0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Dominik Gajda / Agencja Wyborcza.plFot. Dominik Gajda /...

Okładka książki z sylwetką Jana Pawła II i tytułem "Maxima culpa [łac: wielka wina]. Jan Paweł II wiedział"
Okładka książki z sylwetką Jana Pawła II i tytułem "Maxima culpa [łac: wielka wina]. Jan Paweł II wiedział"
Publikujemy fragment książki Ekkego Overbeeka „Maxima culpa. Jan Paweł II wiedział” wydanej przez wydawnictwo Agora. Książka ukaże się drukiem 8 marca.

Trzonem książki są historie czterech księży archidiecezji krakowskiej, którzy wykorzystywali seksualnie małoletnich w czasie, gdy diecezją kierował Karol Wojtyła: najpierw jako biskup pomocniczy (w latach 1958-1964), a następnie metropolita (1968-1978).

Rozdział „Recydywa” opowiada o jednym z nich: księdzu Eugeniuszu Surgencie, którego biskup Wojtyła wielokrotnie przenosił z parafii do parafii.

Na podstawie akt komunistycznej Służby Bezpieczeństwa i rozmów ze świadkami tamtych wydarzeń Overbeek ustala, że przyszły papież musiał wiedzieć o przestępstwach swojego podwładnego.

Niebawem w OKO.press wywiad z Ekkem Overbeekiem i recenzja książki autorstwa Stanisława Obirka.

8. Recydywa

Eugeniusz Surgent zaprzecza wszystkim zarzutom. Nie, on nigdy nie uprawiał seksu z chłopcami. Jest 24 sierpnia 1973 roku.

Lato jest przyjemnie chłodne w tym roku. Słupek rtęci jeszcze nie sięgnął trzydziestu stopni. Prokurator Janina Geisler patrzy na siedzącego przed nią mężczyznę. Ma pociągłą twarz, ciemne włosy i oczy, które w szczęśliwszych okolicznościach pewnie by błyszczały. No i jest kłamcą, choć kiepskim. To całkiem inny typ niż ten ksiądz, którego przesłuchiwała trzy lata wcześniej. Tamten, Józef Loranc, przyznał się od razu. Różni ludzie, ale te same paragrafy kodeksu karnego: 176 i 177 – czyny lubieżne i nierządne wobec osób poniżej piętnastego roku życia. I ta sama presja na przesłuchującą. Gdy podejrzany nosi koloratkę, SB zagląda pani prokurator przez ramię. Tym razem jednak nawet nie przez ramię. Protokolantem jest tego dnia Stanisław Zemełka, funkcjonariusz SB. Służba Bezpieczeństwa nie zadowoli się umorzeniem sprawy.

Ksiądz Surgent wciąż zaprzecza, ale plącze się w zeznaniach:

"Przyznam się jedynie do tego, że lubiąc dzieci – spoufalałem się z nimi, co wyrażało się między innymi tym, że często tuliłem je do siebie, nie często, tylko czasami, jak miałem okazję, a nawet zdarzało się, że całowałem takie dzieci w usta. Dziewczynek nigdy nie tuliłem ani nie całowałem, jedynie robiłem to z chłopcami".

Półprawdy i półkłamstwa. Ale SB już wie. Kapitan Zemełka przesłuchał chłopców z górskiej wioski, gdzie ksiądz Surgent pracuje. Ich zeznania leżą przed panią prokurator. Są jednoznaczne. Na przykład zeznanie Karola (imię zmienione):

"[…] ksiądz wziął mnie w objęcia, począł mnie całować w usta, mówiąc, że jestem ładny i podobam mu się. Całując mnie w usta, wkładał mi swój język do moich ust. Całując mnie, przyciskał mnie do siebie, trzymając mnie za pośladki. Usiłowałem się urwać z objęć księdza, jednak nie dałem rady. Ks. Surgent całował mnie przez okres około 15 minut. Ks. Surgent mówił mi wówczas, abym nikomu o tym nie mówił, ani kolegom, ani rodzicom. Ja przyrzekłem księdzu, że o tym nikomu nie będę mówił. Od tego czasu więcej nie odwiedzałem ks. Surgenta. […] W międzyczasie o praktykach ks. Surgenta dowiedziała się moja matka, która kategorycznie zabroniła mi chodzić do ks. Surgenta".

Albo zeznanie Antka (imię zmienione), który opowiedział, jak w lipcu 1971 roku wikary po wizycie u jego rodziców zapytał, czy nie odprowadziłby go do domu:

"Odprowadzając ks. Surgenta przez pastwisko do jego miejsca zamieszkania, ks. Surgent powiedział, że «mnie lubi», i począł mnie całować w usta. Ks. Surgent prowadził mnie do swojego mieszkania […] i powiedział mi, abym usiadł sobie na leżance, a on wyszedł do drugiego pokoju. Po kilku minutach przyszedł ks. Surgent, usiadł obok mnie i zaraz zaczął mnie całować oraz wziął moją rękę, włożył do rozporka i mówił: «Antoś, ruszaj ręką mojego członka». Ja nie chciałem tego robić, jednak ks. Surgent z powrotem wkładał w moją rękę swojego członka i ruszał nią przez okres około 5 minut. Równocześnie w tym czasie ks. Surgent całował mnie w usta. Po około 5 minut onanizowania ks. Surgenta wyrwałem się z jego objęcia, ubrałem buty i wyszedłem z jego mieszkania. W chwili, kiedy ubierałem buty, ks. Surgent powiedział do mnie: «Antoś, zapomnij o tym i nie mów nic nikomu». […] Ks. Surgent na spowiedzi mi mówił, abym o tym nikomu nie mówił".

I tak dalej, i tym podobne. Zeznanie po zeznaniu. Czarno na białym. Mimo to ksiądz upiera się, że to wszystko nieprawda.

Gdy kończą się pytania w sprawie, pani prokurator pyta podejrzanego o jego osobistą historię.

Eugeniusz Surgent podsumowuje: Los go nie rozpieszczał. Urodził się we Lwowie osiem lat przed wojną. Matka nie przeżyła porodu. Ojciec zmarł miesiąc później. W maju 1945 roku wyjechał z babcią do Małopolski. Przez siedem lat pracował jako sprzedawca, wieczorowo kończąc szkołę średnią. Rozpoczął studia teologiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, a gdy komuniści zamknęli wydział teologiczny, postanowił kontynuować naukę w seminarium duchownym. W 1957 roku otrzymał święcenia. Nie zagrzał miejsca na żadnej parafii, tylko dwa razy wytrzymał trzy lata.

Przez ponad godzinę prokurator Geisler próbowała przekonać księdza, by się przyznał. O godzinie 13.15 Surgent zostaje odprowadzony do celi. Tydzień później sam kapitan Zemełka bierze księdza w obroty.

Tym razem Surgent przyznaje się do wszystkiego.

Na przykład o Antku mówi teraz tak: „Wówczas spaliśmy na jednym tapczanie. Po położeniu się spać tuliłem Antosia do siebie, całowałem go w usta i wkładałem swoją rękę do jego spodenek, dotykając jego członka. Nie wiem, czy u niego nastąpił wytrysk”. Przyznaje, że z innymi chłopcami również pozwolił sobie na więcej niż dotykanie i całowanie. Wymienia ośmiu, choć to raczej nie wszyscy, skoro sam mówi: „Więcej nazwisk sobie nie przypominam”. Ale zapewnia:

"Będąc na poprzednich placówkach duszpasterskich, nigdy takie sytuacje nie miały miejsca. Wypadki, które miały miejsce w Kiczorze, spowodowane były załamaniem psychicznym na wskutek zgryzot i osobistych kłopotów oraz ciężkiej fizycznej pracy. Uprawiając ten proceder z chłopcami, szukałem chwili zapomnienia od codziennych trosk. Nie mając nikogo bliskiego, szukałem u tych chłopców życzliwości i dobroci i trochę serca. Nie zdawałem sobie sprawy, że wyrządzam tym chłopcom przykrość i krzywdę. Działo się to pod wpływem chwilowego podniecenia i zapomnienia. Zrozumiałem, że czyny, których się dopuściłem w stosunku do nieletnich chłopców, były niewłaściwe. Obecnie bardzo żałuję, że tak postępowałem z nieletnimi chłopcami. Zapewniam, że nigdy więcej podobnych sytuacji nie będzie".

Być może walczy ze swoją skłonnością, ale ma czterdzieści dwa lata i pewnie już wie, że tego typu obietnice nie zmieniają rzeczywistości. Do tego kłamie, bo robił podobne rzeczy wcześniej w innych parafiach. Zdaje sobie też sprawę, że oficer SB o tym wie, bo nie pierwszy raz ma do czynienia ze Służbą Bezpieczeństwa. Jednak akt oskarżenia, który prokurator Geisler wysyła do sądu, dotyczy tylko molestowania sześciu chłopców we wsi Kiczora.

