Muzycy liczą koszty wiz pracowniczych, rybacy żądają odszkodowań od Londynu, a giełda w Amsterdamie już prześcignęła Londyn w giełdowym obrocie akcjami. A to dopiero niespełna dwa miesiące mierzenia się Brytyjczyków ze skutkami brexitu
Brytyjczycy opuścili Unię Europejską przed ponad rokiem, ale dopiero od początku stycznia – po zakończeniu pobrexitowego okresu przejściowego – funkcjonują poza unijnym wspólnym rynkiem (a także unią celną).
"Proszę oddać kanapki. Od czasu brexitu nie wolno przywozić do Unii niektórych nieskontrolowanych rodzajów żywności, takich jak mięso, owoce, warzywa, ryby… Welcome to the Brexit, sir. I’m sorry!" – tak Holendrzy witali brytyjskich kierowców ciężarówek, którzy zjeżdżali z promów, co w połowie stycznia pokazała holenderska TV.
Może i konfiskowanie pojedynczych kanapek z szynką było nadmierną skrupulatnością Holendrów, ale nowe wymogi weterynaryjne i fitosanitarne między UE i Wlk. Brytanią to jedna z tych nowości brexitowych, które – jak się wydaje – nadal najbardziej zaskakują zwykłych Brytyjczyków oraz mały i średni biznes.
Brytyjskie media donosiły już w styczniu od „tonach mięsa gnijących” w holenderskich portach z braku dokumentacji sanitarnej, a jednocześnie o brytyjskich hodowcach świń odkładających ubój już około 100 tys. zwierząt z obawy, że nie potrafią wyeksportować swych wyrobów do UE.
Unia egzekwuje od początku stycznia zasady pobrexitowej umowy handlowej (z nielicznymi okresami przejściowymi), to Londyn – z braku wyszkolonej obsługi oraz infrastruktury granicznej – jednostronnie odroczył wiele wymogów o pół roku.
A to znaczy, że np. import unijnego mięsa do Wlk. Brytanii odbywa się nadal bez barier i ta nierównowaga będzie uderzać w brytyjski biznes jeszcze przez parę miesięcy. I dopiero od połowy 2021 roku eksporterzy unijni, w tym polscy, zetkną się na dobre z rzeczywistością brexitową.
Paradoksem jest, że brytyjscy rybacy byli jedną z grup najbardziej entuzjastycznie głosujących w referendum za brexitem, teraz bodaj najszybciej odczuli jego skutki na swej skórze. Zwłaszcza eksport ostryg, omułków, małży i innych owoców morza nadal tkwi w zapaści, bo wiele brytyjskich firm rybackich – do grudnia sprzedających swe świeże połowy na kontynent w kilkanaście godzin – teraz nie potrafi uwinąć się z uzyskaniem certyfikatów weterynaryjnych i wypełnieniem dokumentacji szybciej, niż w cztery-pięć dni.
Brytyjskie media cytują doraźne wyliczenia firm rybackich, wedle których cały koszt wywozu kilograma towaru np. do Francji wcześniej kosztował ćwierć funta, a teraz koszty weterynaryjno-graniczne wywindowały go do 1,2 funta.
Nowe graniczne wymogi weterynaryjno-fitosanitarne to jeden ze skutków przedkładania tradycyjnie pojmowanej suwerenności nad wolność handlu, na co postawił rząd Borisa Johnsona. Utrzymanie systemu wzajemnej i automatycznej uznawalności standardów przez Wlk. Brytanię i Unię wymagałaby systemu nadzoru zaskarżalnego m.in. do unijnego Trybunału Sprawiedliwości, a to ze względów ideologicznych było nie do przyjęcia dla Londynu.
Niedawno szef torysowskiej większości Jacob Rees-Mogg pół żartem, pół serio pocieszał w Izbie Gmin, że pomimo nowych trudności administracyjnych
ryby łowione po brexicie są brytyjskie i dlatego szczęśliwsze, ale takim poczuciem humoru nie trafił do rybaków.
Kolejna grupa zawodowa, która czuje się teraz „zdradzona” przez rząd Johnsona, to artyści (głównie muzycy) uzmysławiający sobie nowe ograniczenia wizowe podczas swych występów, czyli pracy na terenie Unii.
Chodzi o przyszłe wojaże, bo na razie pandemia i tak blokuje takie podróże, a granice zewnętrzne Unii (poza Irlandią) pozostają – ze względów sanitarnych - zamknięte dla Brytyjczyków (poza „podróżami niezbędnymi”) na takich samych zasadach, jak dla np. Amerykanów.
Niedawno m.in. Elton John publicznie wzywał rząd Johnsona, by „powrócił do negocjacji z UE” oraz uzyskał lepsze warunki dla artystów wyjeżdżających z występami na kontynent. Jednak na razie zupełnie się na to nie zanosi.
Niektórzy torysi próbowali przekonywać, że to Bruksela odrzuciła brytyjską propozycję ułatwień m.in. dla muzyków, ale to kłamstwo miało bardzo krótkie nogi, bo – opublikowany w marcu 2020 roku (i wciąż dostępny w internecie) – unijny projekt umowy handlowej UE z Londynem zawiera ofertę szczególnych wzajemnych ułatwień dla m.in. artystów, sportowców, dziennikarzy, biznesmenów. Johnson to odrzucił, a teraz w Londynie pojawiają się pomysły na uzyskanie takich ułatwień w dwustronnych umowach z niektórymi krajami Unii - byle nie z Brukselą.
Przy przeprawach towarowych pod kanałem La Manche raczej nie ma teraz kolejek, a dlaczego? Brytyjskie stowarzyszenie przewoźników drogowych ogłosiło w połowie lutego, że - liczona rok do roku – wielkość ładunku przerzucanego przez La Manche spadła o ponad 60 proc. od początku stycznia.
Brytyjski rząd podważa te dane, a ponadto teraz istotnie trudno stwierdzić, ile w tym skutków brexitu (i nagromadzenia towarów przez hurtownie na zapas przed styczniem), a ile covidu oraz jak będzie wyglądał przewóz, gdy firmy lepiej nauczą się nowych formalności pobrexitowych.
Ale jest już faktem, że promowy transport towarów z Irlandii bezpośrednio do UE, czyli głównie do francuskich portów wzrósł już trzykrotnie. Do końca 2020 roku dla ciężarówek to była trasa nie tylko dłuższa, ale i kosztowniejsza od przejazdu z Irlandii promem przez Morze Irlandzkie do Wlk. Brytanii i stąd Kanałem La Manche, ale teraz sytuacja odwróciła się przez pobrexitowe trudności i koszty graniczne.
Eksport z Wlk. Brytanii do Unii to nie tylko ryzyko ceł (do zerowych stawek kwalifikuje się tylko wzajemny eksport towarów o pochodzeniu w większości brytyjskim lub unijnym), ale też koszty obsługi granicznej nawet przy zerowej stawce celnej oraz administracyjnej związanej m.in. z granicą VAT-owską.
Brytyjskie media przywołują m.in. przykład brytyjskiego sprzedawcy odzieży męskiej, który od paru lat wysyłał - wyprodukowane w Japonii - dżinsy m.in. do Niemiec. Teraz wysyłka takich spodni w cenie 265 funtów z Wlk. Brytanii kosztuje go dodatkowe „brexitowe” 88 funtów w cłach i kosztach obsługi granicznej.
Zresztą, wiele brytyjskich sklepów wysyłkowych nadal zupełnie nie ogarnęło nowych problemów, bo ich klienci w UE dopiero w momencie odbioru paczek dowiadują się o dodatkowym koszcie obsługi celnej (nawet przy zerowej stawce) zwykle niewspółmiernie dużym przy małych przesyłkach np. 25 euro do paczki wartej 40 euro.
Pobrexitowa umowa handlowa, którą wynegocjował rząd Johnsona, dla londyńskiego City zasadniczo nie różni się niczym od scenariusza „no-deal”, bo Londyn zajmował się negocjowaniem kwot połowowych, a zarazem już na początku odpuścił usługi finansowe, bo wszelkie unijno-brytyjskie ułatwienia w tej kwestii też groziłby „ograniczeniem suwerenności”.
Teraz City czeka na ewentualne jednostronne decyzje Brukseli co do ułatwień dla niektórych brytyjskich usług finansowych. Jednak już w pierwszym tygodniu lutego ogłoszono, że giełda w Amsterdamie odebrała Londynowi pierwsze miejsce w Europie co do wartości obrotu akcjami. To wprawdzie nie jest najważniejsza dziedzina dla City, które najwięcej zarabia na innych usługach finansowych, ale jednak cios dla Londynu jest niemały zarówno finansowo, jak i prestiżowo.
Eksport towarów do Irlandii Płn. z pozostałej części Zjednoczonego Królestwa jest - za sprawą umowy brexitowej - traktowany jak import (ewentualne cła są rekompensowane przez brytyjski rząd), by na wyspie irlandzkiej móc utrzymać „niewidzialną granicę” między unijną brytyjską Irlandią Płn. i unijną Irlandią, czyli unijnym wspólnym rynkiem.
Gdy Komisja Europejska pod koniec stycznia wprowadziła system zezwoleń na wywóz szczepionek poza UE, sięgnęła po awaryjną klauzulę brexitową pozwalającą na kontrole międzyirlandzkiego eksportu/importu (w tym przypadku farmaceutycznego).
Wprawdzie Bruksela wycofała się z tego po pięciu godzinach, ale ten błąd tylko wyjaskrawił napięcia wokół irlandzkich rozwiązań brexitowych. Na początku lutego po pogróżkach (zapewne ze strony radykalnych unionistów), z irlandzkich portów na kilka dni wycofano pracowników odpowiedzialnych za – uderzające w poczucie brytyjskiej suwerenności – kontrole eksportu na Morzu Irlandzkim.
Bruksela zaproponowała Londynowi telefoniczną „gorącą linię” do rozstrzygania problemów z irlandzkimi kontrolami granicznymi, które – jak się wydaje – na długo pozostaną bardzo gorącym kłopotem wynikłym z brexitu.
Brytyjskie władze na razie mają dość słaby obraz najnowszych migracyjnych skutków brexitu. W styczniu ogłoszono szacunki urzędu statystycznego ONS co do stanu na połowę 2020 roku, wedle których w Wlk. Brytanii mieszkało wówczas 815 tys. osób z polskim obywatelstwem.
Według poprzedniego badania z końca 2019 roku liczba polskich obywateli w Wlk. Brytanii była szacowana na 900 tys., a w rekordowym 2017 roku sięgnęła aż 1,021 mln. Na pewno za część tego spadku odpowiadał zbliżający się brexit, choć w ostatnim roku dodatkowym powodem mógł być Covid-19 i związana z nim recesja.
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Komentarze