0:000:00

0:00

Niczym nowym nie była sama demonstracja. Od kilkunastu miesięcy rumuńska opinia publiczna mobilizuje się spontanicznie przeciwko rządowi zdominowanemu przez postkomunistyczną Partię Socjaldemokratyczną (PSD), która jesienią 2016 roku wysoko wygrała wybory parlamentarne po bardzo populistycznej kampanii. Demonstracje gromadzą raz po raz olbrzymie tłumy uczestników w Bukareszcie i innych miastach. Już 5 lutego 2017 roku wyszło na ulice około 600 tysięcy osób w całym kraju, którego ludność jest prawie dwukrotnie mniejsza niż liczba mieszkańców Polski.

Polowanie na skorumpowanych polityków

Aktywny gniew tak znacznej części społeczeństwa rumuńskiego wzbudziły zabiegi partii rządzącej mające na celu złagodzenie walki z korupcją. Owe zabiegi brzmią jak ponury żart w Rumunii, której jest zarzucane właśnie rozpanoszenie obyczajów korupcyjnych, jako główna słabość kraju. Zarzucają jej to nawet najbardziej życzliwi zachodni sojusznicy z Unii Europejskiej i NATO.

Ale partia rządząca wie co robi, bo to jej środowisko polityczne jest najbardziej zagrożone dochodzeniami w sprawach afer korupcyjnych w dziesięcioleciach po upadku dyktatury Ceausescu. W kilku latach przejściowych po jej upadku postkomuniści przejęli w dużym stopniu kontrolę nad gospodarką i administracją i do dziś na szczeblu centralnym, a zwłaszcza lokalnym kontrolują część struktur państwowych podatnych na korupcyjne pokusy.

Sam przywódca PSD Liviu Dragnea kieruje dziś koalicją rządzącą „z tylnego siedzenia” jako przewodniczący Izby Deputowanych. Prezydent Rumunii Klaus Iohannis (bardzo proeuropejski polityk mniejszości niemieckiej) odmówił mianowania go na stanowisko premiera, bo na szefie PSD ciąży prawomocny wyrok w zawieszeniu za nadużycie władzy, z czasów gdy był szefem samorządu w okręgu Teleorman. Teraz obciąża go już kolejny, jeszcze nieprawomocny wyrok korupcyjny, z powodu którego – po wyroku drugiej instancji – może wylądować w więzieniu.

W kilku ostatnich latach walka z korupcją w Rumunii nabrała wigoru dzięki działalności Krajowej Dyrekcji Antykorupcyjnej – wyspecjalizowanej instytucji prokuratorskiej, którą kierowała żelazną ręką młoda prokuratorka Laura Codruta Kövesi. Pani Kövesi postawiła przed sądem dziesiątki byłych i urzędujących samorządowców, parlamentarzystów i ministrów, a nawet paru premierów. Jej działalność była solą w oku rządzących dziś socjaldemokratów.

Kövesi ścigała polityków wszystkich partii, bo we wszystkich dało się znaleźć osoby skorumpowane. Ale rządzący dziś postkomuniści poczuli się szczególnie zagrożeni i oskarżyli ją o motywowane politycznie polowanie na socjaldemokratyczne czarownice. W początku lipca 2018 zdołali doprowadzić do jej dymisji.

Przeczytaj także:

Być może ten sukces na tyle ich uskrzydlił, że postanowili dać bardziej zdecydowany odpór ruchowi masowych demonstracji antyrządowych. Wygląda bowiem na to, że brutalny przebieg wypadków na Placu Zwycięstwa w Bukareszcie wieczorem 10 sierpnia był wynikiem decyzji podjętej przez rządzących. Nie ma na to niezbitych dowodów, ale są liczne poszlaki.

Tumany gazów łzawiących

Miażdżąca większość spośród stu tysięcy demonstrantów żądających dymisji rządu zachowywała się jak zwykle bardzo pokojowo. Jak zwykle pojawiły się też grupy chuliganów atakujących żandarmów ochraniających siedzibę premiera. Jednak podczas poprzednich demonstracji żandarmi nie dawali się sprowokować. Tym razem, od samego początku zachowywali się agresywnie nie tylko wobec atakujących ich chuliganów (być może – o dziwo - nieco bardziej licznych i lepiej zorganizowanych, niż poprzednio), ale również wobec najbliżej stojących demonstrantów, których spowiły tumany gazów łzawiących.

Jednak prawdziwy dramat rozpoczął się tuż po godzinie 23.00 wyznaczonej przez władze jako koniec demonstracji. Żandarmi brutalnie zaatakowali manifestantów z ewidentnym zamiarem rozproszenia demonstracji siłą, z użyciem armatek wodnych, gazów łzawiących i pałek. Demonstranci nie stawili im oporu i pod naporem spektakularnej przemocy szybko wycofali się na sąsiednie ulice. Nie dali się sprowokować.

Jeśli więc zamiarem rządzących było zdyskredytowanie demonstrantów jako agresywnych anarchistów, to ponieśli porażkę. Jeżeli jednak grubo ponad czterysta osób musiało skorzystać z pomocy medycznej (a w tym kilkadziesiąt zostało hospitalizowanych) to znaczy, że interwencja żandarmów była bardzo brutalna. Wprawdzie kilkudziesięciu z nich jest również wśród poszkodowanych, ale oni byli ofiarami ataków tajemniczych chuliganów, a nie prawie stutysięcznej rzeszy pokojowych demonstrantów.

Major przeprasza demonstrantów

Bukareszt jest w szoku już od kilku dni, a to co się stało jest niemal jedynym tematem w mediach. Brutalną interwencję żandarmerii potępił natychmiast prezydent Rumunii Klaus Iohannis. Prokurator Generalny Augustin Lazar zadeklarował, że prokuratura prowadzi bezstronne śledztwo mające wyjaśnić jak doszło do tak szokujących wydarzeń. Uwagę opinii publicznej wzbudziło też oświadczenie koordynatora działań tysiąca żandarmów, którzy feralnego 10 sierpnia znajdowali się na bukareszteńskim Placu Zwycięstwa:

major Laurentiu Cazan przeprosił tych pokojowych demonstrantów, którzy ucierpieli na skutek interwencji żandarmerii.

Liviu Dragnea, przywódca PSD i koalicji rządzącej, przebywa na wakacjach nad Morzem Czarnym i przygotowuje się do wesela swojego syna, które będzie świętował pod koniec miesiąca. 15 sierpnia, w dniu święta Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, wygłosił przez telewizję pobożne przemówienie do narodu, załączając wyrazy uznania dla rumuńskiej marynarki, która obchodzi tego dnia swoje święto.

Jednak Dragnea nie może być pewny swego. Nie tylko ścigają go sądy, ale w swojej własnej partii ma opozycję. Po wydarzeniach z 10 sierpnia nawet zasłużona towarzyszka Ecaterina Andronescu (niegdyś minister edukacji) zażądała publicznie dymisji prezesa partii. Wydarzenia na Placu Zwycięstwa na pewno mu nie pomogły. Notowania partii rządzącej spadły wyraźnie (według niektórych źródeł do 25 proc.), choć jeszcze nie dramatycznie, bo rząd rozdaje wciąż niestrudzenie ludności najprostsze profity: podwyżki emerytur i płac w budżetówce. Pieniądze rząd ma, bo na razie rumuńska gospodarka prosperuje bardzo dobrze.

Rząd nie ma z kim przegrać

Jak trwoga, to do Brukseli. Szefowa rządu Viorica Dancila (szczególnie wierna współpracowniczka przywódcy Partii Socjaldemokratycznej) wystosowała list do szefa Komisji Europejskiej, powiadamiając go, że w Bukareszcie podjęto próbę obalenia przemocą legalnych władz, na co siły porządkowe zareagowały właściwie, a prezydent Klaus Iohannis podburzał demonstrantów do kontynuowania ich wrogiej akcji. O nadejściu owej korespondencji poinformowano dopiero w unijnej stolicy, bo sama pani premier nie przyznała się w kraju do jej wysłania.