Społeczność Kiczory dzieli się na dwa obozy. Część mieszkańców chce, by wikary natychmiast odszedł, inni bronią go jak niepodległości.

***

Sprawa Surgenta zaczęła się, gdy w ostatnią niedzielę maja 1973 roku pewien mieszkaniec wsi zwraca się do dyrektora miejscowej szkoły.

Słyszał od syna niepokojące rzeczy. Mężczyzna ukończył trzy klasy szkoły powszechnej, pracuje jako robotnik w fabryce juty, ale bardzo dobrze rozumie, co ksiądz robi jego synowi. Prosi dyrektora, by porozmawiał z księdzem. Dyskretnie, nie informując władz. „Prosił mnie, żebym zwrócił uwagę ks. Surgentowi na szkodliwość tego rodzaju praktyk. Równocześnie prosił mnie o zachowanie dyskrecji, gdyż nie życzy sobie, aby sprawa ta trafiła do Kurii lub do władz państwowych”, zeznaje potem dyrektor. Ma dylemat, bo nie chce zawracać księdzu głowy niepotwierdzonymi plotkami. Najpierw więc bada sprawę na własną rękę. Rozmawia z chłopcami i przekonuje się, że historia jest prawdziwa. Idzie do księdza. Ten od razu wie, o co chodzi. „Z zachowania księdza wynikało, że nie potrzeba wyjaśniać szczegółów tej sprawy, prosił mnie tylko bardzo, abym sprawę tą wyciszył i porozmawiał z tymi ludźmi, którzy donieśli o tym fakcie”. Księdzu Surgentowi bardzo zależy, by poznać nazwiska tych, którzy źle o nim mówią. Ale dyrektor nazwisk swoich uczniów nie zdradza.

Według zeznań dyrektora szkoły wikary Surgent był bardzo zdenerwowany rozmową. Zamyka się na kilka dni. Nie je. Nikogo nie przyjmuje. Odwołuje lekcje religii. Po czym na trzy dni znika. Dyrektor ma nadzieję, że pojechał do kurii w Krakowie załatwić sobie przeniesienie do innej parafii. Ale Surgent wraca do wioski. Niektórzy mieszkańcy Kiczory obwiniają dyrektora o złe samopoczucie księdza.

Tego jest już dla dyrektora za wiele. Jeszcze raz spotyka się z wikariuszem.

Tym razem żąda, „żeby do 24 godzin wyniósł się ze wsi”. Ksiądz nalega, by nie zgłaszał sprawy władzom. I dyrektor znów ma dylemat. Następnego dnia pisze list do władz powiatu w Żywcu, ale – jak twierdzi – nie wysyła go. I nagle księdza już we wsi nie ma. Wystawił oceny z religii i zniknął. Dwa tygodnie przed zakończeniem roku szkolnego, w połowie czerwca. Część wioski wini dyrektora za odejście Surgenta. Pozostali cieszą się, że zniknął. Pewnie ktoś z tej drugiej grupy wysyła do komendy MO w Żywcu anonim z zarzutami pod jego adresem.

7 lipca we wsi pojawia się podporucznik Mieczysław Mrowiec, ten sam, który polował na wikarego Lenarta. Pierwszą osobą, z którą rozmawia, jest dyrektor szkoły. Dyrektor opowiada esbekowi całą historię i podaje listę chłopców, którzy według jego wiedzy byli przez wikariusza zmuszani do czynności seksualnych. Mrowiec dowiaduje się też, że zbiegły ksiądz próbuje przeciągać mieszkańców wioski na swoją stronę, dając im pieniądze. „Tak więc […] niektórzy rodzice zostali kupieni przez ks. Surgenta i nakazali swoim dzieciom nie przyznawać się do czynów nierządnych. Notowano również przypadki, że rodzice stosowali do dzieci kary cielesne”, raportuje. Od dyrektora szkoły esbek dowiaduje się jeszcze czegoś: „Ponadto ksiądz Surgent Eugeniusz miał odbywać stosunki z niektórymi uczniami. […] w swoich czynach nierządnych posuwał się do tego, że wkładał im do ust swojego członka, przy tym niektórym z nich płacił po 500,- złotych, kupował prezenty”. Ostatecznie nie udaje się aktu oskarżenia „wzbogacić” o gwałt.

Tak jak w Jeleśni, parafii księdza Loranca, dyrektor szkoły boi się wsi. Esbek zapisał: „[Dyrektor szkoły] prosił mnie o daleko idącą dyskrecję z naszej strony, obawiając się bardzo sfanatyzowanych mieszkańców Kiczory”. I podobnie jak w sprawie wikarego Loranca SB z Żywca apeluje do komendy wojewódzkiej w Krakowie o szybkie działanie, by sprawa nie mogła zostać zatuszowana: „Z uwagi na to, że Krakowska Kuria, jak również sam ks. Surgent Eugeniusz zainteresowani są w wyciszaniu tej sprawy, sprawę powyższą proszę traktować w miarę możliwości jako pilną”.

2 sierpnia SB w Krakowie wszczyna śledztwo. We wsi pojawia się kapitan Stanisław Zemełka. Prowadzi przesłuchania.

Trzy tygodnie później wyniki dochodzenia leżą na biurku Janiny Geisler. Pani prokurator przesłuchuje wikariusza Surgenta i tego samego dnia trafia on do aresztu. Tydzień później przyzna się do popełnionych czynów. Zostaje poddany miesięcznej obserwacji psychiatrycznej i uznany za poczytalnego. 19 grudnia sąd wydaje wyrok: trzy lata więzienia z zaliczeniem na poczet kary czasu spędzonego w areszcie. Adwokat nie wnosi o rewizję wyroku.

***

To tyle, jeżeli chodzi o reakcję władz państwowych. Nas bardziej interesuje reakcja Karola Wojtyły.

Większość informacji na ten temat pochodzi z zeznań Surgenta. Uzyskał je kapitan Zemełka, przesłuchując wikarego. Zapytał go wprost, co wiedzieli jego przełożeni. Warto przeczytać pytanie esbeka oraz całą, długą odpowiedź księdza Surgenta, pod którą złożył własnoręczny podpis:

"Pytanie: Czy na temat dopuszczania się czynów nierządnych przez podejrzanego z nieletnimi chłopcami wiedzieli jego przełożeni w parafii rzymsko-katolickiej w Milówce, względnie w Kurii Biskupiej w Krakowie?

Odpowiedź: Na postawione mi pytanie wyjaśniam, co następuje:

Daty dokładnie nie pamiętam, z końcem czerwca 1973 r. wikariusz parafii w Milówce, ks. o imieniu Filip, nazwiska dokładnie nie pamiętam, prawdopodobnie nazywa się on Piotrowski, przyszedł do mnie na plebanię w Kiczorze i powiadomił mnie, że ks. proboszcz Józef Woźniak prosi mnie, abym zgłosił się do niego przy najbliższej okazji. Powiedziałem ks. Filipowi, że w najbliższym czasie wybieram się do Krakowa i przy tej okazji złożę wizytę księdzu proboszczowi. Za parę dni po wizycie u mnie ks. Filipa wybrałem się własnym samochodem do Krakowa i przy tej okazji wstąpiłem na parafię w Milówce. Wówczas to ks. proboszcz powiedział mi, że do Kurii Biskupiej wpłynął list, w którym są zawarte poważne zarzuty w stosunku do mojej osoby. Powiedział mi wówczas, że w liście tym jest mowa o niewłaściwym moim stosunku do chłopców, których uczę religii. Ponadto powiedział mi, że sprawy te będę musiał sobie wyjaśnić w Kurii Biskupiej. Ja z księdzem proboszczem na ten temat nie dyskutowałem. Było mi przykro i wstydziłem się te sprawy poruszać w rozmowie z księdzem proboszczem. Więcej na ten temat z księdzem proboszczem nie rozmawiałem. Po rozmowie z ks. proboszczem w tym samym dniu przyjechałem do Krakowa i udałem się do Kurii Biskupiej. W Kurii Biskupiej zostałem przyjęty przez ks. bp. Pietraszkę Jana. Ks. Biskup szczegółów mi żadnych nie powiedział, tylko w ostrych słowach powiedział mi, że wpłynęła na mnie skarga, że niewłaściwie zachowuję się w stosunku do nieletnich chłopców, których uczę religii w punkcie katechetycznym w Kiczorze pow. Żywiec. Było mi wówczas bardzo ciężko powiedzieć prawdę, gdyż zdawałem sobie sprawę, jakimi konsekwencjami to będzie grozić dla mnie jako kapłana. Powiedziałem tylko, że to jest niezgodne z prawdą. Nie przyznałem się również ks. biskupowi o dopuszczeniu się przeze mnie czynów nierządnych z uwagi na to, że po prostu jako człowieka było mnie wstyd. Ks. Biskup mojemu stwierdzeniu, że to wszystko jest niezgodne z prawdą, nie dał wiary. Byłem wtedy bardzo zdenerwowany i dokładnie nie pamiętam przebiegu rozmowy. Na zakończenie rozmowy ja poprosiłem ks. biskupa o udzielenie mi 3-ch miesięcznego urlopu, gdyż nie korzystałem z niego przez okres 3-ch lat. Ks. Biskup polecił mi wówczas napisać podanie do Kurii Biskupiej o udzielenie 3-ch miesięcznego urlopu. Ja takie podanie napisałem i w tym samym dniu złożyłem go w Kurii Biskupiej. O ile sobie przypominam, to jeszcze w tym samym dniu otrzymałem zgodę na 3-ch miesięczny urlop. Biorąc urlop, miałem zamiar poszukać sobie pracy w Diecezji Lubaczowskiej, gdzie miałem znajomego biskupa Nowickiego Jana. Starania moje spełzły na niczym, gdyż w międzyczasie ks. biskup Nowicki zmarł. Dokładnie nie pamiętam

