Dominika Springer z Fundacji HumanDOC, która razem z siedmioma innymi Polkami przez 10 dni współorganizowała ewakuację setek osób z Kabulu, opowiada jak tworzyły listy Afgańczyków do uratowania i jak z Polski kierowały przedzieraniem się tych osób przez kordony Talibów na lotnisko
Kiedy polski rząd ogłosił ewakuację Afgańczyków z Kabulu, Dominika Springer z Fundacji HumanDoc oraz siedem innych Polek przez 10 dni koordynowało ucieczkę kilkuset osób. Nazwiska uczestniczek tej niezwykłej humanitarnej akcji podajemy na końcu wywiadu.
Z relacji Dominiki Springer wynika, że:
Poniżej cała rozmowa.
Sebastian Klauziński, OKO.press: Premier Mateusz Morawiecki ogłosił koniec ewakuacji z Kabulu. Jak mówił, polskie samoloty wykonały łącznie 30 lotów wojskowych i 14 cywilnych, uratowano 937 Afgańczyków. Mało kto o tym wie, ale to także wasza zasługa. Skąd w ogóle wzięłyście się przy ewakuacji?
Dominika Springer, Fundacja HumanDoc: Nasza Fundacja HumanDOC i Fundacja ICAD, z którą współpracujemy, zostały stworzone przez ludzi, którzy pracowali w Afganistanie w ramach polskiego kontyngentu wojskowego. Byliśmy tam przez lata i bardzo dobrze znaliśmy się z wieloma Afgańczykami.
To z pracy w tych dwóch fundacjach się znamy, chociaż dziś niektóre z nas pracują już gdzie indziej.
Kiedy okazało się, że potrzebna jest wasza pomoc?
Jakieś trzy tygodnie temu, byłam wtedy na wakacjach z rodziną. Talibów nie było jeszcze w Kabulu, ale nasi znajomi Afgańczycy zaczęli dzwonić i pisać błagając, żebyśmy ich wywieźli z kraju.
Najpierw próbowałyśmy na własną rękę. Uderzałyśmy do polskiej ambasady w New Delhi, która odpowiada za Afganistan, występowałyśmy o przyznanie Afgańczykom wiz humanitarnych.
Po upadku Kabulu wiadomo już było, że nie ma takiej opcji. Kiedy polski rząd ogłosił, że rozpoczyna ewakuację, akurat wszystkie byłyśmy w rozjazdach po świecie. Ale było dla nas oczywiste, że musimy pomóc.
Pomyślałyśmy, że zamiast wysyłać każdej rodzinie ten sam komunikat stworzymy grupę na jednym z komunikatorów. Zaczęłyśmy zbierać potrzebne informacje i dokumenty od naszych Afgańczyków oraz na bieżąco informować ich o ewakuacji.
Ile osób było na tej grupie?
Na początku zgłaszałyśmy polskim władzom osoby, z którymi bezpośrednio współpracowałyśmy, ale w ciągu kilku godzin zrobił się efekt kuli śniegowej. Zaczęły się do nas zgłaszać kolejne osoby. Ci, którzy chcieli uciec z Afganistanu oraz pracownicy różnych polskich organizacji, które miały do zgłoszenia jakieś osoby.
Na grupie było w sumie kilkaset osób, które chciały uciec do Polski.
Na czym polegała wasza praca?
Zbierałyśmy informacje od Afgańczyków potrzebne naszemu MSZ-owi. Afgańczykom z kolei przekazywaliśmy na bieżąco informacje z MSZ-u, ambasady i polskich służb. Załatwialiśmy też dokumenty, dzięki którym uciekinierzy mogli przejść przez talibskie checkpointy.
No i przede wszystkim pilotowałyśmy ich w drodze do Kabulu, a potem na lotnisko, skąd mogli ich zabrać polscy żołnierze. Ta droga była ekstremalnie niebezpieczna, szczególnie dla rodzin z dziećmi. Musiałyśmy też wspierać uciekinierów psychicznie, bo wiele osób po drodze po prostu się załamywało.
Organizując ewakuację nikt nie pomyślał o tym, jak ci ludzie mają dotrzeć na lotnisko. I my tę lukę uzupełniłyśmy.
Jakim cudem udało wam się to wszystko robić zdalnie?
Znamy Afganistan, wszystkie tam pracowałyśmy. Każda z nas zna się na czymś innym. Jedna robiła mapy, druga kontaktowała się z żołnierzami i tak dalej.
Przez te 10 dni spałyśmy po 1-2 godziny na dobę. Jesteśmy wyczerpane, zaniedbałyśmy wszystko – swoje sprawy rodzinne, zawodowe, niektóre mają teraz problemy w pracy – ale nie było nikogo innego, kto by tych ludzi prowadził. Nie mogłyśmy już tego zostawić.
