0:00
0:00

0:00

Ściany gminnego ośrodka kultury w Międzylesiu przykrywają transparenty. „NIE wysiedleniom, NIE zaporom, NIE regulacji”. „Wilkanów mówi NIE suchym zbiornikom retencyjnym”, „Łapy precz od naszych rzek”. Kilkaset osób stawiło się w piątek 17 maja w niewielkiej sali, żeby zademonstrować swój sprzeciw, wobec budowy suchych zbiorników retencyjnych na ziemi kłodzkiej. To ich szansa, żeby swoje obawy wyartykułować przed przedstawicielami władz samorządowych, Wód Polskich i delegacji z Banku Światowego. A jest się czego bać.

Protest rozpoczął się kilka miesięcy temu, kiedy w ręce mieszkańców wpadł dokument stworzony na zlecenie Wód Polskich i opiniowany przez Koalicję Ratujmy Rzeki. Trzytomowa „Analiza zwiększenia retencji powodziowej w Kotlinie Kłodzkiej” zakłada budowę 16 suchych zbiorników retencyjnych.

Wiązałoby się nie tylko z wysiedleniem 2,5 tys. mieszkańców, ale też nieodwracalnym zniszczeniem ekosystemu Kotliny Kłodzkiej i jej kulturowego dziedzictwa.

Całe przedsięwzięcie było sygnowane przez Wody Polskie i miało być finansowane z pieniędzy Banku Światowego.

Minister wybuczana

„Chcemy pokazać, że nie jesteśmy grupką oszołomów, tylko świadomymi swoich praw obywatelami, którzy martwią się losem swojej małej ojczyzny” - mówi jedna z mieszkanek Radochowa.

Dodajmy: obywatelami przygotowanymi do rzetelnej prezentacji swoich argumentów. Trzytomowa analiza została wydrukowana. Liczne nagrania, obwieszczenia, oświadczenia i maile dokumentujące całą sprawę zostały pracowicie zarchiwizowane i również dostarczone na salę w wersji papierowej. Zdjęcia wydrukowane, wystąpienia przygotowane, a wyrażające wolę zatrzymania projektu memoranda w wersji polskiej i angielskiej zbindowane.

„Kto lepiej niż mieszkańcy Kotliny Kłodzkiej wie, co jest dobre dla tej ziemi?” - pytał retorycznie jeden z zebranych.

Liczący na rzeczową dyskusję mieszkańcy, musieli jednak przełknąć gorzką pigułkę. Od wkroczenia na salę urzędników oraz niespodziewanego pojawienia się na sali minister Anny Zalewskiej, stało się jasne, że dyskusja przebiegnie inaczej niż można to było sobie wyobrażać.

Zaczęło się od deklaracji, że w Kotlinie Kodzkiej żadnych zbiorników nie było, nie ma i nie będzie. Przynajmniej na tę chwilę. Obwieszczenie wydawało się co najmniej zaskakujące, ponieważ na początku tego roku buldożery wjechały na place budowy w Szalejowie, Roztokach, Krasnowicach i Baboszowie. Lasy zostały wykarczowane, ziemia rozkopana, a ciężki sprzęt pracuje od 06:00 do 22:00.

Dopytany o ten szczegół Krzysztof Woś, Zastępca Prezesa Wód Polskich ds. Ochrony przed Powodzią i Suszą, uprzejmie uściślił, że „nie będzie żadnych nowych zbiorników”. Gorące zapewnienia zastępcy prezesa, wsparte odmienianiem frazy „na tę chwilę” we wszystkich możliwych kontekstach, nie uspokoiły obaw mieszkańców.

Następnie głos zabrała minister Anna Zalewska, otwierając tym samym ostatni tydzień kampanii przed wyborami do Europarlamentu. Minister grzmiała i groziła prokuraturą wszystkim zamieszanym w sianie społecznej niepewności i obiecywała, że osobiście dopilnuje, żeby nikt na Ziemi Kłodzkiej nie był poszkodowany.