[kolejna strona; widać tu parę słów przesłuchania podejrzanego nie zostało zapisane]

na początku 1973 r. dostałem zawiadomienie pisemne adresowane na moje nazwisko, informujące, że Kuria Biskupia w Krakowie zwalnia mnie z pracy w Diecezji Krakowskiej z chwilą otrzymania tego zawiadomienia. Kuria Krakowska, zwalniając mnie z pracy, nie podała na piśmie powodów zwolnienia. Po otrzymaniu tego zwolnienia dobrowolnie udałem się do Kurii Biskupiej w Krakowie, gdzie zostałem ponownie przyjęty przez ks. biskupa Jana Pietraszkę. Ks. Biskup Pietraszko oświadczył mi, że w związku z zarzutami wysuniętymi w stosunku do mojej osoby odnośnie niewłaściwego zachowania się zostaję zwolniony z pracy w Diecezji Krakowskiej. Na tym rozmowa została zakończona i więcej razy w Kurii już nie byłem. Po otrzymaniu wypowiedzenia z pracy zlikwidowałem swoje gospodarstwo w Kiczorze. Część rzeczy sprzedałem /meble/ miejscowym gospodarzom, a mianowicie Józefowi Słowikowi, zam. Kiczora Sól, część zostawiłem gospodyni Stanisławie Kurowskiej jako rekompensatę za udzielaną mi pomoc w czasie mojej bytności w Kiczorze, a resztę rzeczy przywiozłem do Krakowa, które złożyłem u swojego wujka

[kolejna strona]

złożyłem u swojego wujka Władysława Surgenta.

Przypominam sobie, że oprócz rozmowy z ks. biskupem Pietraszką rozmawiałem jeszcze w Kurii z ks. kard. Wojtyłą, którego prosiłem, by mnie pozostawił w Diecezji Krakowskiej. Kardynał powiedział mi, że decyzja zostanie mi przesłana na piśmie. Odpowiedzią tą było właśnie otrzymane zwolnienie mnie z pracy".

Oskarżany ksiądz mówi tu dużo i jeszcze więcej przemilcza. Odpowiedź Surgenta jest jak puzzle, które da się ułożyć, jeśli się je uzupełni materiałem z innych źródeł. Odsłania się następująca historia:

27 maja pewien mieszkaniec wsi mówi dyrektorowi szkoły, że ksiądz ma seksualne kontakty z jego synem. Dyrektor wypytuje chłopców, a gdy nabiera przekonania, że to prawda, idzie do księdza. Dzieje się to na początku czerwca. Ksiądz zamyka się na kilka dni w sobie, a następnie znika na trzy dni. Dyrektor ma nadzieję, że odwiedza w tym czasie kurię w Krakowie.

Krótko potem kuria otrzymuje list od mieszkańców wsi: oskarżenie Surgenta o molestowanie seksualne i żądanie jego przeniesienia.

Mniej więcej w tym czasie w kurii zjawia się delegacja wiernych, którzy domagają się pozostawienia księdza w Kiczorze – taką informację Mrowiec uzyskał od „kontaktu operacyjnego »P«”. Kuria wszczyna dochodzenie, które nie przynosi potwierdzenia, że ksiądz Surgent dopuścił się przestępstw seksualnych. Wiemy to z raportu SB: „Krakowska Kuria w dniach 18-22. 6. 73 r. przeprowadziła dochodzenie i wzywani byli chłopcy do plebanii w Milówce. Wg naszego rozeznania chłopcy ci nie potwierdzili, aby ks. Surgent uprawiał z nimi nierząd”.

Niedługo po przesłuchaniu chłopców przez przedstawiciela kurii do Surgenta przyszedł wikary Filip (ten sam, który parę lat później w Wadowicach włożył rękę w spodnie chłopca, co zostało opisane w rozdziale pierwszym) i powiedział, że proboszcz chce z nim pomówić. Surgent czeka kilka dni. Jest ostatni tydzień czerwca, a może początek lipca, kiedy jedzie do Milówki. Tam słyszy to, co zapewne spodziewał się usłyszeć: ma się stawić u biskupa. Robi to jeszcze tego samego dnia. Zostaje przyjęty przez biskupa pomocniczego Jana Pietraszkę, który prosto z mostu przedstawia mu zarzuty mieszkańców Kiczory. Surgent się wypiera, ale biskup mu nie wierzy.

To jest kluczowy moment. Biskup już wie, że oskarżenia pod adresem Surgenta są prawdziwe.

Ale skąd ma tę pewność? Nie z dochodzenia kurii, bo na plebanii w Milówce chłopcy nie potwierdzili, że byli molestowani. Być może SB nie wiedziała wszystkiego i niektórzy chłopcy jednak to zrobili. Kuria ma więc w tym momencie tylko oskarżający list mieszkańców – anonimowy lub nie – i w najlepszym wypadku sprzeczne zeznania ofiar. Ale nawet gdyby kuria dostała potwierdzenie z innego źródła, dziwne byłoby to, że oskarżony ksiądz nie został nawet przesłuchany. Skąd pewność biskupa, że popełnił przestępstwo?

Surgent nie powiedział, dlaczego biskup Pietraszko mu „nie dał wiary”. W tym kluczowym momencie pamięć Surgenta zawodzi: „Byłem wtedy bardzo zdenerwowany i dokładnie nie pamiętam przebiegu rozmowy”. Wikary nie jest aresztowany, nie jest formalnie oskarżony, a tym bardziej skazany, mimo to zostaje natychmiast wydalony z diecezji. Bez przesłuchania. Bez dyskusji. Bez procesu kanonicznego. Wojtyła najwyraźniej podjął decyzję, zanim Surgent stawił się w kurii, a dalsze działania pozostawił biskupowi pomocniczemu. Gdy wikary prosi Wojtyłę o pozostawienie w diecezji, arcybiskup odsyła go z kwitkiem: przeczytaj oficjalne pismo.

Tylko jedna okoliczność może tłumaczyć nieugiętą postawę przyszłego papieża – musiał już wcześniej mieć informacje, że ksiądz Surgent molestuje chłopców. Innymi słowy, Kiczora była recydywą. Potwierdzają to dokumenty.

***

Sprawa Surgenta jest wyjątkowo dobrze udokumentowana.

Oprócz teczki kontroli procesu, z której pochodzi powyższy opis, zachowało się sześć innych teczek.

Wynika z nich, że słabość księdza do chłopców ujawniła się znacznie wcześniej i była znana kurii, zanim Wojtyła wysłał go do Kiczory. Już samo przenoszenie wikarego z parafii do parafii dziesięć razy w ciągu jedenastu lat świadczy o tym, że arcybiskup Wojtyła miał z nim kłopot od dawna.

Słabość do młodzieży zdradzał Surgent już w swojej pierwszej parafii – w Lachowicach.

Przy lekturze raportów stamtąd większości z nas zapaliłaby się czerwona lampka.

Ale to był koniec lat 50., określeń „zły dotyk” i „molestowanie seksualne” jeszcze nie znano.

Surgent jest ponadprzeciętnie zainteresowany dziećmi. Organizuje boisko, klub sportowy i kółko ministrantów. „Ksiądz ten zbudował najsilniejsze w powiecie kółko ministrantów, bo liczące do czterdziestu osób”, pisze Jan Bądek z komendy milicji w Suchej.

To ten sam Jan Bądek, którego poznaliśmy jako majora SB w Żywcu, tyle że w 1959 roku jest dopiero porucznikiem.

