Władza ma nad protestującymi ogromną przewagę siłową i już pokazuje, że nie zawaha się jej użyć. Najważniejsze jest jednak to, że ostateczne efekty protestów mogą być przeciwne niż oczekiwania demonstrujących. Najwyższy przywódca Ali Chamenei może wykorzystać niepokoje do zakończenia odwilży, jaka w Iranie nastała wraz z prezydenturą Hasana Rouhaniego
Iran znów wrze. Nikt chyba nie jest w stanie przewidzieć jak zakończą się trwające już blisko tydzień protesty, których fala rozlała się na cały kraj. Jednak warto im się uważnie przyglądać, ponieważ to pierwsze tak masowe antyrządowe wystąpienia od blisko dekady. A w połączeniu z niestabilną sytuacją w całym regionie – wojnami domowymi w Syrii i Jemenie, dogorywającym powoli państwem islamskim, rozgrywkami wewnątrz saudyjskiej rodziny królewskiej i nowym amerykańskim prezydentem z jego nową wizją amerykańskiej polityki na Bliskim Wschodzie – mogą zmienić układ sił na Zatoką Perską.
Antyrządowe protesty ciągnęły się w wielu irańskich miastach do późnej nocy z wtorku na środę (z 2 na 3 stycznia 2018). Na ulicach były dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy demonstrantów. Płonęły śmietniki, czasem samochody i sklepy, a siły porządkowe używały armatek wodnych i gazu do rozpraszania zgromadzonych. To był już szósty dzień masowych demonstracji o tragicznym bilansie 22 ofiar śmiertelnych i ponad 500 aresztowanych.
Wszystko zaczęło się we czwartek, 28 grudnia, w Maszhadzie, na wschodzie Iranu. Pierwszy wiec był skromny, zaledwie kilkadziesiąt osób wznoszących żądania czysto ekonomiczne. Protestowali przeciwko wysokim cenom podstawowych produktów spożywczych, takich jak jajka i drób, i przeciwko korupcji.
W irańskich mediach społecznościowych można trafić na opinie, że za tymi pierwszymi demonstracjami stali twardogłowi mułłowie, którzy chcieli podburzyć ludzi przeciwko uchodzącemu za liberała i reformatora prezydentowi Hassanowi Rohaniemu. Teoria ta o tyle trzyma się kupy, że Maszhad uchodzi za irańską stolicę konserwatyzmu. Jest tam meczet Imama Rezy - jedna z ważniejszych szyickich świątyń, wokół której skupione jest duże środowisko konserwatywnych duchownych.
To w tym mieście mieszka Ebrahim Raisi, zięć wielkiego imama tej świątyni, przewodniczący ważnej szyickiej fundacji i najgroźniejszy rywal Hasana Rouhaniego w ostatnich wyborach prezydenckich. Raisi wiosną zeszłego roku startował właśnie pod hasłami walki z korupcją i pomocy materialnej najbiedniejszym. Jego spoty wyborcze pokazywały biednych, zwykłych Irańczyków, zapomnianych przez opływających w dostatki teherańskich notabli. Szczyt hipokryzji, zważywszy, że przez fundację kierowaną przez Raisiego przepływają miliony zgromadzone także dzięki niejasnym interesom rządzących Iranem duchownych.
Jednak zła sytuacja ekonomiczna Irańczyków to bezsporny fakt. Podobnie jak to, że obiecywana przez Rouhaniego poprawa sytuacji nie nastąpiła. Prezydent wygrał drugą kadencję zdecydowaną większością głosów jednak wygląda na to, że zawiódł wiele z pokładanych w nim nadziei. Mimo, że już za pierwszej kadencji jego prezydentury udało się podpisać porozumienie dotyczące ograniczenia irańskiego programu nuklearnego, a za tym poszło zniesienie części sankcji, irańska gospodarka nadal ledwo dyszy.
