W Europie nie było niczym rzadkim, że na tronie lądowały kobiety – w końcu krew liczyła się przede wszystkim i córka wielkiego władcy wygrywała w powszechnym odczuciu z synem jakiegoś tam pomniejszego księcia. Córki Henryka VIII były tu najlepszym przykładem, ale w XVI wieku w zasadzie wszędzie w Europie princeps często okazywał się principessą
W złotym wieku teatru – na przełomie XVI i XVII wieku w elżbietańskim Londynie, na legendarnej scenie Williama Szekspira „The Globe“ – potwór gender straszył na każdym kroku. Nie tylko dlatego, że utarty zwyczaj (wbrew utartemu przekonaniu nie był to sformalizowany przepis prawa) zakazywał kobietom wstępu na teatralne deski, więc wszystkie role żeńskie grali młodzieńcy lub mężczyźni przebierający się za kobiety. Wiele ról zawierało kluczowe momenty, w których chłopiec przebrany za dziewczynę przebierał się za chłopca; jako chłopiec zwracał na siebie uwagę męskiego bohatera, po czym zrzucał przebranie – to znaczy, przebierał się za kobietę – i mógł go poślubić.
Czasami, jak Wiola z „Wieczoru Trzech Króli“, bywał jednocześnie obiektem westchnień i księcia, i wielkiej pani, i trzeba było aż wyciągniętego z kapelusza brata bliźniaka, aby rozwikłać to pomieszanie. W innych miejscach Szekspir wykazywał się geniuszem praktycznym, jak w Dwóch panach z Werony, kiedy osamotniona Julia przedsiębiorczo postanawia jechać w ślad za obiektem swojej miłości do Mediolanu:
– Lecz w jakim stroju chcesz wyruszyć w podróż?
– Och, nie w kobiecym, bo muszę uniknąć Natarczywości różnych lubieżników. Już wiem, Lucetto, znajdź mi taki strój, Jaki przystoi skromnemu paziowi.
– Ależ do tego trzeba obciąć włosy.
– Nie; dość, że skryję je w jedwabnej siatce, Zaplótłszy w węzłów misternych z dwadzieścia. Chłopcy miewają podobne fantazje I taki wygląd nawet lat mi doda.
– Jakiego kroju chcesz mieć spodnie, pani?
– To brzmi wybornie, prawie tak jak: ‘Panie, W jakim fasonie uszyć ci spódnicę?’
– Cóż, wybierz sama, wedle swego gustu.
– Jedno jest pewne: trzeba przyszyć saczek.
Tłum. Stanisław Barańczak
Saczek, po angielsku „satchel“, zapadł w kulturową pamięć głęboko – w filmie Atomic Blonde z Charlize Theron (2017), który można by streścić jako „James Bond na Check Point Charlie, tylko że kobieta“, „Satchel“ to najgroźniejszy z podwójnych agentów. I tak, dobrze zgadliście: wszyscy się spodziewali, że będzie to przystojny wyrwidąb z wąsem, a okazało się, że to dziewczyna. Ustęp z Dwóch panów… pokazuje zresztą, jak oczywiste były takie wybory w świecie elżbietańskim – znająca życie służąca nawet nie mrugnie, tylko pyta o szczegóły kroju, fachowo oceniając, jak dodać przebraniu realizmu. Z kolei przedsiębiorcza młoda dama bez trudu wymyśla fryzurę, na którą dziś powiedzielibyśmy „unisex“, ujawniając po czterech stuleciach, że panowie i poza sceną lubili pokazywać swoją kobiecą stronę.
I nagle wszystko to się skończyło.
W 1660 r. król Karol II niedługo po restauracji monarchii wydaje królewską proklamację, w której mówi, że „pozwalamy i zezwalamy, By wszystkie role kobiet (…) mogły być odtwarzane przez kobiety“. Doniosłość tej zmiany odnotował między innymi słynny diarysta Samuel Pepys, pisząc, że był to „pierwszy raz, kiedy to widział Kobietę wchodzącą na scenę“. „Pozwalamy“ w tym wypadku brzmi raczej jak „nakazujemy“ – co w sztuce zwykle kończy się utratą lekkości, propagitką i kiczem. I rzeczywiście, komedie Szekspira w większości spadły z afisza na ponad sto lat, a jego tragedie biły się o uwagę widzów z popularnymi wówczas spływającymi krwią moralitetami.
