0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Robert Krzanowski / Agencja Wyborcza.plRobert Krzanowski / ...

Polski serial Netflixa „Wielka woda" od momentu premiery zajmuje najwyższe miejsca na liście oglądalności. Zasłużenie zresztą - historia zalanego w 1997 roku Wrocławia i hydrolożki, która próbuje się przebić przez urzędniczy mur i zapobiec kataklizmowi, jest zrealizowana z rozmachem. Na skalę, jakiej w polskich serialach jeszcze nie było. Mamy idealnie odtworzony Wrocław z 1997 roku, scenografię prosto z lat 90. i odtworzone emocje, które wśród mieszkańców południowej i zachodniej Polski są do dziś żywe.

Serial to również dobry pretekst do dyskusji o bezpieczeństwie przeciwpowodziowym. Rząd widzi je w regulacji rzek, w zamienianiu ich w kanały żeglugowe, pogłębianiu i betonowaniu. "Tak uważają - przepraszam za takie określenie - hydrodziadersi. Rzeka to dla nich kanał żeglugowy, a nie ekosystem, ważny na poziomie bioróżnorodności, zwalczania suszy, istotny dla lokalnych społeczności" - mówi w rozmowie z OKO.press Krzysztof Smolnicki, hydrogeolog.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Wspomnienie '97

Krzysztof Smolnicki, wrocławianin, hydrogeolog, prezes Fundacji EkoRozwoju: Dobrze, że powstał ten serial. Dobrze, że mamy rozmawiać o powodzi. Myśmy z Koalicją Czas na Odrę próbowali przekazać w lipcu, przy okazji 25. rocznicy powodzi w 1997, że niewiele nas ta powódź nauczyła. Mimo że minęło tyle lat.

Katarzyna Kojzar, OKO.press: Jak zapamiętałeś lipiec 1997? Ja miałam kilka lat, moje rodzinne miasto Kędzierzyn-Koźle ucierpiało bardzo mocno, ale sama powódź została we mnie raczej jako przygoda. Bo przez kilka dni dzieliłam pokój z koleżanką, której mieszkanie zalało, a w końcu doszło do ewakuacji i strażacy przewieźli mnie łódką.

To była sytuacja tworzącą wspólnotę, pomimo tragicznych okoliczności: przecież w powodzi 56 osób zginęło, tysiące straciły cały majątek. Ale dla wielu z nas to była rzeczywiście przygoda i coś, co spowodowało, że wrocławianie poczuli wspólnotę z tym miastem. Przez lata było uznawane za ziemie poniemieckie, nie nasze, niepewne. A może zaraz wrócą Niemcy i stracimy ten Wrocław? Pierwszy taki zryw był podczas wybuchu „Solidarności". Potem może Pomarańczowa Rewolucja. I w końcu ta wielka woda, coś pokoleniowego, ważnego, motywującego do zmian. Wrocławianie wzięli sprawy w swoje ręce, ratowali swoje miasto, razem, solidarnie. Dlatego zaczęli być z bycia wrocławianami dumni.

Wrocławianie wzięli sprawy w swoje ręce, bo władza zawiodła. Myślisz, że przez te 25 lat władza się czegoś nauczyła?

Skąd! Oglądałem serial o powodzi i myślałem sobie - przecież dokładnie tak samo władza reagowała w tym roku, kiedy w Odrze zginęły miliony stworzeń.

Przeczytaj także:

Najpierw udajemy, że nic się nie dzieje, a potem, że nie wiemy, skąd się to wzięło.

Od zawsze mamy problem z zarządzaniem kryzysem. Kiedy w sierpniu tego roku okazało się, że z Odrą źle się dzieje, to ludzie pierwsi zareagowali. Władza miała wakacje, a w wakacje się nie reaguje. Powódź 1997 roku też przyszła w wakacje i też ludzie sami próbowali ratować, co się da. Mimo że minęło 25 lat, rządzący się nie nauczyli, że zarządzanie kryzysem wymaga po pierwsze - sprawnej reakcji, a po drugie - refleksji, co będzie dalej. To jest takie...

...niereformowalne?

