0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Dawid Zuchowicz / Agencja GazetaDawid Zuchowicz / Ag...

Podczas konferencji prasowej 1o grudnia 2020 w Brukseli premier Morawiecki ogłosił tryumfalnie, mówiąc o rezultatach unijnego szczytu: „Konkluzje wymagają jednomyślności, więc tak długo, jak my nie zgodzimy się na zmianę tych konkluzji, które dzisiaj przyjęliśmy, to również rozporządzenie, które musi być w zgodzie z tymi konkluzjami, nie może być zmienione”.

Jest to, przynajmniej z punktu widzenia prawa, oczywisty absurd, stawiający karetę przed koniem (lub, zmieniając metaforę, nakazujący ogonowi machać psem).

„Konkluzje” to decyzja polityczna, niewiążąca prawnie ani dla innych instytucji UE, ani dla państw członkowskich. Ma co najwyżej znaczenie tzw. „interpretacyjne”, to znaczy może skłaniać do rozumienia prawa w taki, a nie inny sposób.

Rozporządzenie, którego dotyczy, jest aktem prawnym, wiążącym w Unii. Konkluzje zawierają pewne punkty dodatkowe (o czym za chwilę), uszczegółowiające treść rozporządzenia łączącego przydział funduszy z warunkiem zachowania praworządności. Rozporządzenie jednak istnieje samoistnie, bez względu na Konkluzje. Konkluzje mogą być, albo może ich nie być. Trochę jak budynek i farba: Budynek może istnieć bez farby lub być przemalowany, farba bez budynku nie ma samoistnego bytu, chyba że w puszce.

Ziobro ma rację

Żal mi to stwierdzić, bo to nie mój bohater, ale rację ma tu Zbigniew Ziobro, który mówi: „Wynegocjowane Konkluzje Rady Europejskiej nie są obowiązującym prawem i mają wyłącznie charakter politycznego stanowiska”. Marny prawnik Ziobro jest bliższy prawa niż marny historyk Morawiecki. Tak w istocie jest. Nie ma więc znaczenia to, że zmiany Konkluzji wymagają jednomyślności, co bardzo Morawieckiego cieszy, podczas gdy rozporządzenie rządzi się większością kwalifikowaną. To nie ma żadnego znaczenia.

Słusznie też stwierdza redaktor naczelny neo-moczarowskiego tygodnika "Do Rzeczy" Paweł Lisicki, że co prawda wprowadzono pewne odroczenie sankcji, to “jednak sama zasada wiążąca wypłatę środków z praworządnością została wprowadzona”.

Jest to prawda. Istota tzw. kondycjonalności, wprowadzonej w lipcu, nie została zmieniona, ale co najwyżej – jej wejście w życie opóźnione. Tyle że to, co dla Lisickiego jest źródłem melancholii, dla mnie – przesłanką optymizmu.

Wygrał Orbán

Zresztą – i to kolejny prawniczy nonsens w stanowisku Premiera – gdyby istotnie tak było, że rozporządzenie jest uzupełnione z mocą prawną przez Konkluzje, które go tak radują, to po co zapowiadać pozew przeciwko rozporządzeniu do TSUE? Wewnętrzna sprzeczność między ukontentowaniem z pakietu Rozporządzenie + Konkluzje a zapowiedzią pozwu jest ewidentna. A przecież ta zapowiedź pójścia do Brukseli jest tak mocna, że za sprawą Polski i Węgier została wpisana do samej treści Konkluzji, w Artykule 2(c), który zapowiada możliwość zawieszenia rozporządzenia na czas do rozstrzygnięcia przez TSUE.

A właśnie to opóźnienie jest ważne przede wszystkim dla premiera Orbána, którego oligarchiczno-rodzinna władza opiera się na systemowym złodziejstwie w odniesieniu do funduszy europejskich, jak i dla władców PiS, którzy chcą kontynuować rozmontowywanie niezależności sądów, nękanie niezawisłych sędziów i przejmowanie niezależnych mediów przez państwowe spółki. Jest zresztą ponurym paradoksem, że rządy, które łamią praworządność, odwołują się do naczelnego strażnika praworządności, czyli TSUE, by opóźnić mechanizm kontrolowania praworządności.

Co może Europa

Pytanie, czy już nawet po wydaniu wyroku przez TSUE (powiedzmy, że potrwa to 2 lata, choć moim zdaniem postępowanie może być znacząco skrócone w Luksemburgu) i zakładając, że rozporządzenie zostanie w istotnej części podtrzymane (a zostanie), wiązanie finansów z praworządnością uderzy w polskich autokratów? Tu wśród prawników zdania są podzielone. Z jednej strony mówi się, że ów związek z praworządnością dotyczy tylko zarządzania funduszami europejskimi. A zatem, złodziejstwo Orbána może być ukrócone, ale już kagańcowe zabiegi polskich władz względem sędziów – nie, o ile sprawy nie dotyczą funduszy unijnych.

