0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Maciek Jazwiecki / Agencja GazetaMaciek Jazwiecki / A...

Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, pedagożka, posłanka Lewicy, opowiada OKO.press o tym, dlaczego polska szkoła nie wyciągnęła lekcji z kryzysu wywołanego przez pandemię. W wywiadzie padają mocne tezy:

  • W MEN potrzebna jest osoba, która będzie w stanie sprostać problemom oświaty, a nie – jak minister Piontkowski – organizować konferencje prasowe, na których głosi, że wszystko jest w porządku.
  • Epidemia mogła być zaskoczeniem i w takiej sytuacji można popełnić błąd. Ale raz. Jeśli po raz kolejny minister Piontkowski idzie tą samą drogą, beztrosko zakładając, że jakoś to będzie, to mówimy już o rażącym zaniedbaniu.
  • Wciąż dominuje wizja szkoły jako z jednej strony fabryki przystosowującej uczniów do odbębniania kolejnych testów, z drugiej jako przechowalni na czas, gdy rodzice są w pracy.
  • Edukacja na co dzień niemal nikogo z polityków nie ciekawi. To może być też odpowiedź na pytanie, dlaczego mamy wciąż tak słabych ministrów.

Przeczytaj także:

Cała opozycja za wotum nieufności

Anton Ambroziak, OKO.press: Lewica złoży wniosek o wotum nieufności dla ministra edukacji Dariusza Piontkowskiego?

Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, posłanka Lewicy: Tak, wyszliśmy z inicjatywą takiego wniosku. I jak wynika z deklaracji Koalicji Obywatelskiej i PSL-u, zostanie on poparty przez resztę opozycji.

To żółta kartka za niedbałe przygotowanie powrotu uczniów i nauczycieli do stacjonarnego nauczania?

Też, oczywiście, taki wniosek to nasza krytyczna ocena dotychczasowej pracy ministra. Ale nie chciałabym, żebyśmy to odwołanie traktowali jedynie jako karę. Przede wszystkim chcemy wysłać jasny sygnał, że potrzebna jest odważna i radykalna zmiana w kierownictwie Ministerstwa Edukacji, bo problemy wynikające z powrotu do szkół będą narastały.

Niezbędna jest osoba, która będzie w stanie im sprostać, a nie – jak robi to minister Piontkowski – organizować konferencje prasowe, na których głosi, że wszystko jest w porządku. Myślmy więcej o przyszłości, a nie o tym, co było.

Bez rozliczeń chyba jednak się nie obejdzie.

Zacznijmy od marca, gdy zapadła decyzja o zamknięciu szkół i przejściu na nauczanie zdalne. Wydawałoby się, że jest to świetna okazja, by zdiagnozować stan przygotowania edukacji cyfrowej oraz zacząć prace nad strategią powrotu dzieci do placówek – bo przecież było jasne, że ten powrót prędzej czy później nastąpi.

Wiadomo, że kiedyś trzeba otworzyć gospodarkę, a wraz z nią szereg instytucji – w tym szkoły. Zamiast udać się w marcu na wielomiesięczne na wakacje od edukacji, minister od pierwszych dni lockdownu powinien ze zdwojoną siłą zająć się przygotowaniami. Jak wiemy, nic takiego się nie wydarzyło.

Nauczyciele, wbrew obietnicom, nie zostali przeszkoleni. Podobnie jak w marcu, MEN zostawił ich samych sobie. Wtedy w trzy dni musieli zmienić tryb nauki, sami się dokształcić, znaleźć platformy komunikacji, kupić sprzęt.

Znam historie wiejskich nauczycielek, które za ostatnie oszczędności kupowały najtańsze tablety i laptopy albo biegły podpisywać umowy o lepsze łącze internetowe. Wszystko po to, by móc wykonywać obowiązki służbowe.

Teraz brakuje zabezpieczenia sanitarnego, a MEN odmawia deklaracji ws. refundacji szczepień przeciwko grypie. Bogatsze samorządy same decydują się na zasypanie tych luk, ale to prosty przepis na pogłębienie nierówności edukacyjnych pomiędzy regionami.

