0:00
0:00

0:00

Zadzwoniła krótko: „Przyjedź.” Nic więcej przez telefon nie mogła powiedzieć. Dotarłam do niej godzinę później.

- Gdybyś widziała, jak on wyglądał… – Beata zaciąga się papierosem. Stoimy w progu, dym wlatuje do środka. Na dworze minus 12 stopni, jak to w lutym. Beata trzęsie się z emocji. Mieszka tu sama. Dom stoi w strefie stanu pseudowyjątkowego. Poznałyśmy się dwa dni temu. Nie spodziewałam się, że zadzwoni.

Beata nie może usiedzieć, podchodzi do okna balkonowego i stuka w szybę. – Siedziałam w fotelu tam, gdzie ty i patrzyłam w telewizor. Nie oglądam tej durnej telewizji, ale myślałam, co mam jeszcze dzisiaj zrobić. Usłyszałam cichutkie uderzenia. Pomyślałam, że Karinka chce babcię wystraszyć. Otworzyłam balkon i wtedy za barierką zobaczyłam... Szkoda, że nie zrobiłam zdjęcia. W butach miał worki, takie na śmieci. A cały był owinięty folią. Nie termiczną, tylko zwykłą, taką do foliowania okien. Powiedziałam chodź, usiądź. A on pokazuje, że nie chce siadać.

- Nie chciałem siadać, bo miałem wszystko mokre. Wyglądałem strasznie – Ammar włącza się nagle do rozmowy, jakby wszystko rozumiał. Ma już suche ubranie. Zdążył się ogrzać, ale wciąż jest wystraszony. Bierze telefon, wybiera aplikację z mapą. – Było nas czterech. Siedzieliśmy tu ukryci w krzakach, nagle pojawili się żołnierze. Krzyczeli: „Stop! Stop!”. Biegłem przed siebie, aż znalazłem się nad rzeką. Pomyślałem, skoro w lesie woda była zamarznięta, to rzeka też będzie.

Ammar przegląda mapę i zaciąga się papierosem. – Gdybym wiedział, że jest tak głęboko, a woda rwąca. Musiałem płynąć, w myślach powtarzałem: „Boże, dlaczego?” Jak wyszedłem na brzeg, to już nie nie wiedziałem, gdzie idę. Telefony zamokły. Czułem, że to koniec. Że umieram. Po prostu szedłem przed siebie. Przez most, przez wioskę, było mi wszystko jedno, nieważne czy złapią. W pierwszym domu drzwi otworzyła dziewczyna, zaczęła krzyczeć :„Mamo, mamo!”. Uciekłem. Wtedy doszedłem tutaj, zobaczyłem, jak madame ogląda telewizję. Zapukałem.

Ammar opowiada o starszej siostrze, jest dla niego najważniejsza. Towarzyszy mu we wszystkich istotnych momentach życia. Wie o nim wszystko. I teraz próbuje się do niej dodzwonić. Jest pierwszą osobą z rodziny, której mówi: „Mało brakowało, a bym umarł. Powiedz wszystkim, że przeżyłem, jestem zdrowy. Trafiłem do domu, w którym pomagają ludziom. Jestem w bezpiecznym domu.”

„Bezpieczny dom” albo „safe house” – tak mówią aktywiści z polsko-białoruskiej granicy o miejscach, w których uchodźcy znajdują schronienie. W których nikt nie zadzwoni po Straż Graniczną. Niektórzy kiedyś dzwonili, bo myśleli, że tak trzeba. Teraz wiedzą, że taki jeden telefon może być wyrokiem. Oznacza powrót na Białoruś, przepchnięcie przez graniczny drut.

Beata też dzwoniła – Był wrzesień i strach. Wprowadzili stan wyjątkowy, Straż Graniczna instruowała: dzwońcie. Beatka zawiesza głos i powtarza kilka razy. – Tak, dzwoniłam, przyznaję.

