy sektora finansów publicznych wynosiły ok. 412,7 mld zł. Składały się na to:

  • podatek dochodowy od osób prawnych (CIT) – 44,3 mld zł (10,7 proc.);
  • podatek dochodowy od osób fizycznych (PIT) – 110,8 mld (26,9 proc.);
  • podatek od towarów i usług (gł. VAT) – 175 mld zł (42,4 proc.);
  • akcyza – 72 mld zł (17,5 proc.);
  • pozostałe źródła (m.in. podatek od niektórych instytucji finansowych, cła, podatek od gier) – 10,4 mld zł (2,5 proc.).

Ten pierwszy można jednak właściwie pominąć, co może niektórych czytelników zaskoczyć. W czasie niezłej koniunktury nasza administracja od 59 proc. do 95 proc. wpływów z CIT przeznacza na wspieranie firm. Po pomniejszeniu tego podatku o sumę pomocy publicznej dla przedsiębiorstw na inne cele w kasie państwa pozostawało w latach 2014–2018 od 2 mld zł (2017) do 18,1 mld zł (2018), co w najlepszym razie stanowiło 4,5 proc. ogółu wpływów do sektora finansów publicznych.

Jeśli więc chodzi o podatki dochodowe, to liczą się w praktyce te płacone przez osoby fizyczne, czyli w zdecydowanej większości podatki od pracowników. A co z podatkami pośrednimi? Nie inaczej. Ściągają je przedsiębiorcy, doliczając ich wartość do ceny, a następnie przelewając pobrane kwoty na konto skarbówki. Jeśli zaś chodzi np. o VAT, jaki sami zapłacą, to ten odliczają przecież od kwot, jakie transferują do sektora finansów publicznych, czyli podatek ten ich nie obciąża.

Podsumowując: ci, którzy płacą zdecydowaną większość ściąganych przez państwo podatków, czyli pracownicy, a więc także w zdecydowanej większości finansują koszty Tarczy Antykryzysowej, nie dostaną od państwa praktycznie nic.

Wsparcie skupiło się na tych, którzy do wspólnego kociołka wrzucają w najlepszym razie od 1/5 do 1/4 całej jego zawartości. Jest to przy tym grupa, której nawet totalne bankructwo raczej nie doprowadzi do bezdomności i niemożności zapłacenia za prąd, bo przedsiębiorcy dominują w górnych decylach dochodowych. I to oni mają przychody, które pozwalają im częściej niż pracownikom gromadzić oszczędności na czarną godzinę. Część z nich lubi zresztą na ten temat pouczać społeczeństwo, w którym w październiku 2018 roku (najnowsze dostępne dane GUS o rozkładzie wynagrodzeń pracowników) 43 proc. pracujących nie zarabiała nawet 2700 zł na rękę.

W dodatku im zamożniejszy przedsiębiorca, tym ryzyko upadku jego firmy ma mniejszy wpływ na wielkość osobistego majątku. W finalnej postaci całe zagrożenie to spadek (niechby i do zera) wartości udziałów lub akcji – i tyle. Dla samozatrudnionych bankructwo może zaś oznaczać ściąganie długu z posiadanych nieruchomości – w praktyce dla większości z jedynego większego składnika majątku, jakim jest mieszkanie, często odziedziczone po rodzicach czy dziadkach.

Tak się jednak składa, że samozatrudnieni w ramach pakietu ratunkowego dostali cokolwiek, natomiast etatowcy – zupełnie, jeśli nie liczyć sporych szans na obniżkę pensji, a potem na pracę 12 godzin dziennie.

Od redakcji: Wkrótce opublikujemy szerszą analizę o potrzebie i możliwościach wprowadzenia świadczenia dla bezrobotnych "na poważnie" - w wysokości, która pozwalałaby ludziom faktycznie przetrwać trudne czasy.

;

Udostępnij:

Łukasz Komuda

Łukasz Komuda (ur. 1975) – Absolwent Wydziału Nauk Ekonomicznych UW. W latach 2009-2012 zastępca redaktora naczelnego i p.o. redaktora naczelnego miesięcznika „Businessman.pl”. Ekspert rynku pracy i redaktor portalu Rynekpracy.org w Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Zajmuje się także obszarami demografii, ekonomii społecznej i dyskryminacją na rynku pracy. Współpracuje m.in. z agencją zatrudnienia Randstad, Fundacją IDEA Rozwoju, Fundacją im. Róży Luksemburg, Fundacją Inicjatyw Strategicznych Instrat, Towarzystwem „Więź”, „Krytyką Polityczną” i OKO Press. Tłumacz z języka angielskiego – przełożył „Finanse po zawale. Od euforii finansowej do gospodarczego ładu” Paula Dembinskiego oraz „Kryzys ekonomiczny i kryzys wartości” Simony Beretty i Paula Dembinskiego. Współautor gry fabularnej „Idée Fixe” w części opisującej rzeczywistość polityczną i gospodarczą Polski i świata ok. 2045 roku.

Komentarze