Nie chcę tak zabrzmieć. To jest reformowalne. Sytuacje kryzysowe dają nam możliwość działania jako społeczeństwo obywatelskie, żądania zmian, dostrzegania szansy na budowę nowej jakości. Jeśli chodzi o powódź w 1997 roku, w jakimś nikłym procencie się udało. Bo jednak mamy zabezpieczenia, zbudowano kanał ulgi Odra-Widawa dla Wrocławia, dzięki czemu przy powtórce część wody przejdzie bokiem. Mamy zbiornik przeciwpowodziowy Racibórz. Ale to za mało.

Nie wysadzać wałów, tylko je odsuwać

Czego brakuje?

W serialu pokazany jest konflikt z mieszkańcami podwrocławskiej wioski, którzy nie chcą się zgodzić na wysadzenie wałów przeciwpowodziowych. Tak rzeczywiście w 1997 roku było - dylemat, czy zalać wioskę, zniszczyć majątki, czy narazić miasto i jeszcze większą liczbę ludzi. Ale na to jest proste rozwiązanie, które można by było zastosować z wyprzedzeniem - odsunięcie wałów od rzeki. To by zastąpiło ich wysadzanie, jednocześnie bez narażenia mieszkańców. Same korzyści: tworzymy naturalne warunki dla rzeki, lasów, dla turystyki. Tworzymy nową jakość życia.

Po 1997 roku powstała Koalicja „Czas na Odrę", w kilka organizacji przygotowaliśmy plan działania przeciwpowodziowego. Wydaliśmy atlas obszarów zalewowych Odry, spojrzeliśmy, gdzie jest zabudowa, gdzie są naturalne tereny zalewowe, pokazaliśmy to na mapach. Wielka publikacja, ważyła 3,5 kg. Był 2001 rok. Przekazaliśmy samorządom i co? Dzięki Piotrkowi Nieznańskiemu z WWF udało się odsunąć wał w Tarchalicach. Ale udało się, bo organizacja pozarządowa się wystarała, znalazła fundusze, dopilnowała inwestycji. Bez tego by się nie udało.

Dlaczego nie wyciągnęliśmy lekcji?

Bo Odra - według kolejnej już władzy - ma być kanałem żeglugowym.

Tak uważają - przepraszam za takie określenie - hydrodziadersi. Rzeka to dla nich kanał żeglugowy, a nie ekosystem, ważny na poziomie bioróżnorodności, zwalczania suszy, istotny dla lokalnych społeczności. Ale skoro to kanał, to może być otoczony wałami. Szczelnie. A jak będzie wylewać, to się je najwyżej wysadzi. Przecież to jakiś absurd!

W 1997 roku była rozmowa z mieszkańcami, że dostaną odszkodowania. Ale kto uwierzy w takie zapewnienia na szybko? Władze często coś obiecują, co się potem nie spełnia. Co innego, jak przychodzimy rok czy dwa wcześniej, proponujemy wykup pola, podpisanie umowy, pieniądze z góry. Kupujemy ziemię, odsuwamy wał, problem decydowania o wysadzaniu wałów znika.

Wielka woda i wielkie niedociągnięcia

Po 1997 roku powstał kanał ulgi, odsunięty wał w Tarchalicach, zbiornik Racibórz. Nadal brakuje przestrzeni dla rzeki, ale może czegoś jeszcze?

Przede wszystkim musimy uświadomić sobie, że nie możemy się w 100 proc. zabezpieczyć. W tej chwili mamy kryzys klimatyczny, coraz częstsze będą ekstremalne zjawiska pogodowe, których do końca nie przewidzimy.

Najlepsze w obecnej sytuacji są metody naturalne, ale stosowane nie tylko na Odrze, lecz i na jej dopływach.

W 1997 roku we Wrocławiu nałożyły się dwie fale powodziowe: jedna na Odrze, druga na Nysie Kłodzkiej, gdzie dwa zbiorniki wodne zapełniono na potrzeby żeglugi śródlądowej. Trzymano je na wypadek niżówki, żeby móc zrobić falę alimentacyjną i puścić barki, które inaczej po rzece by nie dały rady spływać. Nie zdążono wody z tych zbiorników spuścić. To stało się zbyt późno i zaszkodziło Wrocławowi.