Zalewska została przez zebranych wybuczana, ale przeszła nad tym faktem do porządku dziennego, mówiąc, że na taką reakcję nie zasłużyła, a następnie zręcznie obwiniła o całą sytuację poprzedni rząd.

Jak nie istnieje, skoro istnieje?

Od tej pory poszło z górki. Mieszkańcy przytaczali fakty i analizy oraz pokazywali dokumenty, żeby udowodnić, że ich niepokój nie jest wywołany aktem zbiorowego śnienia.

„Trzymam w dłoni opracowanie, którego według Państwa słów nie ma. Opracowanie wielobranżowe, zrobione na zlecenie Wód Polskich i podpisane przez osoby uprawnione do podejmowania decyzji. Jak mogą Państwo mówić, że ono nie istnieje?” – mówił aktywista z Forum Ziemii Kłodzkiej, Zbigniew Tyczyński.

Mówiono o uchybieniach w procedurze wywłaszczenia. Fakcie, że już dziś około 300 osób musi opuścić swoje domy z powodu powstawania czterech zbiorników. Druzgocących konsekwencjach betonowania rzek, co jest integralną częścią całego przedsięwzięcia. Braku konsultacji społecznych, niejasnościach dotyczących przetargu na budowę inwestycji, szkodach kulturowych i społecznych, które już dziś dotykają mieszkańców Kotliny Kłodzkiej.

Czytamy, słuchamy, uzgadniamy...

Oficjele pozostali jednak nieugięci. Wszystkie obawy aktywistów wynikają z plotek, nowe zbiorniki nigdy nie były w planach, a wszelkie inwestycje powstaną jedynie za zgodą i przyzwoleniem obywateli. W podobną nutę uderzała przedstawicielka Banku Światowego Berina Uwimbabazi, która zapewniła mieszkańców, że inwestycja nie ma nic wspólnego z finansowaniem dodatkowych zbiorników w Kotlinie Kłodzkiej, a wszelkie działania Banku będą się odbywały jedynie przy poparciu wszystkich interesariuszy.

"Konsultacje społeczne to droga dwukierunkowa" – zapewniała Uwimbabazi. "Najpierw mówi jedna strona, następnie druga. Wzajemnie słuchamy swoich argumentów i uzgadniamy wspólny plan działania. Taka jest zasada prowadzenia konsultacji przez Bank Światowy. I właśnie dlatego przyjechaliśmy dziś do Polski. Żeby was wysłuchać. Słuchaliśmy, czytaliśmy i możemy Państwa zapewnić, że wszystkie projekty, w których jesteśmy partnerami rządu polskiego, będą z Państwem konsultowane. Aby wszystkie nasze działania, były realizowane z jak minimalnym wpływem na Państwa życie.

Jednym słowem: Nie ma o czym mówić, nie ma się czego bać.

"Będzie pani zadowolona"

Żadnych wątpliwości co do swojego poziomu zadowolenia nie ma pani Anna z Szalejowa. O tym, że pod jej oknem powstanie zbiornik suchej retencji dowiedziała się od sołtyski w 2013 roku. I o ile szczegóły całego przedsięwzięcia nie zostały wtedy lokalnym władzom objawione, to jasne było jedno: że pani Anna zostanie wywłaszczona. Najpierw pojawiła się złość, żal i smutek.

Do świeżo wyremontowanego domu w Szalejowie wprowadziła się niecałe trzy lata wcześniej i planowała się w nim zestarzeć, zerkając z tarasu na oddaloną o cztery metry rzekę i zbocza porośnięte czosnkiem niedźwiedzim.