Ale jest i stanowisko przeciwne, które reprezentuje np. profesor R. Daniel Kelemen z Uniwersytetu Rutgers w USA, który twierdzi, że każde naruszenie praworządności stwarza, pośrednio, zagrożenie dla budżetu unijnego, bo przestają istnieć krajowe niezależne sądy, do których w sprawach spornych można się odwoływać. Czyli, że celem rozporządzenia jest nie tylko ochrona finansowych interesów Unii, jak mówią zwolennicy pierwszego, węższego stanowiska, ale także próba kontrolowania państwa, łamiącego zasady praworządności, zapisane w Traktacie o UE, m.in. w Art. 2.

I z tej władzy kontrolnej Komisja Europejska nie może abdykować. Bo, zauważmy, Komisja będzie związana nie tylko lipcowym rozporządzeniem uzupełnionym ewentualnie o Konkluzje, ale także wcześniejszymi przepisami unijnymi, zobowiązującymi ją do podejmowania działań w przypadku zagrożenia dla praworządności w państwach członkowskich.

Już w 2014 roku przyjęta została nowa procedura, wcześniej nieznana Unii, tzw. „ram praworządności”, pierwszy raz zastosowana na początku 2016 roku, gdy Polska wezwana została do wytłumaczenia się z działań w odniesieniu do Trybunału Konstytucyjnego, przejmowanego od końca 2015. Rząd polski milcząco przepisy o tej procedurze przyjął, wielokrotnie stawiając się na dywanik w Brukseli. „Ramy praworządności” nakładają na Komisję obowiązek podejmowania działań wyprzedzających w stosunku do bardziej sformalizowanego Artykułu 7 (przewidującego procedurę „karania” państwa, gwałcącego wartości Unii). Ten obowiązek stale na Komisji ciąży. I nic nie stoi na przeszkodzie, by sankcje finansowe były zastosowane dla realizacji tego obowiązku.

Polska udaje, że przestrzega, UE udaje, że egzekwuje

Co więcej, na mocy Art. 265 Traktatu o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej (TFUE), każde państwo i instytucja unijna mogą pozwać Komisję do TSUE za zaniechanie wypełniania swych obowiązków. Jest możliwe, że państwa takie jak Holandia, Dania czy Szwecja po prostu zirytują się indolencją Komisji w odniesieniu do autorytarnych władców Węgier i Polski. I wtedy Komisja będzie między młotem a kowadłem: z jednej strony zawieszeniem stosowania lipcowego rozporządzenia na mocy ostatnich „Konkluzji”, z drugiej strony – presją na wypełnianie obowiązków Komisji egzekwowania przepisów unijnych (w tym Art. 2 deklarującego praworządność) przez państwa członkowskie.

Istnieje niebezpieczeństwo, że Komisja pod wodzą dość biernej Ursuli van der Leyen okaże znów swe niezdecydowanie w odniesieniu do państw-kłopotów, co będzie kontynuacją anemicznej polityki mentorki pani der Leyen, kanclerz Angeli Merkel. I skończy się być może na tym, że rządy Węgier i Polski będą nadal udawać, że respektują praworządność, a Komisja – że praworządność egzekwuje. Ale to już wynika z braku woli politycznej, a nie z rzekomej mocy prawnej grudniowych Konkluzji.

Ich jedynym realnym skutkiem jest na razie to, że politycy tacy jak Morawiecki mogą mówić głupstwa swoim elektoratom, takie jak przytoczone na początku.

Maski opadły

Na te głupstwa jednak nie są podatne społeczeństwa innych państw europejskich, bez względu na zabiegi propagandowe polskiego premiera, w sumie dość parciane. Głównym skutkiem historii (a może histerii) z niedoszłym wetem jest to, że – by użyć ulubionego sformułowania prawicowych spiskologów – „maski opadły”. Broniąc się przed testem praworządności jak przed odebraniem suwerenności, dwa rządy w Unii pokazały bez żadnych upiększeń swą rzeczywistą naturę.

25:2 to lekko tylko skorygowana wersja sławetnego 27:1. Żaden inny rząd w Unii nie ma powodu aż tak bać się wnikania w ich praktyki względem sądów, by kontrolę unijną nazywać naruszeniem suwerenności.

A można przyjąć, że Słowacy, Hiszpanie czy Duńczycy też swoją suwerenność cenią. Złodziejski, skorumpowany rząd Węgier i autorytarny, skorumpowany rząd Polski wrzuciły wielkiego focha, grożąc wetem rozbijającym europejską strategię walki z pandemią, by tylko nikt nie przyglądał się zbyt bacznie, co u nich na podwórku się dzieje. Tego Europejczycy prędko nie zapomną. I ta świadomość może uruchomić wolę polityczną i presję, której organy unijne nie będą w stanie zignorować.

Może nawet zmobilizuje to opozycję w tych dwóch krajach.

;

Komentarze