Więc jeśli pytasz, czego brakuje, to moim zdaniem brakuje mądrego patrzenia na rzekę. Traktowania jej inaczej niż wodną autostradę, odejścia od wspomnień, jak to w latach 40. czy 50. na radzieckich barkach woziliśmy węgiel. Uparte trwanie przy żegludze zaszkodziło wtedy, zaszkodzi też teraz.

Pisaliśmy o tym w OKO.press wielokrotnie, ale przypomnijmy: dlaczego użeglownienie rzeki nie pomaga w zabezpieczeniu przeciwpowodziowym?

Rzeka zawężona i pogłębiona ma mniejsze zdolności do przyjmowania fali powodziowej. Rzeka z szeroką doliną ma znacznie więcej miejsca dla wylewu. Nawet jak on wystąpi, powoduje mniejsze straty. Istotne jest też to, że jeśli oddajemy rzekom przestrzeń, to nie doprowadzamy do zabudowy, na terenach silnie zalewowych nie mieszkają ludzie, a w efekcie powódź nie wywołuje tak ogromnych strat finansowych.

To naturalne, że rzeka wylewa, ona zawsze będzie wylewać. Tylko potrzebuje do tego przestrzeni.

Rząd podnosi takie argumenty: stopnie wodne dają nam nad rzeką kontrolę. Możemy sterować falą powodziową.

Opinia naukowców jest jednoznaczna: to jest szkodliwe, zwiększa niebezpieczeństwo. Stopnie wodne, robione dla żeglugi, nie zwiększają bezpieczeństwa powodziowego. Korytowanie powoduje szybszy spływ fali powodziowej i jej kumulację. Przyspieszenie spływu to odwrotność tego, co powinniśmy w czasie powodzi robić.

Tymczasem po 1997 roku pojawił się Program Odra 2006. Wzięto go z jakichś starych szuflad i powiedziano, że to będzie program ochrony przeciwpowodziowej. Był tam co prawda wpisany kanał ulgi i zbiornik w Raciborzu, ale poza tym same pomysły dotyczące żeglugi. Niewiele się udało zrealizować, ale za to w tym roku trwają prace regulacyjne na Odrze środkowej - tam gdzie kryzys z pomorem ryb był najbardziej dotkliwy. A pod jakim hasłem są prowadzone te prace?

Ochrony przeciwpowodziowej.

Dokładnie! Teraz mówi się, że pogłębiamy rzekę, żeby ochronić ją przed powodziami lodowymi, bo jej głębokość jest niewystarczająca, żeby mogły po niej pływać lodołamacze. Ale kiedy ostatnio była powódź lodowa? Ja takiej nie pamiętam.

W naszej rozmowie pojawił się już kilka razy zbiornik suchy w Raciborzu - inwestycja, która powstawała lata, wymagała przesiedleń, przekonania mieszkańców. To dobry kierunek w polityce przeciwpowodziowej?

Tak. Zbiornik w Raciborzu jest suchy, czyli czeka na powódź, żeby wtedy wypełnić się wodą. To zwiększa bezpieczeństwo przeciwpowodziowe, tak samo jak poldery zalewowe. Poldery tym się różnią od poszerzonej doliny, że sami sterujemy zalewaniem obszaru za wałem. Możemy przejąć wierzchołek fali powodziowej i ten wierzchołek wylać za wały, a potem odprowadzić wodę do rzeki. To działa, ale mamy zbiorników i polderów za mało. Jeden zbiornik nie zapewni bezpieczeństwa - a już dla Wrocławia może nie mieć wielkiego znaczenia, bo znajduje się 160 km dalej. Ważne też, żeby zbiorniki pozostały suche. Nie na zasadzie: nie było powodzi 10-20 lat, więc w sumie po co nam taki zbiornik, zapełnimy go wodą i będzie kąpielisko. Widziałem już takie pomysły w odniesieniu do Raciborza. Tak nie powinno się zdarzyć.

Potrzebujemy suchych zbiorników, polderów, kanałów ulgi i poszerzonej doliny. Jeśli mielibyśmy odsunięte wały, to miasta byłyby bezpieczniejsze.