Afgańczycy dzwonili do nas błagając o ratunek, a w tle słychać było strzały. Oni bardzo wierzyli, że jesteśmy im w stanie pomóc.
Co było w czasie ewakuacji najtrudniejsze?
Doprowadzenie uciekinierów do muru Abbey Gate, punktu kontrolnego przed lotniskiem, tam wypatrywali i wybierali ich polscy żołnierze. Przed tym murem były tysiące zdesperowanych ludzi, którzy chcieli uciec. Pod murem działy się straszne rzeczy. Wiele rodzin koczowało tam przez kilka dni. Na oczach naszych Afgańczyków dzieci z innych rodzin były tratowane, tłum wpadał w panikę, czasami wkraczali tam Talibowie i po prostu bili ludzi.
To, czy kogoś udało się wyciągnąć, często rozgrywało się na ostatnich metrach. Zdarzało się, że polski żołnierz był na murze, nasz Afgańczyk go widział, ale nic nie można było zrobić.
Żołnierz nie mógł tego muru przekroczyć, a Afgańczyk nie mógł się do niego przecisnąć, bo na drodze stali Talibowie.
W jaki sposób polscy żołnierze rozpoznawali „naszych” Afgańczyków?
Codziennie ustalaliśmy system znaków, które mają mieć uciekinierzy. Na przykład związane z Polską hasła zapisane na kartkach, czy litery wpisane na wewnętrznych stronach dłoni. Czasami to my przekazywałyśmy hasła żołnierzom, czasami oni dawali dawali nam znać, że hasło na dziś jest takie i takie. Wtedy informowałyśmy o tym całą grupę.
Czy wszystkie osoby, które w taki sposób dostały się do Polski, były zweryfikowane przez nasze służby?
My przygotowywałyśmy wstępne listy do MSZ, obejmujące dokumentacje, paszporty, telefony, MSZ weryfikował te osoby i zatwierdzał ostateczną listę do ewakuacji. Droga na lotnisko, jak mówiłam, była ekstremalnie niebezpieczna, szczególnie dla rodzin z dziećmi. Wysyłaliśmy w tę drogę tylko osoby, co do których dostaliśmy potwierdzenie z MSZ.
Niestety, kilkadziesiąt osób z tej listy wciąż nie zostało ewakuowanych.
Jak to? Przecież premier ogłosił, że to już koniec operacji. Co się stanie z tymi ludźmi?
Na to pytanie nie dostałyśmy odpowiedzi. To też jest rola mediów, żeby o to dopytywać. Ciągle jesteśmy w kontakcie z ludźmi, którzy wciąż oczekują na ewakuację z Kabulu. Pytają nas, co teraz, ale nie potrafimy im na to odpowiedzieć.
Co gorsze, pojawiła się informacja, że Talibowie docierają do list ewakuacyjnych – nie tylko polskich – i biorą na celownik osoby, które chciały uciec. Nie wiemy, ile w tym prawdy, ale tak czy inaczej życie tych osób jest w niebezpieczeństwie.
Ale to nie wszystko. Żeby polski rząd mógł z czystym sumieniem ogłosić pełny sukces, to oprócz zajęcia się pozostałymi w Kabulu osobami do ewakuacji, musi się zająć także tymi, których sprowadzono do Polski.
No właśnie, co z nimi?
Trafili do ośrodków dla uchodźców, aktualnie przebywają na kwarantannie. Wiem, że wielu chce zostać w Polsce. Oczywiście sporo z nich zastanawia się, czy nie jechać dalej na Zachód i dołączyć do brata, ciotki, którzy już tam są.
Jednak prawda jest taka, że większość nie podjęła jeszcze decyzji, bo nie wiedzą, jaką rolę widzą dla nich polskie władze.
I teraz najważniejsze. Oni nie mogą wejść w standardową procedurę uchodźczą, bo taka trwa kilka lat. Lądujesz w ośrodku, nie możesz pracować. Uważam, że to nie jest potrzebne.
Jeśli uchodźca pojawia się na granicy, to nic o nim nie wiemy. Wtedy, mimo że ta procedura jest mało przyjemna, rozumiem, że trzeba sprawdzić, kim jest ten człowiek.
Ale tutaj sytuacja jest inna.
To nie są anonimowe osoby. Polski rząd ich zweryfikował. Nasi Afgańczycy nie są klasycznymi uchodźcami, to są ewakuowani współpracownicy. Polski rząd, kiedy podejmował decyzję o ewakuacji, mówił, że nie zostawia się sojuszników i oni widzą to podobnie - dla nich Polacy są sojusznikami.
Jeśli wrzucimy ich w tę normalną uchodźczą procedurę, to zrobimy im krzywdę i zmarnujemy ich potencjał.
Władze muszą szybko przedstawić jakiś program, którzy pomoże im się zaadaptować. Nasza fundacja ma pewne doświadczenia. Prowadzimy program dla Białorusinów, finansowany m.in. przez MSZ i Fundację Solidarności Międzynarodowej. Jest tam wiele narzędzi adaptacyjnych, integracyjnych, prawnych, psychologicznych, żeby szybciej odnaleźli się w Polsce.
Zaproponowaliśmy podobne rozwiązania MSZ-owi, Kancelarii Premiera, MSW, ale nie wiem, na ile będziemy wysłuchani. Na razie nie dostaliśmy żadnej zwrotnej informacji.
Cały czas mówimy zbiorczo: uciekinierzy, sojusznicy, nasi Afgańczycy. Kim są te ponad 900 osób, które ewakuowano?
Duża grupa to tłumacze. Polscy żołnierze byli w Afganistanie przez wiele lat. Każda jednostka w kontyngencie miała swojego tłumacza. Na każdej zmianie kontyngentu pracowało kilkunastu tłumaczy, każdy z nich ma rodzinę.
Kolejna grupa to wojskowi i współpracownicy różnych struktur, szkoleni przez polskich żołnierzy. Oni wymagają specjalnego zaopiekowania się w Polsce, bo mają informacje dotyczące wojska, służb.
Oprócz tego współpracownicy ambasady, sporo osób z kabulskiej elity - dobrze wykształceni, pracownicy różnych instytucji, mediów.
Podsumowując, to bardzo zróżnicowana grupa. W większości z żonami i dziećmi.
Utrzymujecie z nimi kontakt?
Oczywiście, oni cały czas się z nami kontaktują i pytają, co dalej. Wczoraj była taka sytuacja, że w jednym z ośrodków kadra nie mogła się z nimi dogadać, powstała jakaś nieprzyjemna sytuacja. Wystarczył jeden telefon od nas i szybko rozwiązaliśmy problem.
Mówię o tym dlatego, żeby pokazać, że ci ludzie potrzebują wsparcia od osób, które znają i którym ufają. Jeśli ktoś pozwoli nam dalej z nimi pracować, jestem przekonana, że możemy dosyć szybko ich zaadaptować do życia w Polsce.
Oni za każdym razem podkreślają, że nie chcą żyć w Polsce "na socjalu”. Boję się, że jeśli wpuścimy ich w standardowa procedurę dla uchodźców, zamkniemy w ośrodkach i nie damy pracować, wdzięczność szybko zmieni się w rozczarowanie.
Powiedz na koniec, jak się układała współpraca z polskimi władzami? Rząd twierdzi, że ewakuacja to wielki sukces, chwali się sprawnością i poziomem organizacji. Ale przyznam, że nie słyszałem, żeby ktokolwiek wspominał o was.
Przez te 10 dni bardzo dobrze nam się współpracowało z ambasadą w New Delhi i z wysłannikami z MSZ-u. Natomiast, mówiąc szczerze, nie mam pojęcia, czy ktokolwiek wyżej w ogóle wiedział o naszej pracy.
Ja jestem takim człowiekiem, który jeszcze powie o tym, co zrobił, ile energii i czasu włożył w ewakuację. Ale jest kilka dziewczyn z naszej grupy, które są skromniejsze.
Szczerze mówiąc, to chciałabym, żeby ktoś im zwyczajnie podziękował.
Edyta Tyc, Magdalena Chrapek-Wawrzyniak, Katarzyna Wojtusik, Magdalena Pilor, Olga Mielnikiewicz, Żaneta Bąbko, Dominika Springer oraz jedna osoba, która chce pozostać anonimowa.
Fundacja HumanDOC uruchomiła zbiórkę dla rodzin ewakuowanych z Afganistanu. Można ich wesprzeć tutaj.
Dziennikarz portalu tvn24.pl. W OKO.press w latach 2018-2023, wcześniej w „Gazecie Wyborczej” i „Newsweeku”. Finalista Nagrody Radia ZET oraz Nagrody im. Dariusza Fikusa za cykl tekstów o "układzie wrocławskim". Trzykrotnie nominowany do nagrody Grand Press.
Dziennikarz portalu tvn24.pl. W OKO.press w latach 2018-2023, wcześniej w „Gazecie Wyborczej” i „Newsweeku”. Finalista Nagrody Radia ZET oraz Nagrody im. Dariusza Fikusa za cykl tekstów o "układzie wrocławskim". Trzykrotnie nominowany do nagrody Grand Press.
Komentarze