Wiem, co teraz myśli. Już mi opowiadała o irackiej rodzinie, która trafiła do jej domu na kilka godzin. Tyle wystarczyło, żeby załatwić im ochronę międzynarodową. Potem zadzwoniła na strażnicę. Pogranicznicy powinni zabrać uchodźców do ośrodka, ale wywieźli rodzinę „na drut”.

Beata płakała, bo te małe dzieci dzwoniły potem z Białorusi, pytały: „dlaczego nam to zrobiłaś?”. – Nie wiedziałam, że ich wywiozą. Oni myśleli, i my też, że jak im załatwimy ochronę międzynarodową, to nic się nie stanie – mówiła mi przez łzy. Synowi Beaty udało się skontaktować z tamtą iracką rodziną. Znalazł też ich rzeczy, które Straż Graniczna wyrzuciła do lasu.

Beata wciąż ma plecaczek małej Irakijki, jej szczotkę do włosów i małe lusterko. Powtarza: „Patrzę w okno i czekam, aż ktoś do mnie zapuka”.

Uchodźcy z Kurdystanu, Polska 2021, fot. Karol Grygoruk.
Avin i Ula, uchodźczyni z Irackiego Kurdystanu i polska aktywistka, poznały się podczas jednej z interwencji Grupy Granica. Polska 2021, fot. Karol Grygoruk.

Ludzi odczłowieczonych łatwiej wywieźć do lasu

Do wioski Z. dojeżdżam w asyście Straży Granicznej. Widocznie funkcjonariusze dostali informację, że samochód na warszawskich rejestracjach kręci się po okolicy. Dużo tu patroli, wciąż dużo wojska.

W tej wiosce już prawie nikt nie dzwoni do Straży Granicznej. Nie dzwonią nawet ci, którzy na początku bali się dać uchodźcy szklankę wody, bo pogranicznicy wysyłali instrukcje, że pomaganie jest nielegalne. A ci, co pomagali, bali się do tego przyznać. Milczeli albo mówili: „Uchodźcy? Byli u sąsiada, ale nie u nas”.

„Czuję, że to jednak nie u sąsiada byli ci uchodźcy. To jak w czasie wojny, pomagający boją się przyznać, że pomagają” – mówiła aktywistka, z którą jeździłam wzdłuż strefy na przełomie października z listopadem.

Po kilku miesiącach kryzysu na granicy i propagandy antyuchodźczej, mieszkańcy Podlasia już wiedzą, gdzie dzwonić, kiedy spotkają obcokrajowców. W wiosce Z. dzwonią do Kasi i Tomka.

- Kiedy zatrzymujesz kogoś w domu, żeby się ogrzał, zjadł i przespał, działasz legalnie, to pomoc humanitarna – wyjaśnia Tomek. – Ale kiedy pomyślisz, jak to zrobić praktycznie, to się zaczynają schody. Bo ludzie mają różnych sąsiadów, a sąsiedzi różne poglądy. I jak, na przykład, pokazać uchodźcom, gdzie jest bezpieczny dom. Kiedy idziesz z uchodźcami przez las, to dla służb mundurowych możesz być przewodnikiem, przemytnikiem, więc uchodźcy muszą na miejsce docierać sami. Nie wsadzimy ich do samochodu i nie przewieziemy. To niemożliwe, nielegalne – mówi Tomek.

Ale przecież ci ludzie są zwykle między młotem a kowadłem. Więc pewne rzeczy same się robią i tyle. Człowiek podejmuje ryzyko. Nawet jeśli wie, że grozi mu areszt. Bo tamtym grozi wywózka.

Pierwszy raz uchodźców przyjęli do domu w listopadzie. Co mieli zrobić? Dwóch facetów kompletnie wycieńczonych, trzęsąca się kobieta i te dzieci. Chłopiec cały czas płakał. – Nie myślałam, że nam coś grozi. Niepokoiłam się o nich. Byłam cały czas pełna napięcia. Kark mi się spinał i chodziłam obolała cała. Nie wiem dlaczego – wspomina Kasia.