Edukować o powodzi

Wiem, że powinno się patrzeć na rzekę jako na całość, a nie tylko na jej fragmenty. Ale mimo to chciałabym cię zapytać, czy twoim zdaniem Wrocław mógłby zrobić więcej, żeby zabezpieczyć miasto przed ewentualną powtórką z 1997 roku?

Masz rację, patrzenie na fragment rzeki jest błędne. Jeśli mówimy o opadach i podtapianiu, możemy skupiać się na poszczególnych odcinkach. Ale wielka powódź to wynik tego, co się dzieje powyżej miasta. We Wrocławiu nie ma miejsca oczywiście na odsuwanie wałów, więc odsunięcie ich powyżej byłoby rozwiązaniem. Jeśli jednak miałbym powiedzieć, co miasta i miejscowości nadodrzańskie mogłyby jeszcze zrobić - bo tu nie chodzi tylko o Wrocław - to uważam, że brakuje edukacji.

Powódź z 1997 roku ogłoszono powodzią "tysiąclecia", co dało sztuczne uczucie ulgi. Bo teraz mamy tysiąc lat spokoju.

A to nieprawda, powódź może się powtórzyć, powtórzyła się zresztą w 2010 roku - choć Wrocław wtedy nie miał aż tak strasznych strat. Ludzie nie wiedzą, jak się w czasie powodzi zachować.

W 1997 roku kilka osób zginęło, bo weszły na most, żeby patrzeć na rzekę. Most się zawalił. Rok później, kiedy pojawiła się powódź na Ziemi Kłodzkiej, ludzie zaczęli wracać do domów, narażając się na niebezpieczeństwo - zamiast zostać w Dusznikach czy Polanicy na kilka dni, przeczekać. W USA po powodzi na rzece Missisipi przygotowano całą instrukcję, jak się zachować. I w tej ulotce na przykład była informacja, żeby nie blokować drzwi workami z piaskiem. Przeciwnie, trzeba otworzyć drzwi, bo woda i tak je wyważy. Przykład z 1997: miejscowość Radwanice, firma, która produkowała oczyszczacze wody, otoczyła się wałami z piasku. Wybiło im szambo. Zalało całą firmę, splajtowali.

Brakowało edukacji. Ale też nie chodzi o to, by wydać ulotkę, której nikt nie przeczyta. To nie przyniesie efektu.

To co można zrobić?

Powinniśmy mieć opracowane plany ewakuacji, drogi ucieczki, informacje, gdzie wywieźć sprzęt, co ratować. W czasie powodzi trudno to ustalić na gorąco, w emocjach. Ale jeśli wcześniej się ustali, że cmentarz jest na górce, ksiądz się zgodził na udostępnianie parkingu, to tam zostawimy auta czy sprzęt rolniczy. Służby miejskie powinny być przygotowane do kataklizmu.

Władze powinny dobrze informować mieszkańców. Po tym roku widzę, że nie jesteśmy przygotowani.

Krótki komunikat RCB o zagrożeniu na Odrze przyszedł dwa tygodnie po zatruciu rzeki. To mi trochę przypomniało 2010 rok i powódź w podwrocławskiej gminie: wójt zwołał spotkanie z mieszkańcami, powiedział, że zbliża się fala. A mieszkańcy na to, że oni już wiedzą z telewizji, ale co mają robić? Wójt nie wiedział. Ludzie sami wyznaczyli dyżury na wałach, dowiedzieli się od strażaków, żeby workami z piaskiem zabezpieczać tylko te wały, gdzie zobaczą mętny przeciek. Bo jeśli jest mętny, to znaczy, że wymywana jest ziemia i wał może osiąść. Taka prosta informacja, prawda? Udało im się, ochronili ten wał. Ale dlaczego nikt im nie pomógł się przygotować?

U nas w sytuacji kryzysowej mamy pospolite ruszenie, które może fajnie wygląda w serialu. Ale w przypadku powodzi może nie wystarczyć.

Krzysztof Smolnicki - hydrogeolog, aktywista, prezes Fundacji EkoRozwoju i jeden z liderów Dolnośląskiego Alarmu Smogowego. Obecnie prowadzi zrzutkę na odratowanie Odry.

;

Udostępnij:

Katarzyna Kojzar

Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.

Komentarze