0:000:00

0:00

Nie znamy jeszcze wyników wyborów, ale według szacunków opartych na najnowszych sondażach przedwyborczych, partia Nigela Farage'a, która jako jedyna jednomyślnie opowiedziała się za tzw. "twardym Brexitem", czyli wyjściem z Unii Europejskiej bez umowy, zdobędzie od 32 do 37 procent. Laborzystów, czyli Partię Pracy, poprze między 21 a 24 procent wyborców. Partia Konserwatywna według sondaży miałaby zdobyć najmniej głosów – wg. optymistów 15 proc., a wg. pesymistów nawet 7 procent.

Dwie największe brytyjskie partie nie potrafiły przed wyborami przedstawić jednomyślnego stanowiska wobec brexitu. Podział na posłów popierających wyjście Wielkiej Brytanii z UE w różnych wariantach, oraz na tych, którzy sprzeciwiają się brexitowi, nie biegnie równolegle z podziałem partyjnym, ale w poprzek Partii Pracy i Partii Konserwatywnej. Brytyjczycy są już zmęczeni brexitem i towarzyszącym mu wszechobecnym chaosem. Wszystko wskazuje na to, że wygra partia, która jako jedyna przedstawiła bardzo mocny, jednomyślny przekaz w tej sprawie.

W wyborach w 2014 roku zagłosowało 35 proc. uprawnionych, czyli 16 milionów osób – według nieoficjalnych źródeł, na które powołują się komentatorzy, w tegorocznych wyborach mobilizacja wyborców była dużo wyższa. Brytyjscy europosłowie pozostaną w Parlamencie Europejskim aż do ostatecznego wyjścia Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty. Kiedy (jeśli) to się wydarzy, ich miejsca zostaną rozdysponowane pomiędzy pozostałe kraje członkowskie – Polska otrzyma dodatkowy jeden mandat.

Łzy pani premier

24 maja, dzień po eurowyborach, do dymisji podała się premier Theresa May po tym, jak parlament po raz trzeci odrzucił jej wersję porozumienia z UE. Tym razem premier May obiecała, że jeśli posłowie przegłosują ustawę, to zorganizuje drugie referendum w sprawie brexitu, jednak ta obietnica nic nie dała. Nic nie wyszło też z zakulisowych negocjacji z Partią Pracy. W bardzo emocjonalnym przemówieniu, May powiedziała ze łzami w oczach, że "fakt, że nie byłam w stanie zrealizować brexitu jest i zawsze będzie źródłem mojego głębokiego żalu". Powiedziała jednak, że po trzeciej porażce w brytyjskim parlamencie zrozumiała, że jej odejście leży "w najlepszym interesie tego kraju".

No Deal czy No Brexit

Co dalej z brexitem? Wszystko zależy od tego, kto przejmie pałeczkę po May i jak poprowadzi negocjacje z Unią Europejską. Jeśli będzie to faworyt Boris Johnson, mało prawdopodobne, żeby unijni przywódcy przyjęli ten wybór z entuzjazmem i byli skłonni do wielkich kompromisów. Johnson był jedną z twarzy kampanii na rzecz opuszczenia UE przed referendum brexitowym, a obecnie jest jednym z najtwardszych "brexitowców" wśród torysów. Warto pamiętać, że sama wymiana na stanowisku lidera torysów i premiera Wielkiej Brytanii nie zmienia nic w kwestiach spornych, czyli tzw. backstopu (granicy między Irlandią Północną, należącą do Wielkiej Brytanii, a niepodległą Republiką Irlandii) i przyszłych relacji gospodarczych między Wyspami a UE.

Jeden ze scenariuszy, który rysuje Christopher Hope, komentator polityczny prawicowego dziennika "The Daily Telegraph", jest następujący: 7 czerwca odchodzi Theresa May, 10 czerwca rozpoczyna się kampania wyborcza kandydatów na nowych przywódców torysów (te dwie daty są potwierdzone). Po wyborze nowego lidera pod koniec lipca, najpierw przez posłów Partii Konserwatywnej, a potem przez głosowanie 25 tysięcy członków Partii, ogłoszone zostają przyśpieszone wybory parlamentarne, które odbędą się pod koniec października.

Nowy rząd rozpoczyna (kolejny raz!) negocjacje z Unią Europejską i Wielka Brytania opuszcza struktury unijne 30 marca 2020. W obecnej sytuacji ten scenariusz wydaje się równie prawdopodobny i równie nieprawdopodobny, jak rezygnacja z brexitu i podjęcie decyzji o pozostaniu w UE. Według BBC, po odejściu Theresy May rośnie prawdopodobieństwo zarówno "No Deal", czyli wyjścia z UE bez umowy, jak i "No Brexit" – odwołania brexitu przez rząd brytyjski.

