Poprosiliśmy czytelników, którzy chorują lub chorowali na COVID, albo mają bliskich, którzy przeszli zakażenie o to, aby opowiedzieli nam o swoich doświadczeniach. Odpowiedzi zaczęły przychodzić od razu, a ich liczba przerosła nasze oczekiwania. To historie osób, które z różnych powodów nigdy nie zostały odnotowane w systemie, tych, które borykają się z powikłaniami lub tragicznie stracili bliskich.
Część z tych świadectw będziemy publikować w naszym nowym cyklu: kronika COVID.
Dziś historia pana Sebastiana, który mówi o długiej drodze do diagnozy, niespodziewanych objawach i chaosie w systemie kontroli chorych.
Śpiąca żona, ciężka głowa
Żona przespała pierwszy weekend października. Nic szczególnego, dość długo (i dawno) brała leki immunosupresyjne, pracuje w przedszkolu, często łapie drobne infekcje. Lekarzem, mimo namawiania, nie była zainteresowana, bo z reguły nic z tego nie wynika. Krople, Fervex.
Pojawił się kaszel. Od razu po weekendzie zgłosiła to pracodawcy. Brak reakcji. Raczej strach, czy nie pójdzie na zwolnienie.
Ja przeziębiam się jeszcze częściej niż żona. Zwykle kończy się infekcją zatok. W niedzielę 4 października czułem, jakby głowa była cięższa, co u mnie zwykle oznacza początek choroby.
Skóra jak poparzona
Pierwsze objawy pojawiły się dwa dni później. Czułem jakby twarz i głowa napęczniały, spuchły, zaczął się delikatny kaszel, ból głowy. Zadzwoniłem do lekarza. 275 połączeń. Teleporadę umówiono na środę 7 października. Wtedy jest już gorzej – ból głowy był znacznie większy, uczucie spuchnięcia silniejsze, pojawił się stan podgorączkowy (37,6). Żona wysłała mi wiadomość, że jeden z rodziców z przedszkola ma potwierdzone zakażenie SARS-Cov-2.
Lekarz zadzwonił, wszystko opowiedziałem, także o „koronie” w pracy żony. Diagnoza – infekcja górnych dróg oddechowych, zalecenie: ibuprom, tabletki emskie, tydzień zwolnienia.
Następnego dnia w czwartek jest gorzej. Silniejszy kaszel, silniejsze bóle głowy, dochodzi ból mięśni. Zalewam się potem, kąpię kilka razy, przebieram, na nic.
Piątek, 9 października. Budzę się z temperaturą 40,3. Popłakałem się zakładając szlafrok, bo w górnej części ciała pojawił się potworny ból skóry. Plecy, ramiona, głowa paliły, jakby były poparzone. Najgorzej było na głowie – nie byłem w stanie jej dotknąć, ból był ogromny.
Ból mięśni zwiększył się kilkukrotnie w porównaniu do poprzedniego dnia, nogi przestały działać tak, jak powinny. Jakby były zbyt miękkie, by na nich chodzić. Kaszel stał się bardzo męczący, atakował w kilkuminutowych napadach.
Grypa na 200 proc.
Zadzwoniłem do lekarza ponownie, oddzwonił. Przypomniałem o wirusie w przedszkolu żony, opisałem pogorszenie stanu – cały czas kaszląc, bo kaszel nasilał się, gdy tylko się odzywałem. Poprosiłem o wymaz i przypomniałem, że pracuję w Domu Dziecka.
Lekarz orzekł, że „to grypa prawdziwa, na 200 proc., objawy są wyjątkowo charakterystyczne”. Dorzucił pyralginę i apap. „Jest jeden lek, ale on działa tylko w pierwszych dniach grypy, teraz już za późno, szkoda, że nie wypisaliśmy od razu w środę”.
Sumiennie opowiedział mi o tym, co mogę czuć i kiedy wezwać karetkę. „Duszność musi być taka prawdziwa, głęboka, ze środka, a nie zwykła, kaszlowa”. Miałem tylko taką kaszlową, ale męczył mnie nawet spacer do toalety.