- Bo tu panują warunki wojenne – włącza się Tomek. – Ukrywanie ludzi to stres. Nie ma wojny, nie grozi nam kara śmierci, ale jak to przechowywanie ludzi się przedłuża, a ostatnio przedłuża się, to poziom stresu staje się nieakceptowalny.

Rozmowę przerywa nam łoś za oknem. Żubry już nie robią takiego wrażenia, stado często wychodzi na łąkę przy domu, ale łoś jest niecodziennym gościem. Tomek pyta Kasię, czy może opowiedzieć o nieromantycznej stronie ukrywania ludzi.

- Tak, bo to pokazuje skalę upodlenia. – odpowiada Kasia. – Jak się ich odszuka w lesie, to wiadomo, że są brudni, są tam przecież od tygodni. Ale jak wchodzą do domu… – Kasia szuka słów. – Dla zwykłego człowieka, który nie zajmuje się ludźmi w kryzysowych sytuacjach, to jest strasznie ciężkie. Dla nich i dla nas. Bo oni też czują to, co my czujemy.

- Jeden Syryjczyk mówił mi, że dzieci nie kąpali sześć tygodni. Każdy kto to przeczyta, może sobie wyobrazić siebie, jakby się czuł po takich sześciu tygodniach w lesie bez kąpieli – mówi Tomek. – Pomagaliśmy z aktywistami przepakować w lesie rzeczy jednej kobiecie. Między ubraniami zobaczyłem kabel. Ciągnę, a na końcu... „o kurwa, suszarka!” krzyknęliśmy razem. Arcypolski okrzyk, ale sprawa arcypoważna. Bo oni wiozą tę suszarkę, żeby o siebie zadbać. Żeby nie stracić godności. Nie sądzili przecież, że zostaną z suszarką do włosów w lesie.

- Ale jak wychodzą już umyci, to są piękni. Ta kobieta, co u nas była, miała piękne, długie włosy. Jak wychodziła od nas, to cudnie powiewały na wietrze – uśmiecha się Kasia. – To burzy obraz uchodźcy u zwykłego Polaka – mówi Tomek. – Bo Polak ewentualnie zaakceptuje brudnego, bosego i sponiewieranego. Ale jak tamten ma normalne buty, telefon i walizkę, to już nie jest uchodźcą, tylko migrantem ekonomicznym. Nieważne ile bombardowań przeżył, ilu bliskich stracił, ile ma ran. Strażnicy też wolą mieć tych ludzi odczłowieczonych. Łatwiej wywieźć ich do lasu. Nie lubią, jak człowiek wygląda jak człowiek.

Czy jest granica pomagania?

Kasia i Tomek przyjmowali uchodźców w domu pięć razy. Ta pierwsza, kurdyjska rodzina, była pięć dni.

- Ciągły rejwach. Dzieci ganiały, bajki leciały, a oni nic nie robili, żeby ten pobyt u nas zakończyć – wspomina Tomek.

- Nie wiesz tego – odpowiada Kasia.

- Wiem. I ty wiesz.

- No może. Ale to inna sytuacja, niż ze Śpiochem.