Niestety z wizytą pierwszych urzędników stało się jasne, że jej plan emerytalny szlag trafił. Urzędnicy Wód Polskich, samorządowcy i oficjele Banku Światowego byli zgodni. Kiwali głowami, wzdychali z przejęciem i zapewniali Panią Annę, że mimo iż „od zawsze jej sprzyjali”, to Pani Anna musi znaleźć sobie inne miejsce do życia. „Będzie Pani zadowolona” powtarzano jej w języku polskim i angielskim cytując motto przyświecające każdej polskiej robocie budowlanej, od kładzenia przez szwagra kafelków w kuchni do milionowych inwestycji z logo międzynarodowych organizacji.

Zapewniono ją, że zbiornik będzie niewielki, położony w znacznej odległości, a jego budowa w żaden sposób nie wpłynie na jakość życia domostwa. Pani Anna nie wiedziała, że ten szereg zdań oznajmiających wypowiedzianych przy kawie, to zakrojone na szeroką skalę konsultacje społeczne, a opisy niewielkiego zbiornika, niekłopotliwych robót budowlanych i atrakcyjnych warunków wywłaszczenia ma wiarygodność bajki o rybaku i złotej rybce.

Wjeżdżają buldożery

Najpierw przyszła wycena ziemi od rzeczoznawcy. Całą działkę uznano za ugór. "Może nie mamy idealnego trawnika, ale miałam posadzone kwiaty, maliny, truskawki. Nie chodzi już nawet o pieniądze, ale o zwykłą ludzką przyzwoitość" – zapewnia Anna.

Z początkiem roku ciężki sprzęt wjechał na plac budowy, który okazał się dużo bliżej domu niż pierwotnie zakładano. Porastające okolice budowy lasy zniknęły w mgnieniu oka. Podobnie zresztą drzewa porastające brzeg rzeki dokładnie na wysokości samego domu, chociaż wcześniej nikt nawet nie zająknął się o takiej konieczności. Dom Anny został otoczony siatką, a na wjeździe do posesji stanął znak „plac budowy”. Na sam koniec Anna dowiedziała się, że dokładnie na wysokości jej okien, powstanie nasyp, główny zrzut wody, a cała instalacja nie będzie miała odwodnienia co zamieni jej podwórko w staw.

"Nikt mi nie powiedział, że tak to będzie wyglądało. Widziałam plany i zwracałam nawet uwagę, że są one naniesione na nieaktualnych mapach. Ale nie było mowy o rzeczach, które teraz są za moim oknem!" – przekonuje.

Po kilku latach zmagań, postawę Anny cechuje umiarkowany pesymizm. Gdyby mogła, zapytałaby Wody Polskie, dlaczego tak uprzejmi urzędnicy, na koniec dnia zostawili ją z tym całym bałaganem samą. Mały raj z rzeką, kaczkami, truskawkami i czosnkiem niedźwiedzim zamienił się w gigantyczny, kurzący i hałasujący (również w nocy) plac budowy. Co gorsza, jest to koszmar, z którego Anna może się już nie obudzić. Od kiedy prace budowlane ruszyły na dobre, temat obiecywanych odszkodowań ucichł, a urzędnicy nabrali wody w usta.

Mieszkańcy w stanie zawieszenia

Historia Anny nie jest odosobnionym przypadkiem. Pani Katarzynie na pewnym etapie wywłaszczenia zaproponowano przeniesienie się do mieszkania socjalnego umiejscowionego w podziemiach szkoły. Problem polegał na tym, że miało to być zastępstwo czternastko hektarowego gospodarstwa, na którym Pani Katarzyna mieszkała z mężem, siódemką dzieci i czterdziestoma końmi.

"Tworzymy nieźle prosperujący rodzinny biznes z jazdą konną, warsztatami, imprezami. Od 2012 roku jesteśmy w stanie zawieszenia. Nie wiemy czy mamy się rozbudowywać, remontować już powstałe budynki, czy szukać nowego miejsca. Z jednej strony dostaliśmy od gminy pozwolenie na budowę, z drugiej Wody Polskie mówią, że nas wywłaszczą, a z trzeciej proponowane odszkodowania w żaden sposób nie rekompensują nam straty" – mówi.