Chyba grypa
W sobotę kolejne pogorszenie. Poza wcześniejszymi objawami pojawiła się jeszcze odpluwana wydzielina, zielona, z krwią. Potężne zawroty głowy. Straciłem smak i węch, nie byłem w stanie nic jeść. Od kilku dni brałem garściami leki, więc doczekałem się też biegunki.
Wieczorem telefon na nocną i świąteczną pomoc. Diagnoza – „chyba grypa”. Na gardło vocaler i na wszelki wypadek antybiotyk (bo chyba grypa, więc być może nie). „Wypluta krew to najpewniej zdarta śluzówka”.
W niedzielę doszły wymioty. Temperatura minimalna od piątku 38,8, najczęściej 39,3-39,7.
Może wirus? Drive-thru na piechotę
W poniedziałek lekarz. Być może jednak wirus? „Zrobimy tak, rano do pana zadzwonię, jeśli dalej będzie się pan czuł jak teraz, zlecę wymaz. To już będzie tydzień ciężkich objawów, więc można wdrożyć też taką diagnostykę”.
Wtorek, 13 października dostaję zlecenie na wymaz, którego tego dnia nie zdążę już zrobić. Nie wymiotuję, ustało plucie z krwią, skóra głowy wciąż pali.
Środa, 14 października. Wsiadam do samochodu. Jest źle, bo nogi nie działają, wciąż jak z waty. Jeżdżę po garażu podziemnym w przód i w tył, żeby wyczuć pedały. Gdy uznaję, że jest bezpiecznie, jadę do szpitala z punktem drive-thru.
Na miejscu okazuje się, że nie jest drive-thru. O 07:20 staję w kolejce, mam gorączkę 39,6, leje deszcz. W internecie informacja, że ten drive-thru na piechotę otwiera się o 08:00. Na miejscu okazuje się, że jednak o 09:00.
O 08:15 nie jestem już w stanie stać, ktoś z kolejki odprowadza mnie do auta, potem ktoś przyprowadza mnie z powrotem, gdy zbliża się moja kolej. Część kolejki nie jest zadowolona, że ja siedziałem w samochodzie, a oni stali na deszczu, powinno być sprawiedliwie, mam wypierdalać. Wymaz i do domu. Zapomniałem złożyć komukolwiek życzenia na Dzień Nauczyciela. Objawy te same, kaszel dużo mniejszy.
Wynik, 191 połączeń
Czwartek, 15 października po południu dostaję wynik pozytywny. Obdzwaniam wszystkich już wcześniej obdzwonionych, że wynik pozytywny potwierdzony. Dyrektor mojego Domu Dziecka zamawia badania dla wszystkich wychowanków i wychowawców, prywatnie.
Piątek 16 października. Dzwonię do lekarza, nowe zwolnienie, informacja o tym co mogę czuć, życzenia zdrowia. Izolacja do 24 października.
Dzwonię do sanepidu. 191 połączeń i udaje się (ściągnąłem aplikację, która sama powtarza wybieranie numeru, 2 tury ustawień, bo maksymalnie można ustawić 100 połączeń). Miła pani mówi, że ani przedszkolem, ani Domem Dziecka się nie zajmują, ale pozostałe informacje mam wysłać mailowo.
Z uwagi na wcześniejsze objawy żony, jej kwarantanna ma trwać do 25 października do północy. Córki też. Dlaczego? Bo tak. Zaświadczenie o kwarantannie mamy załatwić mailowo. Wysyłam maila.
Wieczorem mam znów 40 stopni, żona żąda pogotowia, odmawiam. Wszyscy lekarze po kolei powiedzieli, że skoro nie mam duszności, to mam nie dzwonić. Nie mam ochoty kilka godzin spędzić w karetce po nic, szkoda mi trochę miejsc dla innych.
„Nie do nas”, „Kiedy indziej”, „Nie ma pan większych problemów?”
Sobota, 17 października. Budzę się z temperaturą 36,6. Mierzę kilkanaście razy, bo wydaje się, że to pomyłka. Kaszlu prawie nie mam, bóle znacznie mniejsze, skóra głowy tragedia, nogi wciąż miękkie, zawroty głowy.
Dostaję sms z informacją, że nie korzystam z aplikacji kwarantanna. Mam ją natychmiast zainstalować. Nie wiedziałem o tym, sprawdzam przepisy, faktycznie. Instaluję i widzę migający punkt na mapie i informację „zgłoś się do miejsca odbywania kwarantanny”. Miga mój adres meldunkowy, choć wszędzie podaję adres zamieszkania. To zupełnie gdzie indziej.
Dzwonię na infolinię bezpośrednio z aplikacji, opisuję sytuację.
– Oj! To musi pan to gdzieś zgłosić!
– Przecież zgłaszam właśnie!
– Ale to nie do mnie.
– A komu?
– W sanepidzie chyba.
– Chyba? Tam praktycznie nie da się dodzwonić!
– No to nie wiem, ale niech pan szybko coś wymyśli, bo policja też ma ten adres!
Szukam w internecie – jest infolinia sanepidu. Jestem 29 w kolejce, czekam. Odbierają, opisuję problem.
– Rozumiem, niech pan zadzwoni w poniedziałek.
– Gdzie?
– No do nas.
– Teraz do was dzwonię…
– Tak, ale dostęp do systemu mamy tylko od poniedziałku do piątku.
Dzwonię na policję, rejon meldunku.
– Nie ma pan większych problemów?
– Nie. Ale boję się, że 30 tys. kary za olanie kwarantanny zmieni sytuację.
– Proszę pana, sanepid wszystko nam opóźnia, niech pan się nie przejmuje. Napisać im maila, żeby był ślad na papierze, no i zdrówka życzę!
– Nawzajem pani dyżurna.
Wieczorem 37,5, prawie bez kaszlu.
Niedziela, 18 października. Telefon o 09:00 rano.
– Dzień dobry, pan C.? Policja Śródmieście. Może pan wyjść na balkon?
– Mogę. Nie widzę was.
– A my pana.
– Jesteście pod adresem meldunkowym?
– Tak.
– A ja tam nie mieszkam.
– Zapiszę sobie pana adres zamieszkania, proszę dyktować. Ok, no to… to… no, postaram się komuś to przekazać.
Temperatura poniżej 37, objawy minimalne, kaszlu prawie brak. Przyjeżdża partnerka szwagra, pod drzwiami zostawia tort z zapalonymi świeczkami, balon z helem, prezent – córka ma lada moment urodziny.
Poniedziałek, 19 października. Na infolinię się nie dodzwoniłem, aplikacja dalej nakazuje jechać pod adres zameldowania. Wyniki testów z pracy: pozytywnych jest trójka dzieci (brak objawów) i jedna wychowawczyni (objawy minimalne). Z wywiadu wynika, że zakażenia z 3 różnych źródeł, każde inne niż ja.
Temperatura 36,6, z objawów zostały tylko waciane nogi, momentami zawroty głowy. No i zmęczenie byle czym.
Wtorek, 20 października, Szóste urodziny córki! Drugi tort przywozi mój ojciec. Mała zapłakana, że świętujemy za zamkniętymi drzwiami.
„Oj, za późno”
Dodzwaniam się na infolinię.
– Oj, za późno proszę pana!
– Jak to?
– Wysyłał pan jakieś zdjęcia?
– No tak, kilkanaście, aplikacja w kółko tego żąda i straszy mnie zgłoszeniem do systemu, cokolwiek to znaczy…
– No tak, teraz to już po wszystkim.
– To co ja mam zrobić?
– Nic. Mieć nadzieję, że nie będzie kary”.
Objawy jak wyżej.
Piątek, 23 października. Rozmowa z lekarzem, koniec izolacji jutro. Z uwagi na nadwyrężenie organizmu i charakter pracy, zwolnienie do 30 października.
Piątek, 30 października – telefon z sanepidu (!).
– Jak się pan czuje na izolacji?
– Izolację skończyłem 24 października.
– No tak, no tak. A jak teraz się pan czuje?
– Już dobrze.
– Wysłał nam pan maila. I tak się zastanawiam, co panem kierowało?
– Co?! Pani, z którą rozmawiałem poleciła mi napisać!
– Aha. A żona jest, rozumiem, wciąż na kwarantannie, prawda?