Pisze tak: „Trzeba tu podkreślić, że ks. Surgenszt Eugeniusz ministrantom tym wystarał się o boisko sportowe, a tym samym chłopców miejscowych przyciąga do siebie i ci darzą go zaufaniem”. W dodatku ksiądz wikary załatwił uczniom ładne ubrania i dbał o to, żeby mieli porządne buty, o które w Polsce kilkanaście lat po wojnie nie było łatwo.

Nazwisko księdza dobrodzieja zapisywano na różne sposoby. „Ks. Sergut zakupił większą ilość materiału drogiego, takiego, że w Polsce nie kupisz, czego pewną część przeznaczył na ubrania dla ministrantów”. Chwalono go bardzo. „Umie do dzieci podejść, żadnego dziecka nigdy nie uderzył i dzieci mówią, że do szkoły nie pójdą, jak ks. Surgenta nie będzie. Dla dzieci ma dobre serce”, opowiada mieszkanka wioski. Inna matka mówi: „Polityką się nie zajmuje – jego obchodzi tylko młodzież”. Trzecia kobieta: „Tak jak on młodzież prowadzi i zajmuje się tą młodzieżą, to już nikt tak nie prowadzi. Ukrócił we wsi chuligaństwo i w ogóle zajął się młodzieżą, która ma skłonność do rozpijania się”.

Podobnie widzi go urzędnik, u którego Surgent załatwiał jakieś formalności: „Bardzo lubi młodzież – dzieci, do których czuje słabość”.

Większość ówczesnych dzieci od dawna nie mieszka w Lachowicach.

Wikarego, który ponad sześćdziesiąt lat temu uczył tu religii, pamięta jeszcze pewien mężczyzna. Ale nie jest chętny do rozmowy.

– Woda w ustach. Rozumie pan? Nic nie powiem na ten temat.

– Dlaczego woda w ustach?

– Były kłopoty z nim. Potem w Krakowie był w więzieniu.

– A tu podobne rzeczy robił?

– [milczy jakiś czas] Nie chcę robić wojen, bo to już kupę lat. Takie sprawy to k…a. Wtedy, w tych czasach, to było coś strasznego.

– A teraz jest mniej straszne, jak ksiądz takie rzeczy robi?

– A jest teraz niby, że chłop z chłopem siedzi?

– Tu chodzi o dzieci.

– Dziś to nawet Biedroń kandyduje na prezydenta, kurde.

– Czy to było wiadomo, że on takie rzeczy robi?

– No, był pedałem, no kurde, no. Ja miałem dziesięć lat i już wiedziałem takie rzeczy. We wsi to wszyscy wiedzieli.

– To jak pan się dowiedział?

– Nie, pan już za dużo ze mnie wyciągnął. Nie chcę nic mówić [patrzy przez okno, w noc, pada śnieg]. No bo co tu powiedzieć?

– On to tutaj też robił? Czy nie?

– Nic więcej na ten temat nie powiem, bo… Ale księdzem był dobrym, kurde. To mogę powiedzieć. Tak się interesował dzieciami. Dziewięć-dziesięć lat, byłem dzieckiem, nie? [robi się bardzo emocjonalny] Kościół, kurde… Ksiądz proboszcz nie chciał go wziąć na plebanię. Tak mieszkał, to tu, to tam. U tej babki.

– Ale wyście wiedzieli, że on robi te rzeczy z chłopakami?

– [westchnienie] A kto to wiedział, że to może chłop z chłopem żyć pięćdziesiąt-sześćdziesiąt lat temu? To było nie do pomyślenia.

– Nie chłop, tylko chłopaki, dzieci.

– Nie chcę nic…

– Skąd wyście wiedzieli, będąc chłopakami?

[cisza] Ciężkie sprawy. Co mogę wiedzieć na ten temat? Dziesięć lat miałem. No to jak?

– Ale pan potwierdza, że to krążyło, tak?

– No [kiwa głową]. Babka nie żyje. Ona go wzięła za syna, a potem to wyszło, że… wie pan. Księdza przyjęła. Mówiła: Będziesz moim synem.

– W tym domku z czerwonej cegły, tak?

– W tym murowanym, no.

– Podobno tam też doszło do kłótni.

– Nic więcej nie powiem. Wystarczy tyle [wskazuje na moje notatki].

– Ale pan jeszcze coś wie.

– Nie, no. Nie chcę więcej. Chcę w spokoju dożyć do śmierci, k…a.

Pobyt Surgenta w Lachowicach był krótki, ale burzliwy.

Przyjechał pod koniec 1957 roku i wyjechał niecałe dwa lata później. Notatki SB są chaotyczne, pełne błędów ortograficznych, ale opis konfliktu między proboszczem a wikarym jest prosty: „Tarcie między organistą, proboszczem a ks. Surgesztem polega na tym, że ks. Surgeszt stara się wprowadzać nowości. […] Ks. Surgeszt Eugeniusz […] podzielił Lachowice na dwa obozy”. Surgent „nie liczy się z opinią proboszcza, a robi wszystko, aby usunąć organistę. […] Ten to ks. stwarza stałe zamieszki w gromadzie, poróżnił na dwa obozy sobie przeciwne, to znaczy jeden obóz popiera jego, drugi zaś obóz popiera proboszcza”.

Z tego samego dokumentu dowiadujemy się, że ksiądz Surgent jest „nieodstępnym kolegą” syna wdowy, u której zamieszkał. Surgent próbuje wieszać w szkole krzyże, czemu sprzeciwiają się nauczyciele. Wszystko to nie wyjaśnia jednak przyczyny kłótni z proboszczem.

Powód niesnasek jest dla SB zagadką.

Surgent ma we wsi oddanych stronników, którzy „mu składają prezenty dość cenne, bo poza motorem kupili mu również tak zwaną kapę liturgiczną, cenioną na dziesiątki tysięcy złotych, ale na każdym kroku go popierają, bo nawet [tu nazwisko wdowy, u której mieszkał Surgent] zapisała mu na własność pokój na poddaszu, uznając go za swego syna”.

Co innego nauczyciele. Oni pisali na Surgenta skargi „do powiatu”.

Chyba próbują się go pozbyć, skoro on w kościele zapowiada, że „od nauczania dzieci w ogóle nie odstąpi i młodzieży nie popuści, a będzie trwał przy tym, chociaż go chcą zamknąć i pozbawić nauczania religii”. Dwie nauczycielki dostają „pogróżkowe listy anonimowe” i proszą PZPR w Suchej o interwencję. „Ks. Surgend, katecheta, rozgłosił wśród mieszkańców Lachowic, iż nauczycielki [tu nazwiska] doniosły na piśmie do władz w Suchej nieprawdziwe dane o nim”. Nigdzie nie jest wyjaśnione, co to za „nieprawdziwe dane”.

Kryzys narasta.

SB raportuje: „na terenie Lachowic jest wielkie poruszenie z powodu pozbawienia nauki religii w szkołach ks. Surgenszta Eugeniusza. […] Zebrała się delegacja kobiet w liczbie trzydziestu, idąc do PRN [Powiatowej Rady Narodowej] w Suchej”.

W rzeczywistości były trzy delegacje jednego dnia, 3 grudnia. Wszystkie w obronie Surgenta. Proboszcz organizuje kontrdelegację, antysurgentowcy chodzą do Suchej trzy dni z rzędu: 3, 4 i 5 grudnia. Surgent z kolei wyjechał 5 grudnia do Krakowa, „istnieje przypuszczenie, że do Kurii lub też do W.R.N. [Wojewódzkiej Rady Narodowej]”.

Obrońcy wikarego nie rozumieją, dlaczego kierownik szkoły, „który zawsze był religijny, uczęszczał do kościoła, a dziś tak się zmienił”. Czyli to nie antyklerykalizm kierownika jest źródłem zatargu z katechetą.

W maju wybucha kolejna awantura: Surgent nielegalnie wprowadza się do biura przewodniczącego Gromadzkiej Rady Narodowej w Lachowicach. Okazuje się, że wdowa, która niecały rok wcześniej przyjęła Surgenta jak własnego syna i nawet zapisała mu część swojego domu, nagle go wyrzuciła.

Za co? I co z synem tej wdowy, którego Surgent był „nieodstępnym kolegą”?

***

We wsi znają odpowiedź na to pytanie.

– Ona miała trzech synów. Ten najmłodszy syn był przy domu. I podobno tak było, że miał atakować tego syna. Ładny chłopak to był taki. Nie był już takim dzieckiem. Mógł tyle mieć co ten ksiądz. W świetle tych podejrzeń – czy go zastała może w jakiejś nieznacznej sytuacji może z tym synem? mówi mężczyzna, który wtedy był nastolatkiem.