#OdmówionoMiGłosu

Pewne jest, że chaos z pewnością nie działa na korzyść trzech milionów obywateli innych krajów unijnych mieszkających w Wielkiej Brytanii, w tym miliona Polaków. Stali się oni przypadkowymi ofiarami brexitowego chaosu już przy okazji eurowyborów – wielu z nich znalazło swoje nazwiska przekreślone na liście wyborców i nie mogło wziąć udziału w wyborach. Nie mogli zagłosować, pomimo wypełnienia wymogów formalnych, które w tym roku były podwójne. Oprócz zarejestrowania się w rejestrze wyborców, obywatele innych krajów UE mieszkający w Wielkiej Brytanii musieli też pocztą wysłać papierową deklarację potwierdzającą, że chcą głosować właśnie w Wielkiej Brytanii.

Jeden z największych brytyjskich dzienników "The Guardian" cytuje głosujących, którzy poczuli się "uciszeni", jako że eurowybory były jedynym głosowaniem na Wyspach, w których mogli wziąć udział. Nie można zapominać, że mówimy o ludziach, którzy mieszkają w Wielkiej Brytanii od lat i to ten kraj de facto jest dla nich domem.

Dobrze podsumowuje to tweet Jakuba Krupy, korespondenta PAP w Londynie, który napisał: "Talking about #DeniedMyVote, many broadcasters keep saying that EU citizens in the UK have a choice of voting 'in the UK where they live and work' or 'at home', by which they mean the country of their birth. Let me just spell it one more time for you: THIS. IS. OUR. HOME" (pol: "Mówiąc o #DeniedMyVote, wielu dziennikarzy powtarza, że obywatele UE w Wielkiej Brytanii mają wybór między głosowaniem "w Wielkiej Brytanii, gdzie mieszkają i pracują" albo "w domu", co dla nich oznacza kraj ich urodzenia. Pozwólcie, że powtórzę to jeszcze raz: TO. JEST. NASZ. DOM").

Nie wiadomo, ilu z trzech milionów obywateli UE mieszkających w Wielkiej Brytanii nie było w stanie zagłosować, ale hashtag #DeniedMyVote (#OdmówionoMiGłosu), który pojawił się na Twitterze zaraz po wyborach, do dzisiaj jest jednym z najpopularniejszych na Wyspach. Nie wiadomo też, co poszło nie tak. Winny prawdopodobnie jest pośpiech, w jakim władze brytyjskie przygotowywały wybory. Jeszcze półtora miesiąca temu nikt nie spodziewał się, że Brytyjczycy w ogóle będą wybierać swoich posłów do Europarlamentu. Ale w związku z wynegocjowanym przez Theresę May przedłużeniem terminu wyjścia Wielkiej Brytanii z UE, Bruksela jako jeden z warunków narzuciła Londynowi obowiązek wzięcia udziału w eurowyborach. Oficjalnie przygotowania zaczęły się dopiero 7 maja, 16 dni przed zaplanowanym głosowaniem, po deklaracji wicepremiera Davida Lidingtona.

Będzie śledztwo?

Takie rzeczy w Wielkiej Brytanii do tej pory po prostu się nie zdarzały. To kraj, w którym kierowcy autobusy są wyszkoleni w ten sposób, że przy każdym, nawet minutowym postoju na przystanku przepraszają pasażerów za niedogodności, informują o przyczynie opóźnienia i o przybliżonym czasie oczekiwania. Nic więc dziwnego, że już w sobotę, dwa dni po wyborach, szef brytyjskiej komisji wyborczej opublikował obszerny artykuł na łamach "The Guardian", tłumacząc zaistniałą sytuację brakiem czasu i niewystarczającymi zasobami.

Poseł Partii Pracy David Lammy napisał na Twitterze o "paskudnej dyskryminacji" obywateli UE po trzech latach bycia "obrażanymi i wykorzystywanymi". Posłowie opozycji żądają od rządu rozpoczęcia śledztwa w celu poznania przyczyn nieprawidłowości. To jednak nie pomoże tym obywatelom UE, którym odmówiono głosu. Nawet jeśli rzeczywiście nikt nie miał złych intencji, ta sytuacja stawia pod znakiem zapytania gwarancje pełnego poszanowania praw po ewentualnym brexicie, które obywatelom UE obiecuje rząd brytyjski.

;

Udostępnij:

Monika Prończuk

Absolwentka studiów europejskich na King’s College w Londynie i stosunków międzynarodowych na Sciences Po w Paryżu. Współzałożycielka inicjatywy Dobrowolki, pomagającej uchodźcom na Bałkanach i Refugees Welcome, programu integracyjnego dla uchodźców w Polsce. W OKO.press pisała o służbie zdrowia, uchodźcach i sytuacji Polski w Unii Europejskiej. Obecnie pracuje w biurze The New York Times w Brukseli.

Komentarze