To, co mnie osobiście bardzo niepokoi, to fakt, że ten czas nadzwyczajnego eksperymentu, którym była nauka zdalna, nie został wykorzystany do zdiagnozowania tego, co w systemie oświaty działa, a co nie.

MEN nie kryje się nawet z faktem, że nie wie, ilu uczniów wypadło z systemu i nie uczestniczyło w edukacji zdalnej, bo nie miało dostępu do sieci lub sprzętu.

Wciąż brakuje spójnej i dobrej platformy e-learningowej, a przecież powrót do szkół jest warunkowy. Już dziś kilkadziesiąt placówek w kraju naucza zdalnie, i znów – same muszą szukać narzędzi.

I ja rozumiem, że epidemia mogła być zaskoczeniem i w takiej sytuacji można popełnić błąd, o czymś nie pomyśleć. Ale raz. Jeśli po raz kolejny minister Piontkowski idzie tą samą drogą, beztrosko zakładając że jakoś to będzie, to mówimy już o rażącym zaniedbaniu.

Minister powinien zabiegać o każdą złotówkę

O rażące zaniedbania można oskarżyć cały rząd, bo to na poziomie szefa Rady Ministrów zapadają np. decyzje budżetowe. A – jak wiemy od samorządowców – pieniędzy na porządne przygotowanie szkół nie było i nie ma.

Dlatego jako Lewica zwróciliśmy się do premiera o zabezpieczenie pieniędzy na sprzęt elektroniczny i środki bezpieczeństwa. Ale to nie jest też tak, że szef resortu edukacji nie ma nic do powiedzenia.

Minister z prawdziwego zdarzenia tłumaczy, zabiega i walczy o każdą złotówkę, która usprawni funkcjonowanie tak ważnego sektora publicznego, jakim jest oświata. Opowiadanie, że samorządy coś zaoszczędziły na nauce zdalnej i teraz mogą same finansować szkoły to bzdury. Ale to też charakterystyczne dla kolejnych rządów przerzucanie odpowiedzialności na samorządy.

Na początku nauki zdalnej wystosowałam do MEN interpelację, w której pytałam, co z dożywianiem uczniów i uczennic, kiedy szkoły nie działają. Jaką dostałam odpowiedź? Że to problem samorządów i jak chcą to mogą zapewnić uczniom ciepły posiłek dostarczany do domu. Trzeci rok z rzędu słyszymy, że coś „jest problemem samorządów".

A tu nie chodzi przecież o przepychanki między centrum i władzami lokalnymi, tylko żeby system działał, szczególnie w kryzysowej sytuacji. Rząd musi być świadomy, że dzisiejsze zaniedbania będą pogłębiały nierówności, których tak łatwo nie da się zasypać.

Dzieciaki nie dostaną drugiej szansy na przejście ścieżki edukacyjnej, tylko poniosą konsekwencje fatalnych decyzji rządu.

Rozmawiać o przyczynach, nie skutkach

Od czego zacząć naprawianie?

Lista tego, co trzeba naprawić w oświacie jest długa, ale metaproblemem jest to, że od lat rozmawiamy o skutkach choroby, a nie jej przyczynach.

Taki przykład: dziś, w czasie pandemii, zastanawiamy się nad tym, co zrobić z pierwszoklasistą, który ma objawy przeziębienia i powinien – w myśl wytycznych GiS – trafić do izolatki. Dla małego dziecka to może być wyjątkowo stresujące doświadczenie: zamknięcie, długie oczekiwanie na lekarza, często nieprzyjazne pomieszczenia.

Sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby w każdej szkole był gabinet pielęgniarki – przygotowanej do pracy z dziećmi i dla nich „oswojonej". I oczywiście wiadomo, że z dnia na dzień i w środku pandemii nie da się utworzyć gabinetów pielęgniarskich we wszystkich szkołach - ale można je było tworzyć przez lata.

Tego typu zaniedbania nie są przypadkowe.

One wynikają z konkretnej i dominującej wizji szkoły jako z jednej strony fabryki przystosowującej uczniów do odbębniania kolejnych testów, z drugiej jako przechowalni, na czas gdy rodzice są w pracy.