Opowiada chętnie i ze szczegółami. Chociaż też nie pod nazwiskiem:

– Jak on przyszedł do Lachowic, tam był stary porządek: był proboszcz i służba kościelna, jak to na wsi: organista i kościelny. A jemu to się nie podobało. I zaczęły się nieporozumienia takiego typu, że parafia się podzieliła: grupa tych od starego porządku i on, Surgent, jako ten nowy, co przyszedł. A ponieważ on był młody, przystojny, to kobiety były za nim, te starsze panie. Jaki to on biedny! Wysoki, brunet i podobno z Kresów pochodził. Była o nim taka legenda, że mu tę rodzinę całą tam wymordowali. Tak głosili. Ludziom się spodobało, że on tak zaczął dbać. Przede wszystkim o młodych chłopców, nawet go posądzali... no, wie pan…

– Nie wiem.

– Taka fama była. Posądzali go, że ma dewiacje, że był biseksualny. Albo jak to nazywają? Nie biseksualny! Tylko że młode chłopaki mu się podobają. Jak to nazywają teraz? [zwraca się do żony]

– [Żona] No chyba pedał.

– [On] No nie pedał, tylko…

– [Żona] Biseksualny.

– [On] Nie biseksualny. No, że on ma ciągotki… Jak to młodzież nazywa?

– Pedofil?

– No właśnie, pedofil! Że pedofilem był. No i tych ministrantów tam rozwinął dużo. To on kupił tym ministrantom wszystkie te nowe stroje, te komeżki takie. No i te chłopaki strasznie się do niego garnęli. On nawet robił wycieczki po górach. Ja sam nawet byłem na takiej wycieczce z tymi ministrantami, choć sam nie byłem ministrantem.

– Ile miał pan lat wtedy?

– To miałem czternaście-piętnaście lat, kiedy walka trwała. No i w końcu on opuścił mieszkanie na plebanii. Nie wiem, jak do tego doszło, ale opuścił plebanię. I pod kościołem tam była taka wdowa.

– Ta, która go wzięła do domu jak własnego syna, a potem go wyrzuciła?

– Ona mu wymówiła to mieszkanie. No i gdzie miał iść? Ale był dom, wybudowany przed wojną ze składek kościelnych, i nazywali to domem katolickim. No i później, jak przyjmowali te własności kościelne, to gmina przyjęła ten budynek. Na dole było kino, zabawy takie różne. A na górze były trzy pomieszczenia. W dwóch były urzędy. No wie pan, jak to jest: przewodniczący gromadzkiej rady, sekretarz, no i od papierów te kobietki. On się tam z tymi gratami wprowadził. Było ogromne zamieszanie. Jak on mógł budynek gminny – i jeszcze takie ważne prezydium – zająć! Co chwila jeździli do Krakowa, do kurii.

– Kto jeździł?

– Jeden obóz i drugi obóz. Te na niego, a ci go zaś bronili. To się tak targowało i targowało.

– Ale na co się skarżyli?

– Ten stary obóz chciał, żeby go usunąć z parafii. A tamci, żeby został, bo taki fajny ksiądz. W końcu przyszła decyzja z Krakowa, od biskupa, że zostanie przeniesiony. I wtedy odbywało się wielkie pożegnanie. Pamiętam to do dziś. Mnóstwo ludzi. Te wszystkie dewotki. Tam był plac i był ganek. I Surgent na tym ganku stał, a na tym placu ci ludzie. Z kwiatami go żegnały. A w każdym bukiecie był załącznik w postaci koperty, a w tych kopertach były kwoty, różne kwoty. Zajrzałem do jednej, jak tam jedna wypadła, tam na owe czasy dość dużo było, 800 złotych. To była letnia pora, wie pan, tych kwiatów, w pierun tego było. I on w tym pokoju miał stół dość duży, to taki stos kopert tam miał. No bo wie pan, co się dzieje z chwilą, gdy dostanie święcenie taki kleryk, gdy na księdza go święcą? Jemu wycinają serce i mu tam zamiast serca dają portfel. No i poszedł. I nie wiem, gdzie on później był.

Widać proboszcz z Lipnicy Wielkiej, który wikarego nie chciał, dostał od Wojtyły obietnicę, że Surgent przyjedzie tylko na chwilę.

Jeśli do tego dowiedział się, dlaczego Surgent parę miesięcy wcześniej został wyrzucony z diecezji, to miał dodatkowy powód, żeby go nie witać z otwartymi ramionami.

Inaczej niż wieś.

Wydział „W” przechwycił w grudniu 1964 roku list od pewnego księdza do katechetki. „W Lipnicy ludzie ks. Surgenta bardzo sobie chwalą; uczy w punkcie katechetycznym pod samą Babią Górą. Dawniej stamtąd (ok. 6 km) dzieci musiały iść na religię do kościoła”, cytuje funkcjonariusz SB.

– Pamiętam księdza Surgenta. Pracowałam w szkole, gdzie on przychodził. Przyjaźniliśmy się tam trochę, przypomina sobie pani Emilia, która w tamtym czasie była nauczycielką w szkole pod Babią Górą. Surgent tam uczył religii, z tym że to nie była religia w szkole, tylko było w salce katechetycznej.

Chętnie rozmawia na temat wikarego, bo ma same dobre wspomnienia. Surgent odprawił mszę z okazji jej ślubu, kiedy proboszcz odmówił.

– Taka byłam mu wdzięczna za to, że nam to wszystko załatwił. Przed Bożym Narodzeniem przychodził do szkoły. Składał nam życzenia. A czasami, jak już był po zajęciach, też przychodził, tak porozmawiać. Pamiętam, że on nam kupił rybki do szkoły. Myśmy mieli akwarium, ale rybek tam nie mieliśmy. To on kiedyś przyszedł i mówi tak, że tu wam by się przydały rybki. Jak on kiedyś pojedzie do Krakowa, to on nam te rybki przywiezie. No i faktycznie przywiózł nam te rybki.

– Jaki Surgent był dla dzieci?

– O, bardzo go lubiały dzieci. Zresztą tu wszyscy go lubili. Jego bardzo żałowali, że on stąd odszedł. Pojechały komisje, grupa poszła prosić biskupa do kurii, żeby go jednak tutaj zostawili.

– Dlaczego on wyjechał?

– Wyjechał stąd za to, że – nie wiem, czy tak mogę mówić – nie bardzo zgadzali się z proboszczem. Według tego, co ludzie uważali, co ja uważam, to była wina proboszcza. Podejrzewam, że to proboszcz jeździł do Krakowa, do biskupstwa, żeby jego stąd przenieśli.

– Słyszałem, że parafianie byli tak źli na proboszcza, że go wywieźli ze wsi?

– Na taczce go wynieśli. Ja widziałam to. Było głośno, że się szykują na to. Poszłyśmy z koleżanką, ale tak z daleka chciałyśmy to oglądać. Faktycznie grupa mężczyzn weszła do plebanii. Proboszcza wyprowadzili. Jeden kierowca jeździł samochodem ciężarowym z GS-u. Samochód już był podstawiony. Wsadzili go do szoferki, no i pojechali.

– To było latem czy zimą?

– Nie, to nie było zimą. Chyba to tak pod jesień było.

– Czy jest możliwe, że Surgent jednak rozrabiał?

– Nie, na pewno nie. Przecież myśmy go tu znali. Przecież na co dzień religii uczył.

– Czy pani wiadomo, że potem trafił do więzienia?

– Tak? A za co?

– Molestowanie chłopców.

– Niemożliwe! Naprawdę? Jestem bardzo zaskoczona, bo to przecież takie dobre wspomnienia tu wszyscy mają. Za takiego dobrego człowieka go uważali.

***

Surgent był zapewne stałym powodem zmartwień dla Wojtyły.

Już 26 października 1965 roku informator z kurii wymienia Surgenta jako jednego z księży, z którymi kuria najchętniej by się pożegnała. Ten sam donosiciel 23 maja następnego roku informuje, że w Lipnicy Wielkiej trwa konflikt z Surgentem w roli głównej:

„Ostatnio chodziły jakieś delegacje za ks. Surgentem”.

Trochę później, 5 lipca, melduje, że Surgent był u Wojtyły w Krakowie. „

Do Skawiny miał iść Surgent – chyba z Lipnicy. Ten jednak nie chce iść. Już raz miał być przeniesiony – chodziły za nim delegacje, ale jakoś to się skończyło. Dzisiaj, będąc u Wojtyły, podobno płakał”.

26 sierpnia informator donosi, że Surgent w końcu został przeniesiony do Żywca.

SB sporządza specjalny raport na temat „konfliktu w parafii Lipnica Wielka”. Otwiera go suche stwierdzenie:

"W dniu 23.08.66 r. x. Surgent otrzymał z kurii polecenie przejścia do pracy w parafii Żywiec-Zabłocie w charakterze wikariusza, dokąd ten się udał".

Gdy następnego ranka mieszkańcy wioski odkrywają, że ich wikary zniknął, zaczyna się akcja jak w filmie. SB raportuje ze szczegółami:

"Fakt przeniesienia ks. Surgenta wywołał sprzeciw ludności, która w dniu 24.08.66 r. o godz. 9.00 na skutek zaalarmowania biciem w dzwony zebrała się w obrębie kościoła i plebanii. Zebrani domagali się od x. Łudzika spowodowania powrotu x. Surgenta do Lipnicy Wielkiej, stawiając jednocześnie warunek: o ile tego nie uczyni, to w dniu 24.08.66 r. o godz. 18-tej wywiozą go też z Lipnicy.

W dniu 24.08.66 r. zgodnie z zapowiedzią zebrało się kilkaset osób przed plebanią, czekając na odpowiedź x. Łudzika. X. Łudzik do zebranych nie wyszedł i stąd wierni sami wtargnęli na plebanię, wynieśli x. Łudzika do samochodu i polecili mu opuścić parafię.

W czasie wynoszenia tłum wznosił okrzyki pod adresem x. Łudzika „ty oszuście, złodzieju” itp. W obronie x. Łudzika stanął obecny na plebanii kleryk Kuliga Jan z seminarium częstochowskiego. Uderzył on ob. Kudzielę w głowę /podobno kielichem/ zadając ranę.

Wyniesiony na pole x. Łudzik zbiegł w nieznanym kierunku. Miał jechać do kurii i następnie wrócić do swojej parafii w Bukowinie Podszkle".

TW o pseudonimie „Gajowy” opisuje nadzwyczajne posiedzenie kurii w dniu przepędzenia księdza Łudzika z Lipnicy Wielkiej:

"[…] odbyła się sesja z udziałem biskupów i zainteresowanych kurialistów. Jak opowiadał mi Kuczkowski [kanclerz kurii], przedmiotem sesji była sprawa parafii Lipnica Wielka. Proboszcz z Lipnicy, który wezwany został na tą sesję, poinformował obecnych o sytuacji. Stwierdził on m.in., że parafianie są niezadowoleni ze sposobu załatwienia ich żądań przez kurię i nienależyte ich potraktowanie. Domagali się, by ks. Surgent został proboszczem w Lipnicy.

Po przeprowadzeniu wszelkiej analizy kuria doszła do wniosku, że żądania parafian nie są najważniejsze, kuria nie może sobie pozwolić na narzucenie woli bez wnikania w argumenty przez nią wysunięte. Niedopuszczalne jest mianowanie ks. Surgenta proboszczem, a najwyżej można pójść na to, by obsadzić tą parafię całkiem nowymi księżmi, gdyż inaczej niechęć parafian do przeciwnika ich ulubieńca nie ustanie.

Zdanie takie poparł również bp Groblicki, który reprezentuje stanowisko, że w żadnym wypadku nie należy ustępować wobec żądań parafian.

Kuria jest zaniepokojona rozwojem sytuacji w Lipnicy. Tylko w jednym dniu nadeszły stamtąd dwa telegramy żądające natychmiastowego przyjazdu przedstawiciela kurii. Jeden z telegramów był ostrzeżeniem, że jeśli nikt nie przyjedzie, wierni nie przyjmują odpowiedzialności za skutki. Kuria oczywiście nikogo nie wysłała".

Wszystko jest barwnie i obszernie opisane, ale wciąż brakuje ważnego szczegółu: przyczyny całego konfliktu.

SB nadal nie wie, dlaczego Surgent powoduje tyle zamieszania.

Sytuacja jest zastanawiająca, bo wikary jest ulubieńcem parafian, a kuria uważa, że mianowanie go proboszczem jest „niedopuszczalne”.

Przywiązanie parafian do Surgenta okazuje się bardzo trwałe. Jeśli wierzyć jemu samemu, jeszcze trzy lata później, w 1969 roku, delegacja z Lipnicy jedzie do Krakowa domagać się jego powrotu. Kapral SB opisuje to zdarzenie na podstawie rozmowy z Surgentem:

"Dalej w rozmowie zapytałem o aktualne jego kontakty z parafią Lipnica W. i czy aktualnie są jakieś działania z ich strony, aby tam powrócił. Ks. Surgent na to oświadczył, że on żadnych kontaktów z nimi nie utrzymuje, unika ich. W dalszym ciągu ludzie ci starają się, aby wrócił. Piszą listy, petycje do kurii, jak również przychodzą tam delegacje. Nadmienił, że niedawno znów był wzywany przez kardynała, ponieważ przybyła delegacja wiernych z tej parafii, żądając przeniesienia go z powrotem. Kardynał pytał go o zdanie. Oświadczył, że nie ma zamiaru postępować wbrew woli przełożonych, nie będzie starał się o powrót poza plecami. Zapytany, czy może to powtórzyć tym ludziom, oświadczył, że tak. Tak też uczynił na polecenie kardynała".

To barwna historia, nawet opisana drętwym esbeckim językiem, ale SB ciągle nie wie, o co chodzi z tym wikarym.

SB chętnie by sterowała księdzem tak konfliktowym, żeby szkodzić Kościołowi. Dwaj znani nam już funkcjonariusze próbują nakłonić Surgenta do współpracy. 16 stycznia 1967 roku przychodzi do niego kapitan Bądek z podwładnym. Zauważają, że swoboda poruszania się księdza Surgenta jest mocno ograniczona: „Ks. Surgent się znajduje [...] pod baczną opieką kurii i proboszcza w Zabłociu, ks. Słomki”.

Postanawiają na razie go nie odwiedzać „ze względu na to, iż pogorszyłoby to jego sytuację, i tak krytyczną ze względu na przejścia z kurią w poprzedniej parafii Lipnica Wielka, skąd został dyscyplinarnie przeniesiony”.

Równo rok później, 10 stycznia 1968 roku, kontaktuje się z Surgentem Mieczysław Mrowiec. Ale Surgent nie życzy sobie więcej kontaktów z SB. „Nie chciałby się narażać swoim przełożonym, ponieważ [i] tak już jego sytuacja nie jest wesoła”, pisze Mrowiec.

Wkrótce Surgenta po raz kolejny przeniesiono. Z tych samych powodów co zawsze. W donosie z 4 marca 1969 roku czytamy:

"Ks. Słonka Stanisław z Zabłocia miał nieporozumienia z ks. Surgentem Eugeniuszem, który w tej chwili przeniesiony jest do Krakowa. Popełnił jednak błąd, ponieważ w tej sprawie oficjalnie wystąpił na ambonie i wszyscy ludzie o tym wiedzą. Ks. Surgent to ks. bardzo energiczny, umiejący jednocześnie podejść parafian, stąd też miał wielu zwolenników, podobnie zresztą jak w czasie pobytu w par. Lipnica Wielka".

Tym razem Wojtyła umieszcza go w klasztorze. Wikary trafia do parafii salwatorskiej w Krakowie.

Mieszka tam z zakonnicami, co ogranicza jego swobodę. Jego zadania w parafii również są ograniczone – zajmuje się administracją i od czasu do czasu może w zastępstwie innego wikariusza poprowadzić lekcje religii. Te lekcje odbywają się w klasztorze. Surgent nie może nikogo przyjmować prywatnie. Kardynał Wojtyła umieścił go pod jeszcze ściślejszą kuratelą, a SB wciąż nie wie dlaczego.

W Krakowie esbecki oficer Adam Turotszy próbuje rozwiązać tę zagadkę. 21 maja 1969 roku zamawia „inwigilację Surgent Eugeniusz” w dziale „W”, który nielegalnie sprawdza korespondencję.

Dwa dni później idzie do klasztoru na Salwatorze, udaje mu się porozmawiać z Surgentem na dziedzińcu. Od razu pyta, co tak naprawdę wydarzyło się w Lipnicy Wielkiej. I notuje odpowiedź:

"[…] ks. Surgent nadmienił, że właściwie to już od samego początku swej kapłańskiej pracy ma pecha. Gdzie był, czy to w Wieliczce – a tam właściwie się zaczęło – czy w Lipnicy, a potem w Żywcu, zawsze popadał w konflikt z proboszczami i oczywiście z kurią. Mówił dalej, że na żadnej parafii nie buntował ludzi przeciw proboszczowi, nie chce tego stanowiska. Dlatego go to spotyka, że nie pije, nie łajdaczy się i nie traci pieniędzy jak inni, a uczciwie pracuje, jak przystało na kapłana. Rozżalony mówił dalej: co ja za to mogę, że dobrze mówię kazania, że mnie ludzie lubią, że zdobywam ich sympatię".