Pani Katarzyna nie jest jedyną sobą umieszczoną w „inwestycyjnym czyśćcu”. Podczas spotkania z Bankiem Światowym wielokrotnie wspominano, że mieszkańcy byli proszeni przez Wody Polskie o wstrzymanie się z jakimikolwiek działaniami na swoich posesjach do końca 2020 roku, kiedy inwestor wreszcie zdecyduje się, co dalej robić.

„Ale tu u was pięknie, szkoda, że to już nie potrwa długo”

Pani Joanna dowiedziała się o planach zbiornika suchej retencji również w 2012 roku. Stała na ulicy, obok swojego domu, zastanawiając się nad planem utwardzenia drogi dojazdowej do jej posesji. Nagle podjechał elegancki samochód, z którego wysiadł jeszcze bardziej elegancki Pan. „Ale tu u was pięknie” oznajmił zdumionej Pani Joannie „szkoda, że to już nie potrwa długo”.

Dziś, kiedy pod oknami jej zabytkowej sudeckiej chaty wycugowej jeździ ciężki sprzęt, Pani Joanna biegnie do kredensu, żeby uchronić rodzinną porcelanę od pospadania z półek: "Ten dom ma ponad sto lat" – tłumaczy. "To znaczy, że nie ma piwnicy ani fundamentów. Jeden z kierowników, który przez chwilę czuwał nad projektem zbiorników, zasugerował mi, żebym koniecznie zażądała od Wód Polskich analizy wpływu wstrząsów na mój dom, bo na jego oko cały budynek może się zawalić. Wody Polskie odpowiedziały, że nie widzą podstaw do przeprowadzenia takiej analizy. Teraz boję się, że cały dom się rozpadnie".

Czy cierpienia mieszkańców Kotliny Kłodzkiej uratują region przed powodziami? Niestety wiele wskazuje na to, że nie. Choć powodzie w Polsce będą stanowić realne zagrożenie, grożą nam przede wszystkim susze – to efekt kryzysu klimatycznego. Potwierdzają to nie tylko naukowcy zajmujący się klimatologią, ale też bezpośrednie doświadczenie mieszkańców ziemi kłodzkiej.

"Jak byłam małą dziewczynką Nysa Kłodzka na wysokości mojego domu była na tyle głęboka, że spokojnie można się było w niej kąpać. Zeszłego lata wyschła na tyle, że napojenie w niej koni nie było możliwe. Ludzie notorycznie skarżą się na problemy z wysychającymi studniami i nic nie wskazuje na to, żeby tego lata było inaczej" – opowiada Pani Joanna.

Jednak nawet ignorując problem suszy, istnieją poważne przypuszczenia, że zbiorniki oraz towarzyszące im regulacje rzek nie spełnią swojej roli.

Regulacja? Kompletne nieporozumienie

Specjaliści są niemal jednogłośni: regulacja koryta rzecznego, nie jest rozwiązaniem problemu.

"Regulacja rzek jest kompletnym nieporozumieniem jeśli celem regulacji jest ograniczenie skutków suszy i skutków powodzi, ponieważ pogłębia te dwa istotne zagrożenia. Z jednej strony przyspieszony spływ wody pogłębia suszę, bo woda szybko się przemieszcza w inne miejsce i region ponownie zostaje z niskim stanem wody. Z drugiej przyspieszony odpływ zwiększa kulminację fali powodziowej, skutkując większymi zniszczeniami" – tłumaczy dr. Janusz Żelaziński, emerytowany pracownik Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Warszawie i biegły ds. ocen oddziaływania na środowisko.

"Zbiorniki retencyjne same w sobie nie zawsze muszą stanowić zagrożenie. Jeżeli dany teren zostanie dokładnie zbadany oraz oszacowane zostaną wiążące się z taką inwestycją straty (takie jak wywłaszczenia i zniszczenie środowiska) i mimo tego okaże się to adekwatne do redukcji szkód powodziowych, to oczywiście można taki zbiornik postawić. Jednak z mojego doświadczenia wynika, że w Polsce nigdy takiego dowodu nie przedstawiono. Budowanie zbiorników, w przypadku gdy nieodwracalnie niszczy się przyrodę, a wymierne korzyści są najprawdopodobniej żadne, jest czystą aberracją" – tłumaczy specjalista.