Kwestie czy to wychowawczej czy opiekuńczej, czy uspołeczniającej roli szkoły od lat nie są obecne w debacie politycznej. Oczywiście pojawiają się w gronie ekspertów, pedagogów, ale nie budzą zainteresowania decydentów. I za to też płacimy cenę dziś.

Podobnie ma się sprawa z wykluczeniem cyfrowym w edukacji. Wiadomo, że są całe gminy, które mimo inwestycji ze środków unijnych nadal potrzebują modernizacji czy szkoleń dla kadry pedagogicznej. Po to, by szkoły w całej Polsce, nie tylko w Warszawie czy Wrocławiu, mogły wejść w XXI wiek.

Teraz wszystko szyje się na ostatnią chwilę, a problemy się kumulują. Jeżeli będziemy zajmować się tylko gaszeniem pożarów, prędzej czy później system się załamie. Niezależnie od tego, jak trudno jest teraz, musi się znaleźć czas i przestrzeń na wprowadzenie długofalowych rozwiązań systemowych, które pozwoliłyby przygotować szkoły na niejeden kryzys.

Ale to nie wydarzy się bez polityków, a temat edukacji jest wyjątkowo niechętnie przez nich podnoszony.

Faktycznie, rozmowy toczą się zazwyczaj w wyniku nagłych, dramatycznych wydarzeń, a po nich każdy rozchodzi się w swoją stronę. Edukacja na co dzień niemal nikogo z polityków nie ciekawi. To może być też odpowiedź na pytanie, dlaczego mamy wciąż tak słabych ministrów. Resort edukacji traktowany jest jak zesłanie.

Anna Zalewska zgodziła się przecież przecierpieć kilka lat na stanowisku, w zamian za obietnicę „jedynki” na listach do Parlamentu Europejskiego. Jeżeli na czele resortu wsadza się osobę, która traktuje urząd jako szczebelek w karierze, ciężko spodziewać się merytorycznej pracy.

Z perspektywy polityka edukacja jest też trudna dlatego, że efekty podejmowanych decyzji widać dopiero po latach. Nie da się tym szybko pochwalić, odcinać kuponów. Można, oczywiście, co praktykowała Anna Zalewska, zdemolować system i ogłosić, że się nie wiadomo jak napracowało, ale nie tędy droga.

Abdykacja państwa, tryumf neoliberalizmu

Widzę jeszcze jeden problem. W ciągu ostatnich 30 lat edukacja została zepchnięta do sfery prywatnej. Prywatna odpowiedzialność rodzica, rodziny czy samego ucznia.

Oczywiście dostęp do edukacji publicznej jest powszechny, ale to, jak się ktoś w niej odnajdzie, czy trafi na szkołę lepszą, czy gorszą, czy zapewni dziecku zajęcia dodatkowe np. z języka obcego - ostateczna jakość tej edukacji jest u nas traktowana raczej jako odpowiedzialność prywatna niż publiczna.

Państwo abdykowało z roli prawdziwego zarządcy oświatą. A konsekwencją tego jest podejście społeczeństwa do edukacji. Mało kto traktuje ją dziś nie jako indywidualną inwestycję, a jako dobro wspólne, sprawę przyszłości, wielką odpowiedzialność.

Każdego 1 września powtarza się, że „Takie będą rzeczypospolite, jakie młodzieży chowanie”, ale chyba nikt w to głęboko nie wierzy.

PiS chyba powoli rozpoznaje jednak wagę edukacji. Po wyborach słyszeliśmy, że na liście „zaniedbań” władzy są kwestie programowe i wychowanie do wartości. Strach się bać?

Jeśli tylko PiS będzie rozumiał, że edukacja faktycznie jest jednym z obszarów ścierania się wartości, wizji człowieka, państwa i społeczeństwa, to rzeczywiście będzie się czego bać.

Najwyższy czas zrozumieć, że nie istnieje coś takiego, jak neutralna edukacja.

W programach nauczania, metodach wychowawczych, treściach kształcenia jedne wartości są eksponowane, inne rugowane – i to jest działanie polityczne, odzwierciedlenie dominującej ideologii.