Surgent przywdziewa szaty męczennika i pozostaje zagadką.

Aż do dnia, kiedy oficer Turotszy dostaje z działu „W” kopię listu biskupa Lubaczowa Jana Nowickiego.

Kopia została usunięta z archiwum w 1982 roku, kiedy SB zaostrzyła wewnętrzne przepisy dotyczące nielegalnie pozyskiwanych materiałów. Treść listu przetrwała w streszczeniu napisanym przez Turotszego 31 października 1969 roku:

"W toku dalszych przedsięwzięć operacyjnych w stosunku do ks. S. E. uzyskano materiały, z analizy których wynika, że wymieniony ksiądz posiada zboczenia seksualne.

Potwierdzeniem tego jest uzyskany dokument „W”, w którym bp Nowicki Jan oficjalnie i wprost potępia [go] za czyn deprawujący, jakiego dopuścił się wobec nieletniego chłopca. Z dokumentu wynika, że matka tego chłopca sprawę przedstawiła pisemnie w kurii oraz osobiście bpowi J. Pietraszce. Fakt ten znany jest ponadto v-cekanclerzowi oraz bp Groblickiemu. Matka chłopca, nie chcąc szkodzić ks. S. E., poprzestała na powiadomieniu kurii. Z treści dokumentów nie wynika, aby dotychczas ks. SE poniósł jakieś konsekwencje".

W środowisku kleru parafialnego fakt ten dotychczas jest nieznany – o czym informuje t.w. ps. „Adaś”. Również nie mówi się o tym wśród wiernych.

Zagadka rozwiązana: Surgent molestował chłopca, a kurii udało się utrzymać to w tajemnicy.

„Jest to akt deprawacji nieletniego podlegający ściganiu przez prawo, a z drugiej strony fakt kompromitujący go jako duchownego”, zauważa towarzysz Turotszy. I energicznie zabiera się do pracy. Chce szantażować Surgenta tym listem, ale przełożony zwraca mu uwagę, że to kiepski pomysł: jeśli Surgent przeczyta list, dowie się, że matka chłopca nie zamierza go pozwać. Szantaż na pewno nie zadziała.

Dlatego SB stosuje trik: pisze fałszywy list do milicji z oskarżeniem z prawdziwego, ale bez danych matki. Uzbrojony w sfabrykowany list o prawdziwej treści Turotszy 6 listopada jeszcze raz idzie do klasztoru. Ponieważ tam nie ma gdzie spokojnie porozmawiać, wzywa księdza na ósmą rano następnego dnia na posterunek MO. Surgent stawia się punktualnie.

Oficer raportuje:

"Oświadczyłem, że powodem dzisiejszej rozmowy jest list, jaki wpłynął do KM MO w Krakowie dotyczący go osobiście. Wręczyłem wym. do przeczytania, nadmieniając, że na ten temat chciałbym porozmawiać. Zauważyłem, że treść czytanego listu wywarła na ks. Surgenta ogromne wrażenie. Był blady i bardzo zdenerwowany. Po przeczytaniu chciał się tłumaczyć, lecz powstrzymałem go, że o tym za chwilę, a teraz mam kilka innych problemów".

Esbek długo trzyma księdza w niepewności, by go maksymalnie wyprowadzić z równowagi.

Drobiazgowo wypytuje Surgenta o parafię na Salwatorze, o księży, którzy tam pracują, finanse i tak dalej. Aż Surgent sam wraca do tematu listu. Turotszy odgrywa przed nim rolę ludzkiego esbeka, dokładnie taką, jaką znamy z historii księdza Lenarta: podkreśla, że przepisy są surowe, ale on po przyjacielsku może wyciągnąć księdza z tarapatów:

"Teraz jeszcze – mówił dalej [Surgent] – doszedł ten list, który go skończy. Tłumaczył, że on niczym nie czuje się winnym, że nie uczynił krzywdy żadnemu dziecku. Nikt z nim na ten temat nie rozmawiał. Prosił, abym powiedział, o kogo chodzi, nazwisko tej osoby, to tam pojedzie i z tą osobą porozmawia, że to jest nieprawda.

Na to wszystko oświadczyłem ks. Surgentowi, że w związku z tym dokumentem, który wpłynął do KMO, tryb postępowania jest inny w myśl prawnych przepisów. Jeżeli rozmawiam z nim, to niech to traktuje jako rozmowę wyjaśniającą, nieoficjalną, niemającą nic wspólnego z postępowaniem w wypadku prowadzenia dochodzenia. Wytłumaczyłem, że z chwilą otrzymania tego dokumentu przez Prokuratora winno wszczęte być dochodzenie i wyjaśnienie przez wzywanie świadków, przesłuchania niektórych wiernych, dzieci, a nawet księży. Zapytałem, czy zdaje sobie z tego sprawę, jakie będzie komentowanie, jakie będą opinie i atmosfera wokół niego. Oświadczyłem, że słowa jego, «że jest niewinny», w tym przypadku przyjmuję, mogę wierzyć lub nie, lecz on będzie to musiał udowodnić w innym trybie.

To właśnie zaznaczyłem, że jeżeli rozmawiam z nim na ten temat, to niech to rozumie, że chcę mu pomóc, chcę się dowiedzieć, jak on widzi tę sprawę.

Ks. Surgent był wstrząśnięty i załamany. Zapytał: to co ja mam robić i: „to jest dla mnie krzyż, który mnie dobija”, na co przyznałem rację. Powiedział: «to niech pan decyduje».

Oświadczyłem, że widzę możliwość wyjścia jego z tej sytuacji, chcemy mu pomóc i tak niech traktuje moją propozycję. Wyjaśniłem, że gotowi jesteśmy sprawę odłożyć ad akta w tym stadium, [w] jakim się znajduje, w wypadku wyrażenia zgody z jego strony na stały kontakt z nami i udzielanie nam informacji nas interesujących.

Zaznaczyłem, że propozycję tą widzę jako pomocną dłoń dla niego i niech to tak traktuje. Jest to jedyny ratunek w tej sytuacji dla niego.

Ks. Surgent dłuższą chwilę myślał. Po chwili zapytał: «czy zdaje pan sobie z tego sprawę, co mi grozi, gdy dowie się kuria», na co oświadczyłem, że «»doskonale zdaję sobie sprawę, lecz moim obowiązkiem jest go »»chronić«« przed tego rodzaju ewentualnością»".

Szantaż działa.

Surgent daje się zarejestrować jako tajny współpracownik SB. Jeszcze na tym samym spotkaniu podpisuje zobowiązanie do nieujawniania informacji i otrzymuje pseudonim „Georg”. Ale nie na długo. Już 6 kwietnia 1970 roku oświadcza, że nie chce być TW „Georg”. Spotyka się w kawiarni Kopciuszek ze swoim „kontaktem”, który potem pisze tak:

Na wstępie rozmowy t.w. oświadczył, że jest to ostatnie nasze spotkanie, gdyż po dokładnym przemyśleniu swego kontaktowania się ze Służbą Bezpieczeństwa doszedł do wniosku, iż czynił to wbrew swemu sumieniu. Decyzję w tym względzie podjął po wszechstronnym rozważaniu ewentualnych konsekwencji ze strony tak kurii, jak też i Służby Bezpieczeństwa. […] Zapytałem t.w., czy przemyślał także naszą reakcję na jego decyzję i wiążące [się] z nią ewentualne konsekwencje. Pytanie to wymijająco potraktował, stwierdzając, iż «tylko w ten sposób nakazuje mu postępować sumienie», zwłaszcza że stan jego zdrowia i równowagi psychicznej nie jest najlepszy.

Co tu się dzieje? Skąd ta nagła zmiana?

Jeszcze w listopadzie Surgent bał się, że kuria dowie się o molestowaniu i że może dojść do procesu. A tu nagle strach znika jak śnieg w słońcu. Funkcjonariusz SB zauważa: „Z jego zachowania się wynikało, że nie był specjalnie zdenerwowany”. Istnieje jedno logiczne wytłumaczenie tak nagłej wolty: Surgent poinformował przełożonych, że SB go ściga, i dowiedział się, że nie grozi mu proces, bo matka molestowanego chłopca nie chce go skarżyć.

List biskupa Nowickiego jest niepodważalnym dowodem, że wierchuszka kurii wiedziała o poczynaniach Surgenta od 1969 roku.

Co najmniej.

Surgent sam przyznaje później, że molestował dzieci w każdej parafii, w której pracował. Mówi to w 1973 roku w areszcie śledczym, czekając na proces.