Manifestacja w dniu 10 sierpnia była wyjątkowa z jednego jeszcze względu. Jej głównym inicjatorem były organizacje obywateli rumuńskich zamieszkałych za granicą. Jest ich dziś grubo ponad dwa miliony, głównie na zachodzie Europy. Wśród nich jest wyjątkowo wielu takich, którzy wyjechali do pracy, ale nie zamierzają zerwać więzów z krajem, gdzie mają rodziny, którym regularnie wysyłają pomoc finansową. Stanowią siłę, która liczy się na scenie politycznej w Rumunii. To zwłaszcza oni, głosując w rumuńskich placówkach za granicą i agitując swoje rodziny w kraju, doprowadzili do wyboru przed czterema laty na stanowisko prezydenta kraju mera miasta Sibiu, polityka mniejszości niemieckiej Klausa Wernera Iohannisa zdecydowanego na walkę z korupcją i innym patologiami w życiu publicznym.

10 sierpnia Rumuni z zagranicy zjawili się w Bukareszcie i choć było ich tylko kilka tysięcy, to oni właśnie mieli szansę nadania w mediach tonu przesłaniu stutysięcznej demonstracji. "Wyjechaliśmy do pracy za granicę, ale chcemy móc wrócić do normalnego, już lepszego kraju" – mówili reporterom rumuńskiej telewizji publicznej, która obiektywnie relacjonowała wydarzenia na Placu Zwycięstwa. "Zaatakowano demonstrację diaspory" – stwierdzali z kolei z nieco przesadnym patosem antyrządowi komentatorzy innych mediów.

Polityczny krajobraz po bitwie jest niejasny. Rządzący kompromitują się katastrofalnie w oczach dużej części społeczeństwa, która chce uczciwej modernizacji Rumunii według dobrych zachodnioeuropejskich wzorów. Wygląda jednak na to, że cyniczni postkomunistyczni socjaldemokraci po prostu nie mają z kim przegrać.

Główne ugrupowanie opozycji, Narodowa Partia Liberalna o wielkiej i godnej szacunku tradycji, utrzymuje niezłe poparcie w społeczeństwie, ale ma bardzo niewyrazisty program głoszony przez wyzbytych jakiejkolwiek charyzmy liderów i nie jest w stanie porwać większej rzeszy wyborców. Związek Ratujcie Rumunię, nowe i nieco antysystemowe ugrupowanie, które weszło ponad rok temu do parlamentu na trzecim miejscu, głosi rzeczy ogólnie słuszne, ale wykazuje się nieudolnością, gdy chodzi o stanięcie na czele politycznego buntu. Reszta to mało widoczne partyjki wyzbyte ambicji wykraczających ponad dążenie do zachowania mniejszej lub większej liczby foteli w ławach parlamentarnych.

Co więc stanie się w Rumunii? Jeśli rząd przetrwa bez szwanku kryzys wywołany interwencją żandarmerii 10 sierpnia, to będzie znaczyło, że tak można postępować. Wtedy rządy socjaldemokratów mogłyby przybrać nieco bardziej autorytarną formę, a sam Dragnea mógłby się uratować jako nieformalny naczelnik państwa. Możliwe są jednak scenariusze bardziej soft. Można zmienić premiera na czwartą już osobę podczas ostatnich niespełna dwóch lat, pozmieniać paru ministrów, a nawet rozstać się z charyzmatycznym przywódcą, którego charyzma jednak już nie wszystkich w partii uwodzi. Istotą rzeczy jest zachowanie władzy.

Manifestacje na razie ustały. 17 sierpnia na Placu Zwycięstwa pojawiło się tylko 500 osób w maskach gazowych.

Bogumił Luft - autor jest niezależnym publicystą. W latach 1993-1999 był ambasadorem RP w Rumunii

;

Udostępnij:

Bogumił Luft

Niezależny publicysta, były ambasador RP w Rumunii (lata 1993–1999) i w Mołdawii (lata 2010-2012). Autor książki „Rumun goni za happy endem” (Wydawnictwo Czarne).

Komentarze