0:00
0:00

0:00

Szkoły nie są w stanie rozwiązać problemów, czego rodzice nie rozumieją i winą za chaos obarczają dyrektora lub dyrektorkę - pisze dla OKO.press liderka ruchu „Rodzice przeciwko reformie edukacji” Dorota Łoboda.

Dyrekcje zasypywane są skargami na:

  • niedogodne godziny nauki;
  • zbyt krótkie przerwy na obiad;
  • lekcje wf na korytarzach;
  • przepełnienie świetlic;
  • brak podręczników;
  • zmiany nauczycieli.

A przecież to wszystko nie jest winą dyrekcji czy nauczycieli. Oni też robią, co mogą, by jakoś sobie z "deformą" poradzić.

Pierwszy dzwonek zabrzmiał w szkołach już trzy tygodnie temu, a mimo to część oddziałów wciąż nie jest gotowa, by zadbać o uczniów. Ostatni czas to przede wszystkim ogrom wysiłków nauczycieli, rodziców i dyrektorów, aby zapanować nad organizacyjnym chaosem wywołanym reformą edukacji.

Coraz mniej widoczne są też głosy sprzeciwu, bo rodzice starają się przede wszystkim zmniejszyć fatalne skutki reformy w życiu szkoły i rodziny.

Dlatego min. Anna Zalewska może się cieszyć, że "rok szkolny zaczął się spokojnie", a premier Beata Szydło zapewniać, że nie słyszy głosów krytyki.

OKO.press wspólnie z Inicjatywą „Rodzice przeciwko reformie edukacji” monitoruje skutki "deformy". Prosimy o relacje, co naprawdę dzieje się w szkołach, jak sobie z tym wszystkim radzicie. Przesyłajcie je na adres: [email protected] z dopiskiem „Monitorujemy zmiany w szkole”. Prosimy także o wypełnianie ankiety dostępnej tutaj.

Liderka Inicjatywy Dorota Łoboda pisała dla OKO.press na początku września: "Pierwszy tydzień roku szkolnego za nami. Mamy głębokie przekonanie, że celem wprowadzania reformy nie było ani podniesienie jakości edukacji, ani dobro dzieci. Widać olbrzymi chaos, którego konsekwencje poniosą najmłodsi". Dziś jej relacja po trzech tygodnia (nie)funkcjonowania szkół.

Strategie przetrwania

"Rodzice, nawet ci, którzy przez ostatnie miesiące protestowali przeciwko "deformie", powoli godzą się z tym, że stała się ona faktem. Wyładowują swój gniew i frustracje w internecie, a w prawdziwym życiu szukają sposobów, aby ich dzieci jak najmniej na zmianach ucierpiały.

Po fali złości i oburzenia, kiedy potwierdziły się obawy o słabym przygotowaniu szkół, rodzice próbują na własną rękę przystosować się do nowej rzeczywistości.

Ci bardziej aktywni wchodzą do rad rodziców, współtworzą programy profilaktyczno-wychowawcze. Inni skupiają się jedynie na zapewnieniu jak najlepszych warunków swojemu dziecku. Wybuchają konflikty, bo każdy chce za wszelką cenę wymóc taką zmianę planu lekcji, aby uniknąć nauki zmianowej w klasie córki czy syna.

Nauka zmianowa dezorganizuje życie rodzinne, szczególnie jeśli jedno z dzieci chodzi na poranną zmianę, a drugie na popołudnie. Rodzice gorączkowo próbują dopasować swoje obowiązki zawodowe, a także zajęcia dodatkowe dziecka do planu lekcji, ale przy systemie zmianowym jest to niezwykle trudne. Do tego dyrekcje musiały ograniczyć szkolne zajęcia dodatkowe z uwagi na brak wolnych sal.

Licytacja, kto ma gorzej

Na szkolnych korytarzach i w szatniach trwają licytacje, które dzieci mają teraz najgorzej.

  • Czy siódmoklasiści, którzy zostali wrzuceni na głęboką wodę nowych podstaw programowych niepowiązanych z tym, czego uczyli się do tej pory, a za dwa lata trafią na kumulację roczników na progu szkół średnich?
  • Czy czwartoklasiści - pierwszy rocznik, w którym do szkoły obowiązkowo szły sześciolatki, który jest wyjątkowo liczny?
  • Czy wreszcie najmłodsi, którzy powinni być pod wyjątkową ochroną, a trafiają do przepełnionych do granic możliwości szkół, do nieprzygotowanych na ich przyjęcie budynków gimnazjalnych, a na korytarzach mijają się z nastoletnią młodzieżą?
Nawet zwolennicy „dobrej zmiany” widzą, że reforma wdrażana jest w fatalny sposób.

Zadowoleni są rodzice, którzy przenieśli swoje dzieci do klas 7. tworzonych w likwidowanych gimnazjach. Tam nie ma tłoku, nauczyciele są przygotowani do pracy z młodzieżą, w części tych szkół stworzono klasy o profilach dwujęzycznych czy matematycznych.

Z zazdrością patrzymy na tych, których stać było na przeniesienie dzieci do szkół niepublicznych. Tam nie ma zmianowości i przepełnienia, a autorskie programy łagodzą wady nowych podstaw programowych. Ale odpływ dzieci z oświaty publicznej będzie pogłębiać różnice edukacyjnych szans warunkowane statusem ekonomicznym rodziny.

Otwarte pozostaje pytanie, czy rodzice przygnieceni walką o ułożenie sobie życia z "deformą" będą jeszcze mieli wiarę lepszą jakość edukacji i siłę do walki o nią?

Wasze historie

  • "Córka, klasa 4 Szkoły Podstawowej w Bełchatowie. Do wczoraj trzykrotnie zmieniany plan zajęć - z dnia na dzień. Brak przepływu informacji od szkoły do rodziców - część dzieci wie o zmianach, część dowiaduje się w ostatniej chwili.
  • "Syn, 2 klasa Szkoły Podstawowej, zamiast trzech godzin zajęć wychowania fizycznego dwie, bo brakuje sali gimnastycznej. Zamiast tego dzieci mają "zabawy w klasie lekcyjnej", czyli w efekcie jedna godzina ruchu fizycznego".
  • "Mam dzieci w I klasie. Zaraz po rozpoczęciu roku szkolnego wypełniłam ankietę, na której zaznaczyłam, że chcę, by moje dzieci chodziły i na etykę, i na religię. Jest w klasie więcej takich dzieci. Minęły 3 tygodnie września, lekcji etyki jak nie było, tak nie ma (religia od pierwszego dnia). Za to na zebraniu wychowawczyni klasy radziła nam, żebyśmy dobrze przemyśleli swój wybór, bo to dodatkowe godziny, nie wiadomo, gdzie będą się odbywać lekcje, czy w naszej szkole, czy trzeba będzie gdzieś jeździć. Co najmniej 3 razy usłyszeliśmy, żeby się dobrze nad tym zastanowić. Dla mnie zabrzmiało to jak zastraszanie, coś w stylu: Jak będziecie się przy etyce upierać, to my wam już to tak urządzimy, że pożałujecie".
;
Na zdjęciu Anton Ambroziak
Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze