0:00
0:00

0:00

Weronika, aktywistka KIK: "Zeznałam, że niosłam pomoc humanitarną, co oczywiście jest zgodne z prawdą, choć nie wiedziałam czy to, co mówię, nie będzie wykorzystane przeciwko mnie. Ale usłyszałam, że to nie amerykański film, a Podlasie. Usłyszałam też, że sobie nagrabiłam i że czekają mnie sanki – nie wiedziałam, co to jest, więc wyjaśnili mi, że tak się mówi na sankcje, czyli areszt tymczasowy na trzy miesiące.

Pytali też, co to za pomysł, żeby z Warszawy przyjeżdżać i się im wpieprzać w robotę, skoro oni sobie tu doskonale radzą. Potem zabrali mnie do pokoju zatrzymań".

Tam Weronika spędziła całą noc. "Łazienki nie ma, więc trzeba stukać w drzwi, ale nie po 22:00. Do rana nie dostałam nic do jedzenia, tylko wodę". W tym czasie przeszukano mieszkanie jej rodziców.

Za co?

Zatrzymania za pomaganie

25 marca policja zatrzymała 21-letnią aktywistkę działającego na granicy polsko-białoruskiej Klubu Inteligencji Katolickiej, który podobnie jak Grupa Granica oraz Fundacja Ocalenie, niesie pomoc humanitarną błąkającym się po podlaskich lasach migrantach i uchodźczyniach, którzy przekraczają tzw. zieloną granicę.

Obecnie są to najczęściej ludzie ze zlikwidowanego obozu w hali w Bruzgach po białoruskiej stronie. Według doniesień aktywistów i dziennikarzy są to ludzie osłabieni, schorowani, często rodziny z dziećmi. Polskie państwo uważa jednak, że to nielegalni imigranci, najczęściej po zatrzymaniu przez Straż Graniczną są poddawani push-backom, czyli wywózce do lasu i skierowaniu z powrotem w stronę granicy z Białorusią. Z punktu widzenia prawa międzynarodowego jest to praktyka nielegalna.

Także polski sąd wydał 28 marca 2022 precedensowy wyrok w sprawie trzech Afgańczyków zatrzymanych i wywiezionych na granicę przez Straż Graniczną: "wywiezienie grupy osób w środku nocy, w głąb ścisłego rezerwatu przyrody, bez odpowiedniego ekwipunku było wysoce niehumanitarne, a także niezgodne z prawem i niezasadne”.

Przeczytaj także:

Aktywistkę KIK-u zatrzymano pod zarzutem organizowania nielegalnego przekroczenia granicy, za co grozi nawet do ośmiu lat więzienia. Scenariusz postępowania był niemal identyczny, jak w przypadku zatrzymanych wcześniej, 22 marca, czterech aktywistek i aktywistów związanych z Grupą Granica. A to może rodzić podejrzenia, że państwo postanowiło dokręcić na Podlasiu śrubę.

Według relacji KIK-u, aktywistka po prostu siedziała w samochodzie w lesie, poza granicą strefy. Po policyjnej kontroli, została zatrzymana, przewieziona na komisariat w Sokółce, gdzie spędziła noc, a następnego dnia została przesłuchana – co istotne, w kajdankach. W dalszej kolejności usłyszała prokuratorskie zarzuty organizowania przemytu ludzi, a prokurator zawnioskował o areszt tymczasowy. Przeszukano też jej mieszkanie, które dzieli z rodzicami.

Rozmawiamy z aktywistką po jej zwolnieniu.

Bartosz Rumieńczyk, OKO.press: Gdy pytałem policję o szczegóły twojego zatrzymania, rzeczniczka odesłała mnie do opublikowanej na stronie sokólskiej policji informacji prasowej, w której podano, że patrol zatrzymał auto, które prowadziłaś - do kontroli. „Za kierownicą siedziała 20-letnia mieszkanka województwa mazowieckiego. Kobieta twierdziła, że wiezie leki imigrantom, a okazało się, że jedzie po 4 obywateli Kuby. Usłyszała zarzut usiłowania pomocy w nielegalnym przekraczaniu granicy za co grozi kara do 8 lat pozbawienia wolności”. Co dokładnie się tego dnia wydarzyło? Wiemy, że byłaś poza granicą strefy.

Weronika, aktywistka Klubu Inteligencji Katolickiej, zatrzymana przez policję na Podlasiu: Jechałam polną drogą, z naprzeciwka jechał patrol, który mnie minął i zawrócił. Policjanci włączyli sygnał i mnie zatrzymali, choć nie wiem dlaczego - byłam poza strefą. Zaczęli od sprawdzenia dokumentów, ale od razu wyczułam, że będą robić problemy.

Skąd byli policjanci?

Z Sokółki, miejscowi. Powiedzieli, że dostali sygnał od kogoś z okolicznych wsi, że w okolicy kręci się jakiś podejrzany samochód na warszawskich numerach.

Przeszukali ci auto?

Tak, oczywiście. Szukali pretekstu do interwencji i znaleźli. Nie miałam ze sobą dowodu rejestracyjnego.

Ale nie musisz ze sobą wozić dowodu rejestracyjnego.

Tak, ale nie potrafiłam jasno wytłumaczyć na kogo auto było zarejestrowane. To ich zdenerwowało. Był już więc podniesiony ton, uwagi, że to karygodne, że nie wiem czyj to samochód.

Co ty na to?

Tłumaczyłam, że pożyczyłam auto od kolegi, ale nie mam pewności, na kogo jest zarejestrowane. Zrobili mi wykład, że za każdym razem muszę mieć pewność, że pojazd, do którego wsiadam, ma ważne badania techniczne. Myślałam, że na tym się skończy, ale powiedzieli, że mają podejrzenia, że auto jest kradzione. Zaproponowałam, że w takim razie dowiem się na kogo dokładnie auto jest zarejestrowane i zadzwonię do kolegi, ale usłyszałam, że telefony też mogę mieć kradzione i mam im podać numery IMEI. Dyskusja trwała długo.

Chcieli ci zabrać telefony?

Tak, ale ja nie chciałam im ich dać. Upierałam się, że zadzwonię w sprawie auta, ale mi nie pozwalali, a gdy odblokowałam telefon, jeden z policjantów włożył głowę przez okno do auta, by zobaczyć, co robię. Powiedział, że nie mogę pisać żadnych SMS–ów. Miałam więc się dowiedzieć czyje jest auto, ale jednocześnie nie mogłam użyć telefonu. Absurdalna sytuacja.

W końcu udało mi się wykonać telefon, kolega powiedział, że wyśle mi wszystkie informacje SMS-em. Chciałam więc sprawdzić, czy SMS przyszedł, ale powiedzieli, żebym nie sprawdzała. Chcieli żebym podała numer IMEI, ale zabronili mi odblokować telefon, żebym wpisała specjalny kod. Zaproponowałam, że wyjmę kartę z telefonu i spiszemy numer z niej - też nie. W końcu zabrali mi te telefony.

Jak do tego doszło?

W tym całym zamieszaniu nawet nie wiem, pamiętam tylko, że zdążyłam napisać do kolegi, że jestem zatrzymana. Telefon był zablokowany, więc kolejne 10 minut spędziłam na odmawianiu podania PIN-u.

Dlaczego nie chciałaś podać PIN-u?

No a dlaczego miałabym go podać? Przecież to moje prywatne telefony. Ale w końcu pękłam. W tej absurdalnej sytuacji bez wyjścia, uwierzyłam im, że sprawdzą te numery, oddadzą mi telefony, ja zadzwonię do prawnika i wszystko się skończy.

Ale się nie skończyło.

Oczywiście, że nie. Nawet nie wiem, czy sprawdzili te numery, czy nie. Policjant wziął telefony, poszedł do auta i zaczął w nich grzebać, co znowu trwało bardzo długo. Usłyszałam też, że będę mieć duże problemy i że moja sytuacja jest ciężka. No to skoro jest tak ciężka, to chciałam żeby oddali mi choć jeden telefon, żebym mogła zadzwonić do adwokata. Po drodze już się przyznałam, że jestem wolontariuszką i że wiozę leki i ubrania dla uchodźców.

W komunikacie policji podano, że nie znaleźli przy tobie leków.

Leki i ubrania zostały przekazane potrzebującym wcześniej. W trakcie przyjechał kolejny patrol, przyjechała straż graniczna, przeszukiwali okolice. Ktoś z mundurowych zrobił mi wykład o tym, że tu wcale nie ma uchodźców, bo uchodźcą jest ten, kto zostaje w pierwszym kraju po przekroczeniu granicy. A ci ludzie mają pieniądze, chcą po prostu wyjechać do Europy i nie powinnam im pomagać.

I co ty na to?

Byłam załamana po zabraniu tych telefonów, więc machnęłam już na to ręką. Nie miałam siły się więcej kłócić i przekonywać ich, że my pomagamy ludziom, którzy umierają w lesie. Spytałam kolejny raz, czy mogę zadzwonić do adwokata, ale powiedzieli, że teraz nie – a potem oznajmili, że jestem zatrzymana.

Ile czasu minęło, nim usłyszałaś ten jasny komunikat?

Ponad dwie godziny, choć przez ten cały czas czułam się zatrzymana. W końcu nie mogłam się ani swobodnie poruszać, ani swobodnie korzystać z telefonu.

I co dalej?

Skuli mnie kajdankami z tyłu, wsadzili do radiowozu i zawieźli do Sokółki.

Na miejscu cały czas prosiłam o kontakt z adwokatem, ale nie było takiej opcji. Pytałam, jakie mam prawa, więc dostałam kartkę z informacją, że mam prawo do bezpośredniego kontaktu z adwokatem, ale nie wiem, co dla nich znaczy bezpośredni kontakt. Była też informacja, że mogę poprosić o powiadomienie osoby najbliższej.

Poprosiłaś o powiadomienie?

Poprosiłam o powiadomienie mojego ojca. A wyglądało tak, że następnego dnia rano w Warszawie przyszło do niego dwóch policjantów i przeszukało mieszkanie.

W piątek nikt do twojego ojca nie zadzwonił?

Nie. Policjanci przyszli przeszukać mieszkanie w sobotę rano i dopiero wtedy powiedzieli ojcu, że jestem zatrzymana.

Jak wyglądało przeszukanie?

Na szczęście nie wywrócili mieszkania do góry nogami – pytali o komputery, ale miałam komputer ze sobą, pytali o twarde dyski, ale nie mam żadnych twardych dysków. Zajrzeli w szuflady, pokręcili się po pokoju, który jest pełen dziecięcych rysunków, fotek z wakacji, lampeczek i różowych kocyków. Ojciec mówił, że byli mocno skonfundowani – zadzwonili do nich w spawie przemytniczki ludzi, a trafili do mieszkania z pokojem jak dla 12-latki. Co ciekawe, nie mieli ze sobą nakazu – ale mój ojciec się nie sprzeciwiał, żeby nie zaogniać sprawy.

A jak wyglądało pierwsze przesłuchanie, w piątek wieczorem?

To nie było przesłuchanie, tylko czynności związane z zatrzymaniem. Pytali o podstawowe rzeczy, jak się nazywam, gdzie mieszkam i czy przyznaje się do stawianych mi zarzutów.

Czyli?

Organizowanie nielegalnego przekroczenia granicy, za co grozi do ośmiu lat więzienia.

Zeznałam, że niosłam pomoc humanitarną, co oczywiście jest zgodne z prawdą, choć nie wiedziałam, czy to co mówię, nie będzie wykorzystane przeciwko mnie. Ale usłyszałam, że to nie amerykański film, a Podlasie. Usłyszałam też, że sobie nagrabiłam i że czekają mnie sanki – nie wiedziałam, co to jest, więc wyjaśnili mi, że tak się mówi na sankcje, czyli areszt tymczasowy na trzy miesiące.

Pytali też, co to za pomysł, żeby z Warszawy przyjeżdżać i się im wpieprzać w robotę, skoro oni sobie tu doskonale radzą. Potem zabrali mnie do pokoju zatrzymań.

Spędziłaś tam całą noc?

Całą. Śpi się na takim metalowym klocu, na którym kładzie się materac i koc. Łazienki nie ma, więc trzeba stukać w drzwi, ale nie po 22:00. Do rana nie dostałam nic do jedzenia, tylko wodę.

Wiedziałaś, że wcześniej zatrzymano grupę czteroosobową, którą sąd w Hajnówce zwolnił?

Nie wiedziałam, że ich zwolniono, bo to było tego samego dnia, gdy mnie zatrzymali. Miałam zresztą jechać na demonstrację solidarnościową pod Straż Graniczną w Narewce, gdzie byli zatrzymani, ale jako że byłam wówczas jedyną osobą w bazie KIK z prawem jazdy, zostałam na wypadek, gdyby była interwencja.

Usłyszałaś zarzuty, za które grozi osiem lat więzienia i groźbę aresztu tymczasowo na trzy miesiące, a potem trafiłaś do pokoju dla zatrzymanych, który wygląda jak cela. Zabrali ci pewnie pasek i buty.

Nawet gumkę do włosów.

Jak się czułaś tej nocy?

Z godziny na godzinę było coraz gorzej. Gdybym mogła pomówić chociaż pięć minut z prawnikiem, to wiedziałabym na czym stoję – a tak? Nie wiedziałam nic i choć widziałam, że niektórym policjantom było przykro, że musieli mnie zatrzymać, bo widzieli, że nie jestem przestępcą i wiedzieli, co wolontariusze tak naprawdę robią na Podlasiu – to była ciężka noc.

Następnego dnia było przesłuchanie?

Tak, w obecności adwokata, który sam o to prosił.

Bo sama nie miałaś możliwości się z nim skontaktować?

Tak, ja do nikogo nie mogłam zadzwonić. Zawiadomili go wolontariusze z bazy KIK i sam się dobijał na komisariat.

O której było to przesłuchanie?

Koło 12:00. Chciałam porozmawiać z adwokatem chwilę na osobności, ale nie było takiej możliwości.

A czy podczas tego przesłuchania również byłaś skuta kajdankami?

Tak, ale tym razem z przodu. W pierwszej kolejności adwokat domagał się, aby mnie rozkuli, ale odmówili. Powiedzieli, że mają prawo założyć mi te kajdanki, a decyzję o rozkuciu mógłby podjąć tylko prokurator.

Pytałem rzeczniczkę policji w Sokółce także o to, dlaczego założono ci kajdanki na to przesłuchanie, ale podobnie jak na inne, tak i na to pytanie nie uzyskałem odpowiedzi. Jak dalej wyglądało przesłuchanie?

Trwało bardzo krótko. Spytali, czy przyznaję się do przedstawianych zarzutów, odpowiedziałam, że nie. Zapytali, co więc robiłam w tym miejscu, odpowiedziałam – zgodnie z prawdą – że pojechałam udzielać pomocy humanitarnej w formie przekazania jedzenia i podstawowych leków. Policjant powiedział mi, że następnego dnia pojadę do prokuratury, gdzie powiem to samo, a prokurator podejmie decyzję, czy wnioskować o tymczasowe aresztowanie. Policja nie potrafiła wyjaśnić mojemu adwokatowi dlaczego na – w praktyce te same – czynności będę musiała czekać do następnego dnia. Z komisariatu pojechał więc prosto do prokuratury, ale tam nikogo nie zastał. Prokurator miał być wtedy, gdy policja miała przekazać zatrzymaną – czyli mnie – oraz akta. Pojechałam następnego dnia, ok. 10:00 rano.

Czyli trafiłaś z powrotem do pokoju zatrzymanych, gdzie spędziłaś resztę dnia, kolejną noc i poranek?

Tak, strasznie się wynudziłam. Poprosiłam adwokata, żeby mi przyniósł jakąś książkę, ale policjanci zapewnili, że mają własną prasę i książki i że mi je dadzą. Oczywiście niczego nie dostałam.

A wiedziałaś już wtedy, że zrobili przeszukanie u ciebie w domu?

Tak, adwokat mi powiedział. Rozryczałam się jak bóbr, gdy tylko wyobraziłam sobie, jak mój biedny ojciec otwiera drzwi, a tam dwóch policjantów mówi, mu że jego córka została zatrzymana w Sokółce.

Ojciec wiedział, gdzie jesteś?

Tak, rodzice są bardzo wspierający, ale to wszystko bardzo się na nich odbiło, zwłaszcza na mamie. Do dziś schudła z nerwów pięć kilo.

W niedzielę pojechałaś do prokuratury. Również byłaś skuta?

Tym razem z tyłu. Ale w samej prokuraturze byłam już bez kajdanek. W prokuraturze był adwokat Stanisław Dek. Złożyłam zeznania, były już poręczenia, informacja z KIK–u, że jestem wolontariuszką, ale prokurator tylko na mnie popatrzył i powiedział, że przedłuża areszt o kolejne 24 godziny i wnosi o areszt tymczasowy na trzy miesiące. Myślałam, że mnie zwolni, ale okazało się, że traktuje sprawę bardzo poważnie. Mój adwokat walczył, aby posiedzenie sądu odbyło się od razu, w przeciwnym razie wróciłabym na komendę na kolejne 24 godziny. Udało się, sprawa odbyła się dwie godziny później, a prawnik dostał wgląd w akta na 50 minut przed.

Byłaś obecna na sprawie?

Tak, zeznawałam. Prokurator wniósł o areszt, ja odpowiedziałam na pytania adwokata, sądu i sąd orzekł, że nie ma przesłanki szczególnej żeby zastosować areszt i mnie zwolnił. Sąd wziął pod uwagę, że mam stały adres zamieszkania, że są poręczenia, że studiuję, cóż – głupio by mnie było zamknąć na trzy miesiące.

Zwolnili mnie po 48 godzinach, jeśli liczymy czas od 14:00, gdy zatrzymali mnie na drodze.

Przed sądem czekali przyjaciele, wyściskali mnie, opowiedzieli mi, że poręczenia udzieliła mi Olga Tokarczuk, Agnieszka Holland i Adam Bodnar.

Bardzo byłam szczęśliwa, bo siedząc w tym pokoju dla zatrzymanych, owszem, byłam wściekła na policję, że mnie w ten sposób zatrzymali, bo pomoc jest legalna, a przestępstwem są bezprawne represje, ale pierwszą emocją był strach i lęk. Pozbawienie wolności łamie człowieka.

Co dalej?

Toczy się śledztwo. Prokurator ma teraz czas na zbieranie dowodów i może albo umorzyć sprawę, albo zażądać dla mnie do ośmiu lat więzienia. Ile to potrwa – nie wiem. Póki co, wiem, że prokurator wniósł zażalenie na decyzję sądu i dalej chce dla mnie trzech miesięcy aresztu.

Bazę KIK raz już przeszukano, drugi raz policji nie wpuściliście. Dotychczas kontakty aktywistów z policją najczęściej kończyły się na spisywaniu, przeszukiwaniu aut, ewentualnie mandatami za wjazd z strefę i to dla miejscowych, którym w policja raczej nie robi problemów, gdy nie jadą z gorącą zupą, czy śpiworami i lekami. Owszem zdarzały się brutalne zatrzymania i dziennikarzy, i aktywistów, ale jak dotąd nikt takich zarzutów jak wy nie usłyszał. Co się teraz zmieniło?

Białoruś zaczyna rozwiązywać całą sprawę, zlikwidowali ośrodki po swojej stronie, m.in. halę w Bruzgach i wypychają ludzi do Polski. W dniu mojego zatrzymania koledzy byli na nocnej akcji i łączyli się telefonicznie z medykiem, który musiał tłumaczyć im, jak liczyć połamane żebra. Stan tych osób jest więc straszny i moim zdaniem władza nie chce, żebyśmy się w to mieszali.

Z drugiej strony, Polska bardzo dobrze wypada na arenie międzynarodowej – przyjęliśmy najwięcej uchodźców z Ukrainy, pomagamy. Trzeba więc sytuację na Podlasiu zakończyć.

Ktoś z góry powiedział: dość tego, teraz ciśniemy aktywistów, niech jak najmniej ludzi przyjeżdża, niech będzie jak najmniej informacji o tym, że ludzie umierają. Bo teraz ludzie będą umierać. I im mniej ludzi to zobaczy, tym lepiej dla wizerunku Polski.

Zatrzymanie ciebie i tej czwórki przed tobą wywołało efekt mrożący w środowisku aktywistów?

Teraz przyjeżdżając na bazę dostaje się informację, że za pomoc humanitarną nie grozi już tylko mandat 500 złotowy, ale nawet do ośmiu lat więzienia i zarzut pomocy przy przekraczaniu granicy.

Ludzie będą się więc po dwa razy zastanawiać, to normalne. Ale dużo ludzi zareagowało bojowo – jedziemy, nie damy się zastraszyć. Państwo pokazało, że jest przeciwko pomaganiu, ale my będziemy pomagać, także sobie nawzajem. Sama widziałam, ile osób za mną stoi i ile osób o mnie walczy. I wiem, że ci ludzie będą za mną stali, nawet jeśli moja sprawa będzie się ciągnęła latami.

;

Komentarze