Strumień zagranicznych inwestycji nie popłynął, bezrobocie nadal jest wysokie. Oficjalnie nie przekracza 20 procent, ale wśród młodych sięga w niektórych regionach ponad połowy populacji. Ceny wciąż idą w górę. Inflacja rośnie. Korupcja kwitnie. A Iran zaangażowany jest w co najmniej dwie kosztowne wojny poza swoimi granicami: w Syrii i w Jemenie.
Prezydent nawet nie wywiązał się ze swoich obietnic dotyczących poluzowania ostrych przepisów obyczajowych . Liberalizacja nastąpiła bowiem głównie w sferze jego wypowiadanych kwiecistym językiem deklaracji, a nie w praktyce.
Następnego dnia po Maszhadzie demonstrowało już kilkanaście irańskich miast. Był wśród nich liberalny Raszt na północy i mieszczański Isfahan w centrum kraju, ale także uchodzący za ultrakonserwatywny Kum oraz mało rozpolitykowany do tej pory Zahedan na wschodzie kraju, blisko granicy z Pakistanem.
W sobotę, 30 grudnia, już praktycznie cały Iran wrzał. Ludzie wyszli na ulice Teheranu, Szirazu, Bandar Abbas i dziesiątek innych miejscowości. Oprócz żądań ekonomicznych i haseł wymierzonych w Rohaniego pojawiły się slogany antysystemowe. W Teheranie demonstranci skandowali na przykład „Niepodległość, Wolność, Republika Irańska”, co było jednoznaczną aluzją do tego, że obecnym systemem, czyli Republiką Islamską czują się zawiedzeni.
W innych miastach bywało nawet bardziej radykalnie. Dało się słyszeć okrzyki: „Śmierć dyktatorowi”, „Mułłowie obudźcie się”, a także „Zacznijcie myśleć o nas, a nie o Syrii i Iraku”. Wszystkie są jawnie wymierzone już nie w prezydenta, który w gruncie rzeczy ma niewielką władzę, a w samo jądro irańskiego systemu, czyli najwyższego przywódcę Alego Chamenei.
Światowe media zaczęły się rozpisywać o największych demonstracjach od czasu powyborczych protestów 2009 roku i porównywać obecne niepokoje do tamtych sprzed ośmiu i pół lat. Ale różnic jest zdecydowanie więcej niż podobieństw. Tamte demonstracje miały bardzo jasno określony cel: sprawiedliwe wybory. A także wyraźnych liderów, czyli dwóch przegranych – jak wierzyli demonstranci niesłusznie – kandydatów na prezydenta Mir Hosjena Musawiego i Mehdiego Karubiego, oraz popierającego ich byłego prezydenta Mohammada Chatamiego. Dziś tamci liderzy siedzą w areszcie domowym, z którego już dawno miał ich uwolnić obecny prezydent Rouhani, ale, jak zwykle, nie dotrzymał złożonej jeszcze w czasie swojej pierwszej kampanii prezydenckiej obietnicy.
Obecne demonstracje wydają się bardziej rozproszone, niejednorodne i przede wszystkim pozbawione jasno określonego celu i przywództwa. Ludzie wychodzą na ulice bardzo spontanicznie, wywodzą się z różnych środowisk, jest wśród nich wiele kobiet – od chcących poprawy sytuacji ekonomicznej konserwatystów, po liberalnie i antyreżimowo nastawianą inteligencję. I domagają się całkowicie różnych rzeczy.
Łączy ich tylko niezgoda na to co jest, ale recepty na zmianę mają zapewne bardzo różne, a być może nie mają ich wcale.
Władza przez kilka pierwszych dni demonstracji nabrała wody w usta. Pierwszym politycznym przedstawicielem reżimu, który przemówił był prezydent Rohani. Jak zwykle w typowym dla siebie stylu. Był za, a nawet przeciw. Oświadczył, że ludzie mają prawo demonstrować, ale muszą wystrzegać się przemocy i zniszczenia. Przyznał też, że “ich problemy nie są tylko natury ekonomicznej. Ludzie nie wyszli na ulice tylko po to, żeby krzyczeć: chcemy pieniędzy, chleba i wody" – tłumaczył. - "Mają także inne żądania, inne dążenia. Chcą więcej wolności”.
Miał rację. I pewnie właśnie dlatego, że demonstracje, przynajmniej częściowo, przybrały polityczny charakter, początkowo łagodne siły reżimu zaczęły bardziej brutalnie pacyfikować protestujących. Nic zresztą dziwnego: w weekend w Teheranie i innych miastach płonęły już nie tylko śmietniki, także podobizny samego przywódcy rewolucji, zmarłego w 1989 roku ajatollaha Chomeiniego, a także kilka komisariatów policji.
To właśnie podobno w czasie szturmu na jeden z nich miało paść najwięcej, bo aż siedmiu zabitych. Prorządowe agencje informacyjne informowały, że wśród w sumie 22 ofiar śmiertelnych był jeden zaatakowany następnie śmiertelnie raniony przez tłum członek wysłanej do tłumienia zamieszek Gwardii Rewolucyjnej, a także kilka przypadkowych ofiar, wśród nich 11-letnie dziecko.
Na wypowiedz najwyższego przywódcy czekać trzeba było aż do wtorku. Zadanie ułatwił mu amerykański prezydent Donald Trump, który w sylwestra napisał między innymi: “Wielkie protesty w Iranie. Ludzie wreszcie zmądrzeli przekonawszy się, że są okradani, a ich pieniądze wydawane na terroryzm. Wygląda, że nie chcą już tego więcej tolerować. Stany Zjednoczone przyglądają się bardzo uważnie, czy nie są łamane prawa człowieka”. W Nowy Rok amerykański prezydent obwieścił światu, że w Iranie nastał „czas na zmiany”, a wcześniej nie omieszkał wypomnieć Obamie atomowego układu.
Ten tweet był jak wymarzony prezent dla Chameneiego, który we wtorek oznajmił: „w czasie wydarzeń ostatnich dni zjednoczyli się nasi wrogowie i używają wszystkich dostępnych środków – pieniędzy, broni i tajnych służb - żeby zaszkodzić Republice Islamskiej”.
Po tej wypowiedzi najwyższego przywódcy już było jasne, że reżim nie będzie dłużej tolerował antyrządowych demonstracji. W środę rano ruszył do kontrataku. We wszystkich większych irańskich miastach zgromadziły się przywiezione rządowymi autobusami tłumy, by skandować hasła przeciwko demonstracjom. Jak donosi Reuters, prorządowi demonstranci skandowali: „Krew w naszych żyłach, darem dla naszego przywódcy”.
I to właśnie od ilości przelanej krwi w dużej mierze zależy czy demonstracje będą trwały nadal, czy wszystko rozejdzie się po kościach. Irańskie społeczeństwo jest mocno doświadczone przemocą i nawet fatalna sytuacja gospodarcza nie zmusi mas, żeby pchały się pod lufy i pały reżimowych służb.
Rządzący Iranem są tego w pełni świadomi i nie zawahają się użyć swojej przewagi do stłumienia niepokojów. To, w jakim kierunku pójdzie Iran, bardziej niż od sytuacji na ulicach, zależy od walk frakcyjnych w łonie reżimu.
Dziennikarka, socjolożka, adiunktka w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, autorka m.in. zbioru reportaży z Azji Środkowej „Wystarczy przejść przez rzekę" i „Buntowniczek z Afganistanu" (WAB 2022).
Dziennikarka, socjolożka, adiunktka w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, autorka m.in. zbioru reportaży z Azji Środkowej „Wystarczy przejść przez rzekę" i „Buntowniczek z Afganistanu" (WAB 2022).
Komentarze