Z taką oceną zgadzają się aktywiści, którzy walczą nie tylko o zahamowanie budowy suchych zbiorników retencyjnych na ziemi kłodzkiej, ale zaprzestanie jakichkolwiek działań, które mogłyby prowadzić do naruszenia dzikiego ekosystemu Kotliny.

"Plan zbiorników w fundamentalny sposób przeczy zasadom Ramowej Dyrektywy Wodnej UE oraz Dyrektywy Siedliskowej UE" – mówi Elżbieta Wierzchowska, redaktorka strony „Nie dla zbiorników na Ziemi Kłodzkiej".

"W samych Roztokach zniszczono 30 hektarów łęgów, których zdolności retencyjne pozwalają na zatrzymywanie wody, będącej dzisiaj najcenniejszym zasobem naturalnym. Na potrzeby budowy zbiorników giną lasy zboczowe i cenne gatunki roślin. W Boboszowie zniszczono siedliska 88 gatunków chronionych zwierząt, co wobec druzgocącego raportu ONZ o masowym wymieraniu gatunków jest wynikiem druzgocącym – tłumaczy aktywistka.

Bank nie wiedział, co robi?

Jak to się stało, że tak duża i znana organizacja jak Bank Światowy stała się fundatorem tak nieudanego projektu? Jedni wskazują na niechlubne karty w działalności Banku, przywołując klęski jakie jego projekty wywołały w Amazonii oraz krajach afrykańskich. Jednak winy można również szukać na naszym, polskim podwórku.

"W mojej opinii Bank Światowy mógł nie wziąć pod uwagę polskich, słabych standardów prawnych, zakładając że spełniamy w tej materii wysokie normy europejskie. Niestety, na gruncie specustawy, poziom zabezpieczenia interesów wywłaszczonych jest niski" – tłumaczy Mirosław Ochojski, pełnomocnik części poszkodowanych i członek rady Fundacji Inlegis.

Przypuszczenia te do pewnego stopnia potwierdzałaby reakcja Beriny Uwimbabazi po obejrzeniu podwórka Pani Ani. Przedstawicielka Banku Światowego odwiedziła Szalejów 18 maja, dzień po spotkaniu w Międzylesiu.

"Wydaje mi się, że cała delegacja była w szoku" – relacjonuje Pani Ania. "Pani Uwimbabazi mówiła, że cieszy się, że przyjechała do Polski i zobaczyła to na własne oczy. Zapowiedziała też, że tak tej sprawy nie zostawi".

Będą państwo zadowoleni

Pani Anna pozostaje jednak sceptyczna. Tyle raz słyszała i czytała na papierze pięknie brzmiące deklaracje, żeby wiedzieć, że nie muszą mieć one jakiegokolwiek przełożenia na rzeczywistość. Mirosław Ochojski podziela jej obawy: "W tej chwili polskie prawo dopuszcza wywłaszczenie na podstawie 10 różnych specustaw, a norma OP 4.12 Banku Światowego nie została implementowana do polskiego porządku prawnego. Z tego względu polskie organy muszą stosować polskie przepisy, gorsze dla wywłaszczonych, a Bank Światowy nie ma realnych instrumentów zmiany tej rzeczywistości" – mówi.

Czy będzie to oznaczać, że mimo niezadowolenia Banku Światowego, oporu ze strony lokalnej ludności i oburzenia opinii publicznej inwestycja będzie kontynuowana w takim kształcie jak dziś? Tego nie wiadomo. Oficjalny komunikat od Wód Polskich, władz samorządowych i rządu pozostaje niezmienny. Będą Państwo zadowoleni.

;

Komentarze