– Nie. Skończyła 25 października o północy.
– A dlaczego tak dziwnie?
– Nie wiem, pani od was tak zdecydowała?
– Pamięta pan nazwisko tej pani?
– Nie! To było dwa tygodnie temu!
– No tak, ale my dopiero otworzyłyśmy maila. Ale można powiedzieć, że wszystko jest u was w porządku i w zasadzie zgodnie z prawem, prawda?
– Prawda.
– Aha. No to zdrówka życzę!
Piątek, 5 listopada. Telefon z sanepidu! Ta sama pani, dokładnie ta sama rozmowa, poszerzona tylko o szczegółowe pytania o Dom Dziecka. Zdrówka życzę!
Wtorek, 17 listopada. W pracy odbieram plik listów poleconych ze zwrotnym potwierdzeniem odbioru. Z sanepidu (9 lub 10 sztuk), adresowanych imiennie na dzieci. Stempel jest z 10 listopada. Listy informują o nakazie pozostawania w kwarantannie w dniach 17-26 października. Rygor natychmiastowej wykonalności. Miesiąc po terminie.
Poniedziałek, 23 listopada. Oddałem osocze jako ozdrowieniec. Piszę do Pani. Z objawów pozostały tylko nagle występujące zimne poty i osłabienie. Do dziś sanepid nie potwierdził jakkolwiek formalnie kwarantanny żony.
Epilog
Poniedziałek, 30 listopada. Sanepid właśnie przeskoczył i tak wysoko zawieszoną (przez siebie) poprzeczkę. Dziś na Internetowym Koncie Pacjenta żony pojawiła się informacja, że kwarantanna była na nią nałożona od 17 października do 4 listopada, co jest całkowicie sprzeczne z poprzednimi decyzjami. Pracodawca żony nie ma pojęcia co teraz zrobić, boi się jakiejś kontroli. Taka sytuacja.
Qźwa to jest Polska pisowska1 +++++ +++ !!! NA AMEN
No, tydzien powaznych objawow to moze czas na tescik. Ale lepiej nie, bo wyjdzie ze to nie byla grypa icoteraz .
Ten system najsprawniej wyklucza bezobjawowych.
Intryguje mnie dlaczego lekarze tak niechętnie zlecaja testy? Czy maja na to bana? Maksymalny limit? Jak zleca to musza za karę wypełnić tonę papierów?
Po prostu brakuje odczynników laboratoryjnych coraz bardziej, dlatego każde zlecenie, które okazałoby się "niepotrzebnym", czyli wynikiem negatywnym może być przez część lekarzy traktowana jako marnowanie cennych zapasów…
Skąd pochodzą informacje o niechęci lekarzy do zlecania testów? Ktoś posiada jakieś statystyki na ten temat?
Przerażające, po prostu przerażające. Już wcześniej w tym państwie lepiej było nie chorować. Teraz jest jeszcze gorzej… Potwierdza się także po raz kolejny, że adres meldunkowy to w dzisiejszych czasach przeżytek.
Ten rząd tylko straszyć i karać umie. Chce sprawować totalną kontrolę nad obywatelem i nakazywać nam nawet jak mamy uprawiać seks, ale podstawowych potrzeb nie potrafi nam zabezpieczyć.
Mój znajomy o mało nie umarł, bo mając nowotwór na głowie tak długo czekał na właściwą diagnozę aż były przerzuty do kości. Przez parę miesięcy nie mogli go przyjąć do szpitala i zrobić odpowiednie badania. Dopiero po prywatnej wizycie i wreszcie diagnozie wylądował na onkologii.
Ale nie winni za to lekarzy tylko ten chory system i brak pieniędzy.
Bo jest na `wszystko`, ale nie na służbę zdrowia i edukację Prawda?
>Bo jest na `wszystko`, ale nie na służbę zdrowia i edukację Prawda?