Można to oczywiście przypisać rosnącym wpływom purytanizmu. Ale można też spojrzeć na to inaczej: purytanizm nabrał politycznego rozpędu dzięki temu, że piętnował igraszki i swawole zacierające granice płci.
Na podstawie tak zwanego trzeciego prawa o dziedziczeniu z 1543 r. Parlament Anglii przyznał prawa do tronu wszystkim dzieciom Henryka VIII. Oznaczało to, że po śmierci jedynego syna króla, chorowitego Edwarda, który po śmierci ojca zasiadł na tronie w wieku 9 lat i zmarł sześć lat później, korona przypadła najstarszej Mary, a po jej bezpotomnej śmierci Elżbiecie I. Po dekadach chaosu – wojen dynastycznych, przepychanek z dziedziczeniem i religijnej schizofrenii – rządy Elżbiety były prawdziwym złotym wiekiem. W dodatku rudowłosa królowa cieszyła się całkiem dobrym zdrowiem i, niewykluczone, że dzięki bezdzietności z wyboru, piastowała władzę rekordowo długo na tle swoich poprzedników, bo aż 44 lata (1558-1603).
Zarówno według swoich współczesnych, jak i historyków rządy Elżbiety I były złotą erą Anglii, która dzięki kompetentnym decyzjom władczyni zyskała bogactwa z handlu morskiego, wpływy międzynarodowe i respekt po rozgromieniu floty hiszpańskiej.
Niewiele rzeczy lepiej wpływa na równouprawnienie płci niż piastowanie sterów władzy przez kompetentną kobietę. Dlatego zresztą Julia z Dwóch panów z Werony mogła mówić po odnalezieniu swojego narzeczonego, skądinąd nicponia: „Nie wstyd, gdy zmienne są kobiece stroje, Wstyd, gdy mężczyzna zmienia serce swoje“.
Elżbieta I też była wierną i stałą sterniczką swojego narodu, nawet gdy podejmowała działania nacechowane „męską“ surowością. Czy można się dziwić, że angielscy gentlemani z tego okresu lubili dodawać sobie uroku, a może i prestiżu, za pomocą koronek i trefionych loków? Lub że angielskie damy jeszcze za następcy Elżbiety, Jakuba Stuarta będą się uczyć fechtunku, ścinać włosy, jeździć konno w spodniach i głośno zabierać głos w sprawach publicznych?
Susan D. Amussen i David E. Underdown, historycy specjalizujący się we wczesnonowożytnej Anglii, podsumowali tę wymykającą się tradycyjnej kontroli sytuację:
„Przez czterdzieści pięć lat Anglią rządziła królowa raczej niż król; podporządkowani – politycznie, społecznie i rodzinnie – ciągle wykraczali poza swoje role lub byli bardziej asertywni, niż się po nich spodziewano. Można powiedzieć nieomalże, że w sam system wpisana była jego porażka, gdyż jeden zestaw obowiązków pozostawał w konflikcie z innymi. Na przykład, w rodzinie kobiety były podporządkowane swoim mężom, ale ich obowiązki (…) wymagały czynnej obecności na rynku; umiejętności i autorytet, potrzebne do tych zadań, nie zawsze zostawały za drzwiami, gdy kobiety przebywały z mężami sam na sam. W efekcie tego paradoksu wczesnonowożytni komentatorzy dostali obsesji na punkcie zarówno porządku płciowego, jak i społecznego“.
I dalej: „Kiedy porządek boski, naturalny, polityczny, społeczny i rodzinny okazuje się wywrotny, język wokół tego świata na opak często staje się nacechowany płciowo. Częściowo dlatego, że zgodnie z wzorcami myślenia analogicznego płeć stawała się synonimem innych kwestii – w ten sposób dostarczała wspólnych ram pojęciowych pozwalających debatować nad światem, który stanął na głowie“.
Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, okazuje się, że w tej obsesji na punkcie reżimu płciowego nie chodziło po prostu o nośną metaforę czy panowanie choćby nad tym, nad czym najłatwiej zapanować. Stawka była znacznie wyższa. Otóż głęboki kryzys polityczny związany z chaotycznym rozwojem stronnictw luźno związanych z tą czy inną linią dynastyczną, wzrost roli pieniądza względem urodzenia, a w końcu też szok wynikający z dość szybkiej degradacji życia państwowego po śmierci Elżbiety I przyczyniły się do przemian w myśleniu o władzy – z prerogatywy nadanej przez Boga tym, którzy są do tego predestynowani, w coś, na co poddani – już bardziej obywatele – pozwalają. W 1651 r. ukazuje się dzieło, które przeora europejską wyobraźnię polityczną: pisany w ferworze angielskich wojen domowych Lewiatan Tomasza Hobbesa.
Hobbes podchwycił i rozbudował wywodzącą się z teologii ideę „uprawnień naturalnych“, którą ówczesny polityczny komentariat posługiwał się w swoich rantach (to angielskie słowo już wówczas oznaczało przydługie i gwałtowne krytyki wszystkiego, ze szczególnym wskazaniem na władzę, podatki i zepsucie obyczajów w młodym pokoleniu), żeby jakoś nadać sens wydarzeniom, które toczyły się za jego oknami – radykalnym różnicom w jakości rządzenia, sporom religijno-dynastycznym, indolencji, która przeobraziła się w przerzucenie ciężaru władzy z króla na parlament, pytań o to, czym jest prawomocny sprzeciw itd.
Naturalne, a więc przyrodzone uprawnienia nie były nadane, a więc były też niezbywalne. Nie zależały od tego, czy u władzy byli akurat katolicy czy anglikańscy protestanci. O zgrozo, po prostu nie zależały od żadnej władzy. Hobbes pociągnął to rozumowanie dalej: skoro uprawnienia naturalne nie są zależne od władzy, to… same są źródłem władzy! Władza bowiem jest wynikiem umowy społecznej, w której wyrzekamy się części naszej wolności i sprawczości w zamian za to, że inni też się wyrzekną, a tytułowy Lewiatan będzie tego pilnował (Hobbes nie miał wielkiej wiary w ludzi i uważał, że aby wszystko działało, musi być skutecznie i zbrojnie nadzorowane).
Pozostała tylko drobna kwestia: jeśli naturalne uprawnienie mają wszyscy, to… właściwie którzy wszyscy? A nie-Anglicy też? A nie-biali? Bez przesady. No, bo chyba nie kobiety?
Do dziś zdumiewa, że nieśmiałe piśnięcia, że tak, kobiety też, które zachowały się do naszych czasów głównie w postaci satyrycznych prześmiewek, przedostały się do tzw. wielkiej literatury filozoficznej, pozostającej zdecydowanie domeną mężczyzn. Otóż bowiem, w swoim typowym, nieco hiobowym stylu Hobbes uznawał, że nie istnieje rozstrzygający argument na rzecz wyższości jednej płci:
„Niektórzy ludzie oddawali władzę mężczyźnie, jako że ta płeć stoi wyżej; ale się w tym mylili. Nie zawsze bowiem między mężczyzną a kobietą jest taka różnica siły czy roztropności, iżby o uprawnieniu do władzy można było rozstrzygnąć bez walki. W państwie taki spór rozstrzyga się na podstawie prawa; i w większości przypadków (choć nie zawsze) orzeczenie wypada na korzyść ojca, jako że w większości przypadków państwa tworzone były przez ojców rodzin, nie zaś przez matki“.
Władza mężczyzn, a właściwie ojców jest więc czysto konwencjonalna – a co więcej, wzorowanie umowy społecznej na strukturze rodzinnej sprawia, że „wielka rodzina… sama przez się jest małą monarchią“, a więc i monarchia jest jakoby wielką rodziną. Równość płci jest prawdziwa w stanie natury (przed instytucjami państwa), ale w państwie już nie. Zinstytucjonalizowana wolność jest wolnością niektórych, nawet jeśli rzekomo uzasadniająca ją nierówność jednostek (wynikająca z założonej ciągłości między rodziną a „rodziną rodzin“, czyli państwem) jest – co wie sam Hobbes – generalizacją opartą na fikcji.
Jego współcześni, jak np. Matthew Hale, prawnik i sędzia w procesach czarownic, nie patyczkowali się już wcale. Rodzina jest co do zasady nierówna, a ostatnim momentem równości jest stanięcie narzeczonych do ślubnego kontraktu. Po jego zawarciu kobieta staje się czymś w rodzaju wyposażenia życia swojego męża, w dodatku wszystko to wynika z jej jednej decyzji (rozumiecie – sama chciała): „Sam mąż kobiety nie może być winny zgwałcenia własnej żony, a to przez wzgląd na małżeńskie przyzwolenie, które ona dała i którego nie może wycofać“. Sorry, taki mamy kontrakt, innego małżeństwa nie będzie.
Rebecca Solnit w książce No Straight Road Takes You There zwraca uwagę, że amerykański Sąd Najwyższy w uzasadnieniu obalenia ‘Roe vs. Wade’, słynnego wyroku dopuszczającego aborcję, wielokrotnie powoływał się na tego samego Matthew Hale’a. Polska prawica kopiująca amerykańską nie ma aż takiej zażyłości z wczesnym liberalizmem, ale skutecznie podchwytuje jego uprzedzenia cytowane przez amerykańskich konserwatystów. Tym bardziej warto je znać.
Prymat praw przyrodzonych nad boską sankcją królewskiego namaszczenia utrwalał się etapami, nie wszędzie w tym samym czasie i nie zawsze wedle tej samej logiki. Na przykład, jednym z pytań, na które odpowiedź wcale nie była oczywista, było to, co właściwie oznacza równość i jak się ma do – coraz bardziej problematycznej – instytucji monarchii.
I tak, rewolucyjni Francuzi uznali, że jak już równać, to w dół, więc swojego króla, Ludwika XVI, przemianowali na „obywatela Capeta“, a następnie ścięli, podobnie jak znaczną część arystokracji, z użyciem gilotyny. Mało kto dziś pamięta, że gilotyna była w owym czasie symbolem humanitaryzmu (sic!). I egalitaryzmu. Jej wprowadzenie było ostatnim akordem reformy kary śmierci, którą zapoczątkował Ludwik XVI, znosząc w 1780 r. tzw. „przesłuchanie przygotowawcze“ z użyciem tortur mających wymusić przyznanie się podsądnego do winy, kiedy nie było wystarczających dowodów.
Osiem lat później Ludwik XVI zabrał się do demontażu ostatniej instancji wykorzystującej tortury, tzw. „przesłuchanie uprzednie“ (question préalable), podczas którego torturowany skazaniec miał ujawnić nazwiska wspólników. Ale reformy król już nie dokończył. W 1789 r. zrobiła to za niego Konstytuanta, likwidując raz na zawsze wszelkie formy tortur we Francji. Na fali tego humanitarnego rozstrzygnięcia członek i sekretarz Konstytuanty, niejaki Joseph Ignace Guillotin, przygotował reformę prawa karnego, której fundamentem miała być proporcjonalność kary do przestępstwa i brak względu na to, kto je popełnił. Symbolem tej równości wobec prawa było zastąpienie katów maszyną do uśmiercania wszystkich, jak leci – czyli gilotyną.
W innych krajach, mniej krewkich, ale gotowych wyciągnąć wnioski z francuskiej rewolucji, równość obywateli rozumiano przede wszystkim jako polityczną równowagę między narodem a królem i stopniowo instytucjonalizowano ją w nowatorskiej konstrukcji ustrojowej – monarchii konstytucyjnej. Równowagę tę precyzowano i regulowano rozmaicie aż do ostatecznej klęski pomysłu, żeby królom oddawać jakąkolwiek realną władzę, czyli Wielkiej Wojny.
Angielska monarchia parlamentarna do idei równości doszła natomiast znacznie wcześniej – i to zupełnie inną drogą, co być może przesądziło o zawrotnej, światowej karierze liberalizmu: otóż równość obywateli wobec prawa konstruowano tu niejako „do góry“, to znaczy, stawiając obywatela poniekąd na równi z monarchą… „My home is my castle“, mój dom moim zamkiem, to jedno z najbardziej znanych sformułowań, które do dzisiaj potrafią zaskoczyć dzięki temu prostemu odwróceniu ról.
Polska zasada, że „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie“, również była żywo dyskutowana w całej oświeceniowej Europie, ale w odróżnieniu od uwarunkowań w protestanckiej Anglii wciąż opierała się na fundamencie przywileju urodzenia „szlachcicem“.
Tymczasem w zamyśle wczesnych liberałów przywilej miał się zamienić w uniwersalne prawo… zrównujące ze sobą wszystkich właścicieli domów, czyli de facto ojców rodzin. Właśnie dlatego państwo nie mogło być niczym innym niż umową ojców, którzy – podobnie jak król – mieli doświadczenie rządzenia i odpowiedzialności. I tu właśnie dochodzimy wreszcie do kwestii płciowej: ażeby ojciec miał doświadczenie odpowiedzialności za kogoś, matka musiała zostać odpowiedzialności pozbawiona. Innymi słowy, wykluczenie kobiet ze wspólnoty politycznej było niezbędne, aby ta wspólnota mogła zaistnieć i funkcjonować jako umowa równych sobie – a więc i królom.
W Europie nie było niczym rzadkim, że na tronie lądowały kobiety – w końcu w świetle sankcji urodzenia krew (dziś powiedzielibyśmy: DNA) liczyła się przede wszystkim i córka wielkiego władcy wygrywała w powszechnym odczuciu z synem jakiegoś tam pomniejszego księcia. Mary i Elżbieta, córki Henryka VIII, były tu najlepszym przykładem, ale w XVI wieku w zasadzie wszędzie w Europie princeps co i rusz okazywał się principessą.
Od tej nieomal reguły istniał jeden wyjątek, a mianowicie Francja, w której kobiety bywały co najwyżej regentkami – i na ten kraj właśnie zwróciły się oczy wymyślających sobie nowy świat wczesnych liberałów. Kiedy Szekspir zaczynał wybijać się na londyńskiej scenie teatralnej (jak podaje Britannica, najwcześniejsza wzmianka o Szekspirze jako literacie pochodzi z 1592 r., kiedy to inny dramatopisarz, Robert Greene, nazwał go „krukiem-nowicjuszem strojącym się w nasze piórka“), przez Francję przetaczały się zupełnie inne dramaty. Kryzys polityczny po przejęciu władzy po Walezjuszach przez młodszą gałąź rodu Kapetyngów – Burbonów, ustabilizowano w 1593 r. dzięki parlamentarnej uchwale o ratyfikacji tak zwanego prawa salickiego – zbioru praw zwyczajowych sięgającego czasów króla Chlodwiga (466-511) rządzącego tak zwanymi Frankami salickimi – jako fundamentalnego prawa określającego reguły dziedziczenia.
Prawo salickie pierwotnie określało tryb dziedziczenia ziemi w ten sposób, że wykluczało z niego kobiety, później edykt króla Chilperyka (539-584) zniósł to ograniczenie. Historycy zgadzają się, że właśnie prawo salickie wprowadziło zasadę primogenitury (dziedziczenia przez najstarszego potomka lub najstarszego potomka najbliższego krewnego w linii męskiej). Jednak pod koniec XIII wieku powołano się na nie, żeby ustabilizować tytuł monarszy pierwszego Walezjusza jako najstarszego potomka płci męskiej, co na początku XV w. przypieczętowało dorzucenie do oryginalnego tekstu sformułowania „in regno“ w popularnym tekście Jeana de Montreuil „Traktat przeciwko Anglikom“ (Traité contre les Anglais) – dzięki czemu reguła dziedziczenia ziemi nieoczekiwanie okazała się regułą dziedziczenia tronu.
Od tego czasu powoływanie się na prawo salickie w zasadzie oznaczało po prostu sankcjonowanie mizoginii – w literaturze anglosaskiej sformułowanie to pojawiało się jeszcze w XX wieku, zaś po francusku do dzisiaj oznacza sposób rozgrywania pasjansa, w którym… pomija się karciane damy. W oczach siedemnastowiecznych komentatorów francuskie prawo salickie stanowiło dowód na to, że kobiety od zarania dziejów nie nadawały się do władzy. A jeśli nawet okoliczności sprawią, że objęcie tronu przez kobietę okaże się mniejszym złem w wielkiej polityce; jeśli nawet królowa okaże się wyjątkowo kompetentna – jak mężczyzna, to w życiu codziennym, w małym, ale udzielnym księstwie rodziny coś takiego nie może mieć miejsca – na tym poziomie władzy kobiet nam nie potrzeba.
Przy tak mocno i wyraźnie wytyczonej politycznej granicy między płciami nie mogło więc dziwić, że zacieranie różnic między kobietą a mężczyzną – przebieranki, doszywanie saczków, loki, makijaże i nadmierna intelektualna śmiałość dam – zaczęto traktować jak subwersję i/lub uzurpację, polityczny zamach na (niewypowiedziane) podstawy nowo kształtującego się ustroju.
Derval Conroy, irlandzka historyczka zajmująca się obszarem „queenship studies“, badań nad królewską władzą kobiet, zwróciła uwagę, że wraz z domykaniem się męskiej sfery władzy zmieniał się także obraz idealnego księcia i zakres semantyczny „cnoty“, czyli gamy przymiotów dobrze rokujących sprawowaniu przez niego władzy.
W fundamentalnym Księciu Machiavelli wskazał cnotę, po włosku virtù, jako ziemski fundament sprawowania władzy alternatywny wobec teologicznego namaszczenia i co najmniej równie skuteczny. I o ile jeszcze w XVI wieku, kiedy kobieta-książę jest nie tylko czymś do pomyślenia, ale też niemal w całej Europie (poza Francją) elementem rzeczywistości, na książęcą cnotę składały się aspekty tak męskie, jak i kobiece – inteligencja, zmysł strategiczny, decyzyjność, autorytet, charyzma, ale też łagodność i łaskawość, zjednujące miłość poddanych – tak wraz z polaryzacją „genderów“ i wprowadzaniem coraz ściślejszego rozróżnienia płci i ich kompetencji spolaryzowało się także postrzeganie idealnego władcy. Który krok po kroku tracił atrybuty coraz ściślej kojarzone z kobiecością, łagodność (douceur – fundamentalne pojęcie toczącego się przez całą nowożytność tzw. „sporu o kobiety“, querelle des dames) i łaskawość. Łagodność można opisać jako zarówno łagodność obyczajów wynikającą z obycia z edukacji, jak i dążenie do rozwiązywania konfliktów poza siłowo i z nastawieniem na wielostronne korzyści. Łaskawość z kolei można zdefiniować jako połączenie zdolności do współczucia ze szczodrością.
Nie dziwi więc, że logika umowy społecznej wymagała założenia o poprzedzającym ją „stanie natury“ wyzutym i z łaskawości, i z łagodności, w którym człowiek człowiekowi miał być wilkiem. Problem w tym, że liberalna umowa społeczna nie tylko nie przyniosła niczego w zamian, ale wręcz utwierdziła relegowanie obu tych przymiotów do sfery prywatnej – razem z wypchnięciem do niej kobiet. Zamiast zastanowić się, czy sfera publiczna, polityka i władza, nie straciły w ten sposób zbyt wiele – i czy dzisiejszy polikryzys nie jest konsekwencją wyrugowania z polityki łagodności, szczodrości i współczucia – do dzisiaj zżymamy się, kiedy w polityce pojawiają się „nadmierne emocje“, a od polityczek domagamy się „racjonalności“.
Skoro kobiety już muszą uczestniczyć we władzy, biznesie czy nawet akademii, to niech zachowują się zgodnie z umową – i niech zostawią swoją kobiecość (czytaj: przywiązanie do formy, współczucie, szczodrość, poszukiwanie rozwiązań win-win) za drzwiami, kiedy wychodzą z domu.
* Oprócz tytułów wymienionych w tekście korzystałam między innymi z książek Druga Babel. Antynomie siedemnastowiecznej myśli politycznej Niny Gładziuk, Gender, Culture and Politics in England, 1560–1640. Turning the World Upside Down autorstwa Susan D. Amussen i Davida E. Underdowna oraz Ruling Women,Volume 1: Government, Virtue, and the Female Prince in Seventeenth-Century France pióra Derval Conroy.
* Carole Pateman w książce Kontrakt płci jako pierwsza feministyczna filozofka zwróciła uwagę na założycielskie dla myśli liberalnej wykluczenie kobiet. Pokazuje jego źródła i przebieg nieco inaczej niż ja w powyższym tekście – w 1988 r., roku wydania jej książki, stawką było literalne dopuszczenie kobiet do władzy; natomiast ja, kilkadziesiąt lat po niej, pytam o wykluczenie/dopuszczenie do władzy nie tylko samych kobiet, ale także „kobiecości“.
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Komentarze