Mieszkało wtedy u nas dwóch Syryjczyków i aktywistka. – opowiada Kasia. – Wychodzimy rano, a przed domem na schodach ktoś śpi zakutany. Budzimy go, brodaty jeszcze, a tamci już czyściutcy i wygoleni. Mówił, że pukał w nocy, ale nikt go nie słyszał. No i siedział u nas prawie tydzień. Ciągle spał. Nie robił nic, żeby zorganizować sobie transport. Tłumaczył, że nie ma pieniędzy. Albo że brat z Berlina przyjedzie. W końcu zaczął wydzwaniać do nas z Iraku ojciec Śpiocha, żeby zorganizować mu przemyt. Mówił: „Tylko do Warszawy, dalej sobie poradzę”. I czujesz tę presję. Robisz wszystko, żeby człowiekowi pomóc, ale kurczę, okropne jest to, że trzeba nauczyć się stawiać granice. Nauczyć się odmawiać. To bardzo trudne. Oni nie rozumieją, że my nie możemy załatwić im transportu. Proszą i nie mają skrupułów, no bo walczą o przetrwanie. Nie kierują się konwenansami czy dobrym wychowaniem. Nie powiedzą, „oj chyba za długo u was siedzę”. I ja to dobrze rozumiem. Też pewnie bym tak funkcjonowała.

Goście Kasi i Tomka odchodzą cicho. Umawiają się, że to już jest ten moment i wychodzą. Tylko raz, gdy ta pierwsza kurdyjska rodzina wyjeżdżała, Kasia płakała. Ze wzruszenia i wytchnienia. Po tylu dniach napięcia wyszli. I nie do lasu.

Wzięła go za rękę, szli jak para

Anna wie, że wielu chciałoby pomagać, przyjąć potrzebującego do domu, ale nie każdy może.

Mieszkanie w bloku odpada – za dużo sąsiadów i osób, które mogłyby „coś” zobaczyć. Są domy, które idealnie by się sprawdziły, ale sąsiedzi są niesprawdzeni. A nawet oficjalnie nieprzychylni. Zatem tych domów nie jest dużo.

Mieszkańcy strefy otworzyli drzwi, gdy poczuli, że doraźna pomoc w lesie jest nieefektywna. Że ludzie, których znajdują, często są w hipotermii i muszą odpocząć w domowych warunkach. Gdy co raz więcej było pushbacków i śmierci. Gdy uświadomili sobie, że wezwanie karetki może zaszkodzić. Bo nie wiadomo, czy karetka przyjedzie, ale zawiadomiona przez lekarzy straż graniczna na pewno tak. Więc najlepiej człowieka przygarnąć do domu. Taki ludzki odruch.

Anna dostała sms: „W centrum miasta jest Irakijczyk. Usiadł w parku. Co z nim zrobić?”. Odpisała: „Trzeba go ukryć, już po niego jadę”.

Człowiek pałętał się przez wiele dni, bez jedzenia i bez wody. Kompletnie sam. Dołączał do jakichś grup. Jedna została nakryta w lesie. Widział jak tych, z którymi podróżował, wyłapują ludzie w cywilu, a na bocznej ścieżce stoi policyjny samochód. Uciekał przez las, w końcu było mu już wszystko jedno. Pomyślał, że wejdzie do miasta i zobaczy, co się stanie. Szedł przez miasto, aż do parku, gdzie zobaczyła go koleżanka Anny. Wzięła go za rękę i szła pewnym krokiem. Wyglądali jak para. Ludzi było mało. Żul, który siedział przed blokiem, dostał 20 złotych, żeby nikomu nie powiedział, co widział. Anna czekała na osiedlu. Chłopak miał czapkę zsuniętą na oczy, twarz zasłonił szalikiem, żeby nie było widać, że jest ciemniejszy od innych ludzi na ulicy. Był wystraszony. Wsiedli do samochodu.

Anna pamięta, że zaraz po wejściu do domu, Ali zapytał o prysznic. Chciał zmyć z siebie zapach: wilgoci, dymu, niemycia. Bardzo intensywny, Anna już dobrze go zna.

Umył się i od razu wypiękniał. Był bardzo młody. Powiedział, że ta podróż była koniecznością, bo w Iraku chciał popełnić samobójstwo. Nic nie miało sensu. Tak Anna zrozumiała. A potem ktoś powiedział Alemu o przejściu do lepszego życia przez Białoruś. Nie sprawdzał, czy to będzie trudne. Niosła go fala, aż zderzył się z lasem.

Chłopiec z Kurdystanu i Straż Graniczna
Azyar (11 lat) z Irackiego Kurdystanu zatrzymany przez Straż Graniczną. Cała jego szesnastoosobowa rodzina była kilkakrotnie przepychana na białoruską stronę. Polska 2021, fot. Karol Grygoruk

Wielbłąd w kuchni

Po Alim Anna miała jeszcze osiemnastu innych gości.

- Z początku są bardzo onieśmieleni. Nie rozumieją kim jestem i dlaczego im pomagam. A potem idą spać. Rano, już wypoczęci, odzyskują kolor – mówi Anna. – Wiesz, u człowieka widać, jak odzyskuje kolor. W twarzy, ubraniu, w błysku oka, w głosie. Oni po jednym dniu zaczynali żartować, opowiadać o sobie. Przecież wszyscy mają swoje życia, swoje historie. Nie tylko te dramatyczne. Pokazują zdjęcia z domami, rodzinami, codziennym życiem. Chcą pokazać jacy są i że czegoś się dorobili.

Siedzimy przy stole, przy którym Anna spędziła ze swoimi gośćmi wiele godzin. Rozmawiali po angielsku i translatorem. Rysowała obrazki, na przykład samochód i na migi pokazywała, że gdzieś jedzie, bo jej gość mówił tylko w języku sorani. Google Translate go nie zna.

Przy stole Anny ktoś powiedział: „Doskonale rozumiem, co tutaj robicie. Gdybym mógł zostać, zostałbym i pomagał, tak jak wy. Bo to samo robiłem w Syrii”. Miał tam restaurację, oddał ją ludziom, którzy stracili swoje domy.

Przy tym stole jedli razem jajecznicę, którą Kameruńczyk robił Marokańczykowi. A gdy ją robił, opowiadał, jak zabić wielbłąda, żeby był halal.

A tam, w rogu pokoju modli się. Anna kierunek wyznaczyła zgodnie z ruchem słońca. Ali wyciągnął telefon ze specjalną apką, z kompasem na Mekkę i poprosił o dwa listki. Nie zrozumiała, po co mu listki. A on położył je na podłodze i powiedział, że to zamiast chodnika modlitewnego. I modlił się na listkach. – Jak on wyjechał, weszłam do tego pokoju, na drewnianym stołku leżały te listki – opowiada Anna.

Ali odezwał się z ośrodka dla uchodźców w Niemczech. Miał już drugi wywiad decydujący o tym, co dalej się z nim stanie. Ale tamci ludzie mu nie uwierzyli. Powiedzieli, że z takimi opowieściami to może iść do Hollywood. Bo jak uwierzyć w jego historię? Przekroczył granicę, bo akurat była mgła. Dołączył do grupy, którą wyłapali ludzie w cywilu. Tylko on uniknął pushbacku. Dlaczego? Po czterech dniach w lesie wyszedł do miasta, nikt go nie zatrzymał. Dziwne prawda? Siada na ławce w parku i ktoś zabiera go do domu. A później trafia do Warszawy, ktoś chroni go w swoim domu. A potem w Poznaniu.

Nie składało się to tym ludziom. A takich historii jest więcej.

Nie oszalałaś, ratujesz nam życie

Anna pyta gości, skąd masz siłę, żeby iść? Czy nie wątpiłeś, że to ma sens?

A oni wszyscy mówią, że wątpili każdego dnia. Gość powiedział; „Bez marzeń jesteś martwy. One wyznaczają ci kierunek. A nikt nie może zabronić nam marzyć”. On też mówił: „Nasz kraj ma dla nas tylko jedno, wojnę. A ja też mam tylko jedno, moje życie. I mi na nim zależy”.