Może jednak nieprawda? Leczenie nie jest za darmo a jeśli dodatkowo chcieć dzisiejszej techniki to jest ona bardzo droga podczas gdy Polacy chcieli i chcą……taniego państwa. W cywilizowanym świecie, np. w "starej" Unii, składki są na poziomie 14-15% BNP czyli dwa razy wyższym niż w Polsce! Da się leczyć w tanim państwie (i oszczędzać forsę)??? Artykuł daje sporo ilustracji, że to "możliwe" (chociaż nieprzyjemne). Po chwilowym spadku notowań do 29% spowodowanych pandemią, PISowi znowu przyrosły ca 3%, więc najwyraźniej obietnica "taniego państwa" to jest to czego wyborcy oczekują. Np. w Szwecji mieszkańcy regionu Sztokholm płacą na służbę zdrowia 12.08% od dochodu brutto. Mało w stosunku do innych krajów ALE dodatkowo za wizytę u lekarza rodzinnego 88 PLN (200 SEK), u specjalisty 154 PLN (350 SEK), w szpitalnym SOR – 175 PLN (400 SEK) a jeden dzień pobytu w szpitalu 44 PLN/dzień (100 SEK). To oczywiście tylko mały wycinek obowiązujących opłat (płaci się nawet za porady internetowe). Osoby powyżej 85 roku życia są zwolnione z większości opłat ale i one płacą za pobyt w szpitalu 44 PLN/dzień. A niezapłacone rachunki lądują u….komornika i są ściągane dużo bezwzględniej niż w Polsce….
W Norwegii jest jeszcze drożej. Wizyta w przychodni – 159 PLN (375 NOK)…
Podsumowując, możemy mieć w Polsce służbę zdrowia nie gorszą niż w Niemczech, Szwecji, Francji czy Holandii….ale musimy otrzeźwieć z mirażu taniego państwa. Sama zmiana PISu na KO nie jest receptą na problemy polskiej służby zdrowia.
Leczenie nie jest za darmo, ale jak się przewala 2 mld na propagandę, 70 mln za niedoszłe wybory czy ponad 100 mln za trefne respiratory i kolejne milony zł na bzdurne projekty typu przekop mierzei, CPK, maszty flagowe czy strzelnice w każdej gminie to nie ma co się dziwić, że brakuje pieniędzy na służbę zdrowia. Nie ma ŻADNEJ wymówki dla kaczystów w związku obecną sytuacją, to ich działania i jednocześnie zaniechania sprawiły, że mamy to, co mamy.
Podałem kilka przykładów kosztów, do których się nie odniosłeś. A tymczasem w 2019 NSZ podobno miał budżet 88 mld PLN (w 2018 było 83 mld więc przyrost r/r wynosił 2,5 raza tyle co 2 mld na propagandę TVP). W tym samym roku szwedzcy podatnicy zapłacili prawie 400 mld SEK (ca 170 mld PLN) na opiekę zdrowotną 4x mniejszej ludności! Nawet jeśli weźmiemy poprawkę na różnicę w dochodach i sile nabywczej, Szwedzi wydają w dalszym ciągu na opiekę zdrowotną więcej niż dwa razy tyle co Polacy. Budżet NFZu musiałby wzrosnąć do ponad 200 mld żebyśmy mogli mieć jakość opieki na poziomie "starych" krajów unijnych… Dofinansowanie dla TVP jest oburzające, bo to widzowie powinni zapłacić te 2 mld a nie państwo, ale ta suma kondycji polskiej służby zdrowia nie naprawiłaby nawet marginalnie. Ostateczna decyzja należy do wyborców, ale opozycja powinna już teraz mówić o trudnych (kosztownych) realiach naprawy RP a nie tylko roztaczać miraże, że pod jej rządami będzie więcej, taniej i bardziej kolorowo. Za poprawę służby zdrowia Polacy muszą sami zapłacić tak jak się to robi wszędzie tam gdzie służba zdrowia działa tak jakbyśmy tego chcieli u nas. A to wymaga poświęceń i sporo kosztuje.
2mld na TVP, miliard na Ostrołękę, 2mld na przekop, 40 mld na 500+ które nie poprawiło dzietności…
Kasy na poprawę opieki zdrowotnej było dużo, ale poszła na co innego. I nie ma co się oburzać – to Polacy tak wybrali, a PiS zrealizował.
Dużo zależy od samego lekarza POZ.