Dlatego sam fakt, że PiS dostrzega w edukacji „ideologiczny aparat państwa” jeszcze nie jest zagrożeniem. Groźna może być ideologia, której prawica chce podporządkować szkołę. Groźna może być skala tego podporządkowania.

A najgroźniejsze może być to, że nie będzie komu się tej ideologii przeciwstawić. Dlatego tak ważne jest zrozumienie, że szkoła zawsze będzie przestrzenią ścierania się wizji. Traktowanie szkoły jak technokratycznej maszynki do edukowania dzieci to też ideologia.

Pod hasłem „edukacji neutralnej” kryje się doktryna neoliberalna, którą do dziś widać w kształcie polskiej szkoły: rywalizacja zamiast współpracy, wzbudzanie poczucia, że każdy jest kowalem własnego losu, a porażki ponosi jednostka, bo nie dość się starała.

PiS chce wlać w szkołę konserwatywną wizję społeczeństwa z silnym podziałem na role płciowe, projekt zamordystycznego państwa odseparowanego od europejskiej wspólnoty oraz archetyp idealnego Polaka katolika.

I to oczywiście jest groźne, ale odpowiedzią nie może być po raz kolejny liberalne utyskiwanie, że szkoła ma być wolna od polityki. Nie była, nie jest i nie będzie.

Szkoła musi być pluralistyczna, musi być miejscem ścierania się poglądów. To naprawdę jest bitwa o to, kim będą młodzi ludzie w dorosłym życiu. Nie można jej odpuszczać, nie można umywać rąk i trzymać się na dystans.

Z pozycji lewicowych ważne jest na przykład, żeby w programach w końcu pojawiła się edukacja antydyskryminacyjna, edukacja klimatyczna, nacisk na krytyczne myślenie. Tę walkę o szkołę i realizowane przez nią wartości trzeba odważnie podjąć.

Edukacja z lewicowym DNA

Jak edukacją zamierza zajmować się Lewica?

Zaczynamy od najpilniejszego zadania, czyli odwołania ministra i zapewnienia bazowego bezpieczeństwa w szkołach w warunkach pandemii. Ale to nie koniec.

Lewica od początku konsekwentnie upomina się o nauczycieli i pracowników niepedagogicznych. Nie tylko dlatego, że w lewicowym DNA jest współpraca ze związkami zawodowymi i reprezentacja świata pracy. Chodzi też o to, że od nauczyciela w szkole zależy najwięcej.

Żadna tablica interaktywna czy piękna sala nie ma takiego znaczenia dla dobrostanu ucznia i dla jego osiągnięć, jak nauczyciele. Dlatego rozmawiamy o udoskonaleniu systemu kształcenia nauczycieli, w tym zwiększania ich kompetencji m.in. cyfrowych czy odpowiadających na wyzwania współczesności, jak zmiany klimatyczne; o stabilnych wynagrodzeniach, o warunkach pracy.

Chcemy też zadbać o stworzenie reprezentacji głosu uczniów. Wciąż brakuje samorządności w szkole, dialogu. A przecież młodzi ludzie coraz chętniej angażują się społecznie i politycznie. Jeżeli chcemy budować społeczeństwo obywatelskie, musimy przenosić te praktyki już do szkół.

Rozmawiamy oczywiście też o programie, bo podstawy dziś są przeładowane i prawicowo zideologizowane. Nie ma przestrzeni na krytyczne myślenie i realną autonomię. I to trzeba zmienić.

Jest też temat egzaminów zewnętrznych i monitorowania jakości edukacji i polityki oświatowej. Póki co, egzaminy pełnią głównie funkcję dyscyplinującą i selekcjonującą. A powinny być przede wszystkim narzędziem diagnozy systemu: dla ucznia i rodzica informacją o jego osiągnięciach, dla nauczyciela i dyrektora o pracy szkoły, dla samorządowca i państwa o tym, jakie efekty przynosi realizowana polityka.

Najważniejsze, aby o tym wszystkim rozmawiać nie w perspektywie jednej kadencji tylko następnych 10, 20, 30 lat. Strategia dla oświaty powinna być stworzona na dekady - tylko wtedy jest szansa na stabilny rozwój szkoły, także dla przyszłych pokoleń.

;

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze