"Strategia jest prosta: przyjąć psa, zainkasować za niego zapłatę, po czym możliwie szybko go zutylizować, by zrobić miejsce dla kolejnych" - mówi OKO.press Katarzyna Śliwa-Łobacz z Fundacja Mondo CANE, która uczestniczyła w interwencji w schronisku w Radysach. W Polsce kwitnie biznes prywatnych schronisk dla zwierząt
„Do schroniska wchodziliśmy z przekonaniem, że będzie tam ponad 1,9 tys. zwierząt, bo tak wynikało z oficjalnych papierów schroniska. Na miejscu okazało się, że jest ich ok. 1,3 tys.
Nie wiadomo, gdzie jest pozostałych 600" - mówi OKO.press Katarzyna Śliwa-Łobacz, Fundacja na Rzecz Ochrony Praw Zwierząt Mondo CANE.
Takie schroniska to opłacalny biznes. Zygmunt D., właściciel Radys, rocznie ma przychód wysokości kilku milionów złotych.
Podczas interwencji 17 i 18 czerwca 2020 w schronisku w Radysach interwencyjnie odebrano 70 psów i jednego kota. Akcja była przygotowywana w tajemnicy przez organizacje prozwierzęce we współpracy z Prokuraturą Rejonową w Olsztynie i olsztyńską Komendą Policji. Była to największa tego rodzaju interwencja w historii działań animalsów.
W interwencji brało udział 6 organizacji prozwierzęcych: OTOZ Animals, TOZ Augustów, Fundacja „Mondo Cane”, TOZ Suwałki, Warmińsko-Mazurskie Stowarzyszenie Obrońców Praw Zwierząt w Pasłęku, Towarzystwo Przyjaciół Zwierząt Otwocki Zwierzyniec i Stowarzyszenie Pogotowie dla Zwierząt.
Wśród odebranych zwierząt jest pies z odgryzionym fragmentem szczęki. Inny ma odgryziony ogon.
Dwa psy miały ponad 40 st. C gorączki i w momencie odbioru były w stanie terminalnym. Były też psy z chorobami zakaźnymi – parwowirozą i nosówką. Odebrany kot miał przetoki, ropnie na łapach, był poraniony.
Na terenie schroniska znaleziono też kilka martwych psów, w tym jeszcze ciepłego, zagryzionego szczeniaka oraz wyschnięte, niemal zmumifikowane, stare zwłoki psa.
Olsztyńska prokuratura 19 czerwca przedstawiła właścicielowi schroniska Zygmuntowi D. zarzuty o znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem nad zwierzętami i nielegalne posiadanie amunicji, którą znaleziono u podejrzanego. Zapowiedziała też, że skieruje do sądu wniosek o tymczasowe aresztowanie podejrzanego.
"W schroniskach prywatnych, takich jak to w Radysach, na pierwszym miejscu jest zysk a na ostatnim - dobro zwierząt. Kosztów funkcjonowania nie da się przyciąć np. na szczepieniach na wściekliznę, bo akurat tego bardzo pilnuje inspekcja weterynaryjna. Ale można zaoszczędzić na dobrostanie zwierząt, warunkach bytowych, braku leczenia czy jedzeniu" - mówi Śliwa-Łobacz.
Trwa zbiórka na leczenie zwierząt. Zebrano już ponad milion złotych.
Niżej cała rozmowa z aktywistką o interwencji w Radysach i kulisach schroniskowego biznesu w Polsce.
Robert Jurszo, OKO.press: Wśród odebranych podczas interwencji psów dwa były umierające, z gorączką powyżej 40 st. C. Przeżyły?
Katarzyna Śliwa-Łobacz, Fundacja na Rzecz Ochrony Praw Zwierząt Mondo CANE: Na szczęście tak. Pierwszego, rudego kundelka, po przewiezieniu do lecznicy trzeba było natychmiast reanimować, a potem podać mu tlen.
Drugi z psów po wyciągnięciu z kojca był tak przegrzany, że wsadziliśmy go do taczki z wodą, by jak najszybciej go schłodzić. I wyobraź sobie, że właściciel schroniska Zygmunt D., zażądał natychmiastowego zwrotu taczki, więc musieliśmy psa przełożyć na trawę, gdzie dalej chłodziliśmy go wodą. Gdy trafił do weterynarza, kilka godzin leżał pod tlenem.
Jest w trakcie leczenia po udarze cieplnym, bo w schronisku prawie ugotował się żywcem.
Jak można było te psy doprowadzić do takiego stanu?
W schronisku było piekielnie gorąco, w dniu interwencji ok. 35 st. C, a niemal wszystkie psy nie miały wody.
Siedziały w nagrzanych betonowych kojcach, z których część niepełnie zadaszono plastikiem, więc nie miały jak schować się przed słońcem. Nic dziwnego, że niektóre dostały udaru.
Przeraziło mnie też to, co tym psom podawano do jedzenia: surowe flaki i inne odpady zwierzęce, rzucone nawet nie do misek, ale wprost na betonową posadzkę. W tym upale psuły się tak szybko, że psy nie chciały tego jeść.
Ile zwierząt wywieźliście z Radys?
Łącznie ze schroniska zabraliśmy 70 psów w najcięższym stanie oraz jednego kota. Część zwierząt miała parwowirozę i nosówkę, jeden miał odgryziony fragment szczęki i nosa, inny nie miał ogona. Każdy odbiór miał zgodę powołanego przez olsztyńską prokuraturę biegłego sądowego. Znaleźliśmy też sześć martwych zwierząt.
Jeden z psów musiał leżeć naprawdę długo, bo był tak wyschnięty, że niemal zmumifikowany. Zgroza.
Co teraz dzieje się z psami, które wyjechały z wami z Radys?
Te, których nie trzeba było odwieźć do lecznic weterynaryjnych, tymczasowo trafiły do przytulisk prowadzonych przez organizacje prozwierzęce. Formalnie są pod nadzorem olsztyńskiej prokuratury, ponieważ stanowią dowód w sprawie.
Byliśmy przygotowani na odbiór większej liczby zwierząt, bo aż 400. Do schroniska wchodziliśmy z przekonaniem, że będzie tam ponad 1,9 tys. zwierząt, bo tak wynikało z oficjalnych papierów schroniska. Na miejscu okazało się, że jest ich ok. 1,3 tys.
Nie wiadomo, gdzie jest pozostałych 600.
To ogromna liczba.
W papierach schroniska nic się nie zgadza. Przykładowo, w umowach ze schroniskiem gminy domagają się czipowania psów, bo to dziś standard. Podczas interwencji odpowiadałam za odbiór 100 psów i żaden z nich nie był zaczipowany. Myślę, że robiono to świadomie, bo nieoznakowanie zwierząt pozwalało na manipulowanie ich liczbą w dokumentach.
Ale niepokojące są inne dane, np. to, że
od początku roku do końca maja 2020 schronisko oddało do utylizacji 4 tony martwych zwierząt.
To, licząc średnio 15 kg za psa, 266 zwierząt. Miesięcznie musiało umierać tam ponad 50 psów.
Moim zdaniem te dane i tak mogą być zaniżone. Kiedyś robiłam zestawienie porównujące śmiertelność w schroniskach dla zwierząt prowadzonych przesz gminy i NGO oraz w schroniskach prywatnych. W tych ostatnich jest ona bardzo wysoka.
Niechlubnym rekordzistą było schronisko w Kotliskach, które w sierpniu 2015 roku oficjalnie odnotowało 53-procentową śmiertelność.
W 2018 roku w schronisku w Radysach „oficjalnie” umarło 20 proc. zwierząt. Tymczasem w schroniskach gminnych i pozarządowych śmiertelność utrzymuje się na poziomie 5-6 proc.
Dlaczego tak się dzieje?
Ponieważ w schroniskach prywatnych, takich jak to w Radysach, na pierwszym miejscu jest zysk, a na ostatnim – dobro zwierząt. Kosztów funkcjonowania nie da się przyciąć np. na szczepieniach na wściekliznę, bo akurat tego bardzo pilnuje inspekcja weterynaryjna.
Ale można zaoszczędzić na dobrostanie zwierząt, warunkach bytowych, braku leczenia czy jedzeniu.
Te flaki, które widzieliśmy w boksach w Radysach, to nie jest żaden wyjątek od reguły. Karmienie psów w schroniskach prywatnych odpadami rzeźnymi trzeciej kategorii jest normą i to jeszcze sankcjonowaną prawem. Rzeźnie sprzedają je za bezcen i to jeszcze z pocałowaniem w rękę, bo pozbywają się problemu.
Zdarza się też, że celowo zamyka się ze sobą niekastrowane samce w jednym boksie – by się zagryzły. Zbierz te wszystkie elementy w całość i zrozumiesz, dlaczego zwierzęta padają tam jak muchy.
To opłacalny biznes?
Bardzo. Zygmunt D., właściciel Radys, rocznie ma przychód wysokości kilku milionów złotych. Ale są w Polsce prywatne schroniska, które mają jeszcze większe przychody, nawet rzędu 12 milionów.
Ten patologiczny biznes narodził się na początku lat dwutysięcznych, gdy znowelizowana w 1997 roku ustawa o ochronie zwierząt wymusiła na gminach zapewnienie opieki bezdomnym zwierzętom.
Gminy chciały pozbyć się problemu, więc zaczęły chętnie płacić prywatnym schroniskom za wyłapanie i zamknięcie psów.
Przepisy zobowiązują gminy do ogłaszania przetargów i powszechnie wybierane są najtańsze oferty. Początkowo dominująca praktyka była taka, że gminy płaciły za każdego psa w schronisku, póki nie umarł. Ale Radysy wymyśliły inną opcję – jednorazową opłatę. Gmina płaciła więc za psa tylko raz – teraz to 1 tys. zł - i miała go z głowy.
Ale dla tych zwierząt to był wyrok, ponieważ schronisko zarabiało na nich tylko raz, więc chciało się ich jak najszybciej pozbyć, by zrobić miejsce kolejnym.
Nie można ich zabić – prawo zabrania uśmiercenia zdrowego psa – ale...
...można stworzyć im takie warunki, w których po prostu umrą same.
Dokładnie. Teoretycznie sytuacja, w której gmina płaci miesiąc w miesiąc w oparciu o stawkę dobową za każdego psa jest bezpieczniejsza, bo zawsze można skontrolować, czy zwierzę żyje. Ale z naszej praktyki wynika, że gminy kompletnie nie interesują się ich losem.
Zdarza się też, że gmina płaci za „martwą duszę” - nieżyjącego już psa.
Z tych względów Radysy do tej pory niewiele psów oddały do adopcji, bo to dla schroniska tylko problem generujący tylko koszty.
Tam strategia jest prosta: przyjąć psa, zainkasować za niego zapłatę, po czym możliwie szybko go zutylizować, by zrobić miejsce dla kolejnych.
Nadzór nad Radysami sprawuje powiatowy lekarz weterynarii, ale on do tej pory nie widział żadnego problemu. Prokuratury rejonowe z okręgu olsztyńskiego prowadziły już dochodzenia w sprawie schroniska w Radysach, jednak wszystkie zostały umorzone. Dlaczego?
To były dziesiątki spraw i przyczyn ich umorzenia możemy się tylko domyślać. Ale wiele daje do myślenia to, że prokuratura i policja olsztyńska nie poinformowały lokalnych organów ścigania o naszej wspólnej akcji. Dlaczego? Niech czytelnicy sami sobie odpowiedzą na to pytanie.
Postawa Prokuratury Rejonowej w Olsztynie jest bardzo zdecydowana - pomysł waszej wspólnej akcji wyszedł właśnie od niej. Myślisz, że to koniec schroniska w Radysach?
Wierzę, że tak. Olsztyńska prokuratura przedstawiła Zygmuntowi D. w piątek 19 czerwca zarzuty o znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem nad zwierzętami i nielegalne posiadanie amunicji, którą znaleziono u podejrzanego.
Zapowiedziała też, że skieruje do sądu wniosek o tymczasowe aresztowanie podejrzanego. Zygmunt D. dołączy w ten sposób do dwóch innych właścicieli schronisk, którzy za sprawą naszej fundacji już zasiedli na ławie oskarżonych w innych tego rodzaju sprawach.
Jednak problem prywatnych przytulisk dla zwierząt zostanie definitywnie rozwiązany tylko wtedy, gdy przestanie się opłacać wykańczanie zwierząt.
Stanie się to wtedy, gdy gminy zaczną interesować się losem psów, które im przekazują i zaczną nad nimi prowadzić realny nadzór. Ale do tego trzeba już zmiany prawa.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Komentarze