Mateusz Morawiecki obwieścił sukcesy, które polska gospodarka odniosła pod jego przewodnictwem. To zrozumiałe, że o swojej pracy opowiada w samych superlatywach, ale chwali się nawet tym, co się nie udało, a niektóre liczby, którymi się podpiera, mają wielkość iście kosmiczną
Polska może poszczycić się naprawdę dobrymi wynikami makroekonomicznymi. Mamy przyzwoity wzrost gospodarczy, niskie bezrobocie i rosnące płace. Wicepremier i jednocześnie minister rozwoju i jeszcze minister finansów Mateusz Morawiecki jest zadowolony. Ale kilka razy podczas konferencji podsumowującej dwa lata rządu PiS naprawdę go poniosło.
Gdyby nie rządowy program 500 plus, z kraju wyjechałoby milion osób. Rozwijamy gospodarkę, żeby w Polsce zatrzymać jak najwięcej osób – podkreślił.
Takiego salda migracji nie mieliśmy nigdy w historii III RP. Monitorowanie ile osób wyjeżdża z kraju, lub do niego wraca, jest bardzo trudne – zwłaszcza, odkąd Polska należy do Unii Europejskiej i jej obywatele mogą swobodnie przeprowadzać się i podejmować pracę za granicą. Badania takie prowadzi jednak GUS. Według nich poza granicami Polski na koniec 2016 roku mieszkało 2,5 mln Polek i Polaków.
Od razu widać więc, że milion emigrantów to jakiś absurd. Oznaczałoby to, że bez wypłacania 500 zł na drugie i następne dzieci z Polski w ciągu półtora roku (zaokrąglając, bo program 500 plus działa od kwietnia 2016) wyjechałoby tyle samo ludzi, co wcześniej przez 11 lat. Musiałoby wyjeżdżać ok. 670 tys. na rok. Takiego tempa emigracji nie osiągaliśmy nawet zaraz po otwarciu unijnych rynków pracy – w najintensywniejszym okresie, na samym początku, była to mniej więcej połowa tej liczby. Podana przez Morawieckiego stopa migracji to poziom spotykany raczej w przypadku konfliktu zbrojnego (Syria, Ukraina itd.), zapaści gospodarczej lub katastrofy naturalnej.
W ostatnim roku rządów PO-PSL za granicę wyprowadziło się wg GUS jakieś 77 tys. osób. W pierwszym roku rządów PiS - 118 tys. Większa emigracja niekoniecznie spowodowana jest zmianą rządów, a np. tym, że więcej osób wyjeżdża do Wielkiej Brytanii, by dorobić przed Brexitem, po którym może być to utrudnione. Ale mówienie o milionie zatrzymanych w kraju osób to bajka.
Na koniec 2017 roku poziom inwestycji powinien osiągnąć 18 proc. do PKB, a ich wartość wynieść 355-360 mld zł.
To prawdopodobnie prawda, ale to nie sukces, tylko porażka. W Polsce jest problem z inwestycjami. Zagraniczny kapitał, owszem, inwestuje coraz więcej, ale rodzimy już niechętnie i inwestycje nie rosną. Na kontach polskich firm leży obecnie jakieś 250 miliardów. Dlaczego?
Odpowiedź nie jest pewna. Nawet NBP podawał pod koniec 2016 roku, że polscy przedsiębiorcy ograniczają inwestycję z powodu niepewności instytucjonalno-prawnej. To znaczy, że boją się niestabilności wywołanej zmianami zapowiadanymi w prawie podatkowych, ale także przy destabilizowaniu instytucji państwa przez rząd PiS - np. w przypadku władzy sądowniczej.
Ale dodatkowym powodem może być też paradoksalnie "za dobra" sytuacja na rynku pracy. Polskie firmy są średnio mało innowacyjne. Np. nasz przemysł produkuje małą wartość dodaną. A to dlatego, że jeśli już inwestują to raczej ekstensywnie niż intensywnie. Czyli chętniej np. otworzą nowy punkt sprzedaży/produkcji i zatrudnią więcej osób, żeby szybciej produkować/dostarczać usługi, niż zainwestują w nowoczesne rozwiązania, które pozwolą im wyciągnąć więcej zysku przy tym samym zatrudnieniu.
Obecnie, gdy bezrobocie jest najniższe w historii (6,6 proc. w październiku) ten sposób nie jest już taki łatwy, bo wolnych rąk do pracy właściwie nie ma. Można pracowników sobie podbierać, ale to generuje wyższe koszty. Żeby wyjść z tego impasu firmy będą musiały przekonać się, że warto wydać pieniądze na nowoczesne rozwiązania w produkcji czy w dostarczaniu usług.
Efekt jest taki, że udział inwestycji w PKB spada. W 2016 roku inwestycje przedsiębiorstw spadły o ponad 13 proc. rok do roku, a dotychczasowe dane z 2017 roku wskazują, że na pewno wzrostu nie będzie, w najlepszym razie poziom się utrzyma.
Przewidywany 18-procentowy udział inwestycji w PKB, którym chwali się Morawiecki, to mało jak na dynamiczną gospodarkę, którą według Morawieckiego stała się Polska pod rządami PiS. W 2016 bylibyśmy na 8 miejscu od końca (20 krajów radziło sobie lepiej niż my). Średnia UE wynosiła 19,7 proc.
Morawiecki ogłaszał wcześniej, że zamierza podnieść stopę inwestycji do 25 proc. PKB. Jak na razie, odkąd PiS zaczął rządzić, ta stopa spada – od 2015 roku o 2,1 pkt proc. W tym momencie to nie problem. Ale za kilka lat zaczniemy odczuwać skutki braku dzisiejszych inwestycji.
W Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju określiliśmy sobie średni poziom PKB na głowę mieszkańca w roku 2030 w wysokości średniej unijnej. To jest absolutnie do zrobienia, może nawet (...) o parę lat wcześniej nam się uda.
To już po prostu odlot. Nie tylko nie będzie to możliwe wcześniej. Będzie to niemożliwe nawet w 2030 roku. Już w momencie opublikowania założeń Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju autorstwa Morawieckiego, wielu ekspertów dowodziło, że jest to niewykonalne. Polskie PKB per capita wynosiło na koniec 2016 roku ok. 15 tys. USD, a średnia unijna – 35,6 tys. USD (dane Banku Światowego).
Łatwo więc policzyć, że żeby Polska dorównała UE w ciągu najbliższych 12 lat, musielibyśmy rozwijać się w tempie osiąganym przez Chiny albo Indie, czyli jakieś 8-9 proc. rocznie. I to tylko, jeśli założymy, że średnia europejska do tego czasu nie wzrośnie.
Trudno powiedzieć, dlaczego wicepremier tak wyolbrzymia i popada w śmieszność. Być może liczy, że w 2030 roku i tak nikt nie będzie pamiętał, co naobiecywał w 2017.
Socjolog, absolwent Uniwersytetu Cambridge, analityk Fundacji Kaleckiego. Publikował m.in. w „Res Publice Nowej”, „Polska The Times”, „Dzienniku Gazecie Prawnej” i „Dzienniku Opinii”.
Socjolog, absolwent Uniwersytetu Cambridge, analityk Fundacji Kaleckiego. Publikował m.in. w „Res Publice Nowej”, „Polska The Times”, „Dzienniku Gazecie Prawnej” i „Dzienniku Opinii”.
Komentarze