- Miałam wrażenie, że oszalałam. Oddaję mój dom obcym ludziom, a sama chowam się po pokojach i jeszcze w międzyczasie chodzę do lasu. Że uprawiamy tu państwo podziemne, zabawę w chowanego, podchody jakieś. To jest nienormalne. I jeśli my w to wchodzimy, to znaczy, że nam odbija.

Opowiedziałam o tym poczuciu szaleństwa jednemu z moich gości. Powiedział: „Nie myśl tak. Ratujecie nam życie”.

Zwierzyłam się, że często wracam do domu i płaczę. A on na to: „Nie płacz. My w naszym kraju musimy być silni, bo jeśli nie jesteś silny, to cię zabijają. Ale ty nie masz powodu do płaczu”.

Przy tym stole wiele zrozumiałam. My im ratujemy życie, potem oni ruszają dalej w świat. Ale ponieważ spotkaliśmy się w takiej szczególnej sytuacji, to czuję z nimi więź. Bo wiem o nich coś, czego nikt inny nie wie, nawet ich rodziny.

Rodzina uchodźców z Kurdystanu w lesie
Amlad (25 lat), Amad (15), Wadla (43), Elena (5), Kawsar (31), część dziewięcioosobowej rodziny z Irackiego Kurdystanu. Dziś znaleźli już bezpieczne schronienie w zachodniej Europie. Polska 2021, fot. Karol Grygoruk

Pierwszy checkpoint, pierwsze kłamstwo

Niedziela, pierwsza połowa września, piękne słońce. Dominika z mężem i synem poszła do lasu. Nie na spacer, bo Dominika nienawidzi spacerów w lesie. Poszli, bo chcieli pomóc. W zasadzie to syn chciał. Spakował plecak i cisnął: idziemy.

Łazili, łazili i nic. Już chcieli wracać, gdy nagle coś im mignęło.

Pamięta, serce miała w gardle. Powiedziała do męża: „Spierdalamy stąd! Ja tam nie podejdę. Przecież ja zawału dostanę, a ty będziesz szukał zasięgu, żeby zadzwonić po karetkę. Ja nie podejdę, bo się boję”. Bała się, chociaż widziała dwóch chłopaków i dziecko.

- Dziecka się boisz? – zapytał mąż.

- Ta, podejdę do dziecka, a tam trzydziestu chłopa wyleci. Zajebią nas tutaj. Nawet nikogo nie zawiadomimy, bo my zasięgu nie mamy.

- Mamo, w domu taka odważam byłaś. Że jak spotkasz, to pomożesz, a teraz taki cykor – włączył się syn.

Podeszli. Trzy trzęsące się sieroty stały i prosiły o internet. Niczego więcej nie chcieli. Tylko internet. Jeden trochę mówił po angielsku, ale słabo. Dominika pomyślała: „Ho, ho, to jesteśmy w domu. Bo ja też bardzo słabo, więc się dogadamy”. Zapytała, czy są jeszcze jakieś dzieci? Było jeszcze jedno. Razem to już czworo. Komunikatywny 10-latek, wystraszony 15-latek, 17-latek, który sprawiał wrażenie, jakby był głową rodziny i 7-letnie dziecko z autyzmem.

Dali im jedzenie, jakieś rzeczy, ale oni ciągle o tym internecie. Chcieli się skontaktować z kimś, kto ich zabierze. Wyprowadzić ludzi w bezpieczne miejsce, ale z zasięgiem, to nie takie proste. Jak ktoś ich zobaczy, prowadzących całą gromadkę, to kaplica. Piździocha na całego. Jakby się wybronili, wytłumaczyli z tego, że nie są przemytnikami? Ale Dominika wiedziała, że nie może ich tam zostawić. Powiedziała do męża: „Weź ich prowadź”.

Chłopakom udało się skontaktować z kimś, kto obiecał, że przyjedzie. Ale dopiero za dwa dni. Dwa dni, Matko Boska! Jak oni dadzą radę w tym lesie z dziećmi. Trzeba było pojechać po więcej rzeczy. Samochód załadowany po sufit plecakami, jak z tym minąć punkt kontrolny?

- Gdzie jedziecie? – zapytał policjant.

- W góry – odpowiedziała Dominika pewnym głosem.

- A gdzie narty? – dopytywał funkcjonariusz.

- Panie, nie opłaca się w dzisiejszych czasach ciągnąć ze sobą nart. Przecież jest tyle wypożyczalni – przekonywała Dominika.

Policjant uśmiechnął się i nawet życzył miłego wypoczynku. Tylko mąż przytomnie zapytał: „Ty, we wrześniu w góry jedziesz na narty? A skąd śnieg?”.

Pierwszy chceckpoint, pierwsze kłamstwo, pomyślała Dominik. A po pierwszej rodzinie były kolejne. W połowie października już było naprawdę zimno. Nie mogła zostawić dzieci w lesie. Po prostu nie dało się od nich odejść. Bała się jak cholera, bo wszędzie wojsko, a ona musiała przejechać z dziećmi z lasu przez samo centrum strefy. I akurat od razu za jej samochodem leci wóz wojskowy. Niefart, myślała, że chcą ją zatrzymać. "Nie czułam ani gazu, ani hamulca, ani nic. Trzęsłam się cała”. Wojskowy samochód na szczęście zniknął za zakrętem. Zatrzymała się, wzięła głęboki oddech: „Ty, weź się w garść, bo w domu czekają twoje dzieci. To dopiero będzie lipa, jak teraz się poddasz”.

Brudas w szafie, koleżanka na kawie

Jak już trafili do domu Dominiki, to było dziwnie. Bo jak z nimi rozmawiać? Jak się zachować? Pierwszy dzień był ciężki i pierwsza noc też. Dominika bała się: „A co jeśli łeb nam ukręcą?”. Rano powiedziała, że musi iść do pracy. Zostawiła gości ze swoimi dziećmi w domu. Córka skomentowała krótko: „Naściągałaś towarzystwa i wychodzisz, pięknie nas urządziłaś.” W pracy cały czas o nich myślała, nie mogła się skupić. Wzięła urlop.

Szybko nauczyli się razem funkcjonować. Goście sprzątali, gotowali. Próbowali się odwdzięczyć. Ich obecność nie jest obciążeniem. Najgorsi są ludzie, przed którymi trzeba ich ukrywać.

Puk, puk, „Cześć, na kawę wpadłam”- powiedziała koleżanka w progu. O kurde, pomyślała Dominika. Koleżanka siedzi i gada na „brudasów”. Że zajebać ich. Kulka w łeb. I to mówi dziewczyna, uczona dziewczyna. Dominika czeka: „Niech już szybciej pije kawę i idzie w czorty”. A ta wypiła jedną kawę i drugą, i dalej gadała. A gość Dominiki siedział cały czas w szafie.

- W duchu myślałam sobie, Boże, jak dobrze, że on nie rozumie polskiego. Przykro by mu było. Bo to taki sam człowiek jak my. I przez myśl mi przemknęło: a może każę mu wyjść? I pokażę: ty, zobacz, to jest ten brudas, o którym mówisz. Zobacz, jak wygląda elegancko. Bo oni są rzeczywiście brudni, ale tylko w tym lesie. Później jak się wykąpią to są zupełnie innymi ludźmi. Niczym nie różnią się od nas.

Życzenia urodzinowe

U Beaty w domu pachnie zupą. Stół w salonie jest zastawiony ciastkami, przekąskami. Poprzedniej nocy mało spali. Za dużo emocji.

Próbujemy ustalić, co się stało z kolegami Ammara, którzy zostali w lesie. Ale nie ma z nimi kontaktu.

Dołączył do nas Robert, syn Beatki. Rzeczowo ocenia sytuację. – Ammar nie był zorganizowany. Nie wiem, na co liczył, ale poszedł w ciemno. Nawet gdyby w rzece nie stracił telefonów, to myślę, że nie wiedziałby co dalej.

Ammar ogrzewa się przy kominku. Dzwoni, pisze, próbuje skontaktować się z ludźmi, którzy mają mu pomóc. Pokazuje też numery do tych, którzy się przedostali. Albo do ludzi, którzy pomogli innym się przedostać. – To mogą być przemytnicy – ocenia Robert.

Pytam go, jak długo Ammar może z nimi zostać.

- Jak będzie potrzebował. Wiesz – zamyśla się Robert – nikt tu specjalnie na niego nie czekał. Ale to się stało, on tu jest. Nie możemy od tego uciec. Bo jak? Przecież, gdyby tu nie trafił, gdybyśmy mu nie pomogli, to pewnie by już nie żył. Takich sytuacji jest wiele. Wszyscy mierzymy się z czymś nowym. Na początku, we wrześniu i w październiku czuliśmy presję służb. Było wiele obaw, poczucie bezsilności, ale zaangażowałem się w pomoc w lesie.

Potem zauważyłem, że mam objawy stresu pourazowego. Bałem się wychodzić do lasu. Teraz nie biorę tego mocno do siebie, chociaż angażuję się. Dla mnie to walka z chorym systemem. Bo wiem, co się stanie z tymi ludźmi, jeśli im nie pomożemy. Wiem, co się stało z pierwszą rodziną, która do nas przyszła. Mimo, że załatwiliśmy im ochronę międzynarodową, to trafili na drut. Próbowałem ich znaleźć. Nie udało się. Ammar ma niesamowite szczęście. Większość sytuacji z granicy, to cudowne przypadki. Tutaj historii, w które trudno uwierzyć, jest wiele.

Ammar został w domu Beaty dziewięć dni. Robert wysyłał mi zdjęcia. Ich gość nie siedział już skulony przy kominku, ale uśmiechał się z kanapy. Ogolony, odzyskał swój kolor.

Przez kolejny tydzień nie mieliśmy kontaktu. W końcu napisał: „Zgadnij, gdzie jestem?” Dotarł do Niemiec, jest w obozie dla uchodźców.

Spełniło się życzenie jego siostry. Dokładnie rok wcześniej, w jego 29. urodziny napisała: „Mam nadzieję, że spełnią się nasze marzenia. Twoje serce na to zasługuje.”

Zapytałam, o czym myślał w dniu urodzin w tym roku.

- Chciałem dotrzeć do kraju, w którym szanowane są prawa człowieka i gdzie będę miał wpływ na swoją przyszłość. Pewnie to brzmi banalnie, szczególnie dla osoby, która ma to zagwarantowane od urodzenia. Nie zrozumiesz, jeśli nie wiesz, jak jest w kraju, z którego pochodzę, w kraju, gdzie jest wojna. Dla mnie bezpieczeństwo, wolność i godność to najcenniejsze rzeczy. Bez nich nie warto żyć. Dlatego ludzie umierają próbując przejść granicę. I stał się cud, wiele cudów. Kiedy już myślałem, że umrę, zapukałem do domu Beaty. Przecież szedłem przez tę wioskę w nadziei, że spotkam policję. Nie oni mnie szukali, tylko ja ich. Trafiłem do domu Beaty i Roberta i wszystko się zmieniło. Dostałem od nich dużo więcej, niż oczekiwałem.

Imiona bohaterów zmieniłam.

;
Na zdjęciu Joanna Łopat
Joanna Łopat

Autorka reportaży telewizyjnych i prasowych. Była redaktorka telewizyjna w TVN24 Biznes i Świat, prowadzi „Rozmowy NIEnormatywne” w ramach cyklu podcastów „Liberté Talks”. Absolwentka kulturoznawstwa i fotografii w łódzkiej Szkole Filmowej.

Komentarze