Rozmawia tam ze współwięźniem, a on donosi. „Surgent kompletnie się załamał i jest szczery wobec mnie”, chwali się donosiciel. Wypytuje przybitego księdza o molestowanie. „Gdy zapytałem Surgenta, czy zarzuconych mu obecnie czynów lubieżnych dopuścił się również na innych parafiach, to powiedział, że owszem i tego się właśnie obawia. A to w Żywcu, Wieliczce, na Salwatorze, Lachowicach i Lipnicy Wielkiej”. Czyli prawie wszędzie, gdzie pracował, zanim Wojtyła wysłał go do Kiczory.

Od innego więziennego szpicla SB dowiaduje się, że przed przejściem do Kiczory Surgent solennie obiecał kardynałowi Wojtyle, że to się już nigdy nie powtórzy.

Współwięzień opisuje, jak ksiądz molestant starał się wybłagać łaskę u biskupa:

Eugeniusz Sergent usiłował napisać list do biskupa, aby jego przeprosić, iż przyrzekał mu, a powtórnie popadł w kolizję z prawem. Z jego wypowiedzi wynika, że biskup o postępowaniu Sergenta wiedział i był u niego na rozmowie. Kiedy treść tego listu napisał, była ona bardzo nieskładnie zredagowaną, którą zniszczył, a postanowił po uspokojeniu się napisać ponownie. Chodzi Sergentowi o to, aby biskup nie potraktował go ostro, nie zrezygnował z niego jako księdza.

Jest jasne, że chodzi o Wojtyłę. W archidiecezji krakowskiej był tylko jeden biskup, który mógł odwołać księdza lub mu wybaczyć. Po tej obietnicy Wojtyła dał Surgentowi kolejną szansę, mianując go rektorem w górskiej osadzie Kiczora.

Gdy Wojtyła powierza Surgentowi nową placówkę, SB zastanawia się, co zrobić z księdzem, który „deprawuje” dzieci.

I postanawia nie robić nic. Rzadko – nawet w aktach tajnej służby – można przeczytać zdanie tak cyniczne, jak konkluzja decyzji SB, by nie przeszkadzać Surgentowi w jego księżowskiej karierze: „Mimo że jesteśmy w posiadaniu materiałów, którymi moglibyśmy go skompromitować, powstrzymujemy się od tego, gdyż jego zachowanie mogłoby spowodować jeszcze większe szkody dla duchowieństwa”.

Esbecy się nie pomylili.

***

Patrząc na Kiczorę, trudno rozumieć, jak przyszły papież mógł tu przysłać człowieka, o którym wiedział, że molestuje chłopców.

Kiczora jest górską osadą na uboczu. Centrum wsi to garstka domów skupionych wokół kościółka. Reszta domostw jest rozrzucona po rozległych zboczach. Nikt tu wikaremu nie patrzy na ręce. Do Milówki, gdzie rezyduje proboszcz, jest około ośmiu kilometrów, niełatwych, zwłaszcza w tamtych latach, kiedy drogi i środki transportu były dużo gorsze niż dziś. Na wysokości 600 metrów utrzymuje się śnieg, gdy na dole już kwitną krokusy.

Surgent jest tu więcej niż zwykłym wikarym.

Jest rektorem, to znaczy opiekuje się kościołem, który nie ma statusu parafialnego, ale w przyszłości może go uzyskać. Rektor ma stworzyć placówkę od podstaw. W kronice Kiczory czytamy:

W roku 1970 mieszkańcy zebrali pieniądze i odkupili od pana Franciszka Włocha budynek, który następnie sami wyremontowali i przeznaczyli na plebanię – służyła jako punkt katechetyczny. Gdy zakończono prace remontowo-wykończeniowe kaplicy i plebanii, delegacja – grupa ludzi wraz z księdzem wikarym Władysławem Jaskiem z Milówki – udała się do biskupa, prosząc o przydzielenie kapłana. Biskup zgodził się na to, przydzielając ks. Eugeniusza Surgenta. Wówczas powstał w Kiczorze Ośrodek Duszpasterski pw. Matki Boskiej Częstochowskiej.

Powtórzmy raz jeszcze: kardynał Wojtyła daje księdzu, o którym wie, że molestuje, odrębną placówkę ze słabym nadzorem.

Warto podkreślić, że robi to w 1971 roku, czyli w tym samym czasie, kiedy księdzu Lorancowi, skazanemu pedofilowi, przywraca uprawnienia duszpasterskie. Loranc, jako pedofil z wyrokiem, nie mógł uczyć dzieci. W przypadku nieskazanego molestanta Surgenta arcybiskup Wojtyła nie widzi przeciwwskazań. Ksiądz Surgent ma pełne prawo, wręcz obowiązek w swojej nowej prawie parafii uczyć religii dzieci i młodzież.

Ale nie ogranicza się do katechizacji. Z młodzieżą, przede wszystkim męską, robi dużo więcej.

***

Opowiada o tym mężczyzna urodzony w Kiczorze w 1959 roku.

Nie chce być cytowany pod nazwiskiem. W początkowej fazie śledztwa jest wymieniany jako jeden z chłopców, którzy bywali u księdza Surgenta. Ale nie występował jako świadek na procesie. Prawie pół wieku po zdarzeniach potwierdza to, co jest napisane w dokumentach.

– Znał pan księdza Surgenta?

– Znałem go osobiście. Uczył nas religii. Co niektórych, wybranych chłopców woził taką wołgą. Zabierał do Krakowa na jakieś wycieczki.

– Na czym to polegało, że pana nie brał?

– Zależy od rodziców. Ja nie uczestniczyłem w tych ich ministrantach i tego... Bo on tam ściągał chłopaków i częstował. Różne rzeczy się działy.

– Ale inni rodzice puszczali swoich synów tam.

– Umiał się wkręcać. Do tego zachęcać. Umilać. Za młodych czasów tam tyle się wiedziało, że tam rozrabiał z tymi chłopakami.

– Więc pan wiedział, że on molestował?

– Nie tylko ja. Każdy jeden to wiedział. To się zaśmiewali. Chłopcy ze chłopców się zaśmiewali.

– To wyście o tym rozmawiali?

– No a jak? To między sobą chłopaki o tym rozmawiali, śmiali się. Ale ten [podaje imię i nazwisko chłopaka, który pierwszy powiedział rodzicom] był taki odważny, że się przyznał tam w domu, no i rodzice zrobili szumu koło tego. A potem ten dyrektor szkoły, to znaczy kierownik [podaje nazwisko], to pościągali milicję. Prokuratura w Żywcu przyciągała na przesłuchanie.

– Ale pan wiedział, że lepiej nie chodzić na plebanię?

– No, to wiadomo. On tam religii uczył u niego. Na dole miał całą salę katechetyczną. Nie w szkole uczyli się religii, tylko tam. A różne schadzki były tam wieczorem. Chodzili tam grywać, [w] różne gry. Pierwszy raz człowiek coś takiego widział. Brał tych chłopaków tam i później to jakiegoś brał na górę. A co tam robili, no to wiadomo, nie? [nerwowy uśmiech]

– A jakim był człowiekiem?

– Bardzo dobry był. Ludzie tu na niego marnego słowa nie powiedzą. Jeździł po gminie walczyć i załatwił. Ta droga do kościoła, plebania, sam kościół, ten ołtarz, to tabernakulum, te sztandary – on to wszystko załatwił. Takim organizatorem to on faktycznie był. No ale miał te ciągotki takie.

– Czy pan wie, że on potem poszedł do więzienia za molestowanie chłopaków?

– [zdziwiony] Nie, tego nie wiem. On poszedł do więzienia? A tam miał jakieś takie przypadki, które potwierdziłyby, że on był pedał?

– Nie pedał, tylko pedofil.

– Może [ta wdowa] go nakryła. Może takie było tło tego, że ta wdowa go wyp…ła.

– Ale we wsi już tak o nim mówiono?

– Fama szła, że on jest pedałem.

***

Wszystko wskazuje na to, że ta fama dotarła do kurii w Krakowie i do biskupa Wojtyły osobiście.

Informację o delegacjach pro i kontra jeżdżących w intencji Surgenta do Krakowa potwierdza raport SB z października 1958 roku: „Faktem jest, że jeździły delegacje do Kurii i Dziekanatu z poręki proboszcza, z którym ks. Surgenszt nie żyje w zgodzie, by go usunąć z Lachowic, jednak nic Kuria w tym kierunku nie uczyniła”.

Gdzieś na początku listopada Surgent był „wzywany wraz z proboszczem do Biskupa”.

Nie jest napisane, czy do chorego arcybiskupa Baziaka, czy do biskupa pomocniczego Wojtyły, który go często zastępował. Tak czy inaczej, trudno sobie wyobrazić, żeby proboszcz, który próbował pozbyć się wikarego, w rozmowie z biskupem mógł pominąć to, o czym huczało we wsi.

Wojtyła znał Surgenta osobiście, bo parę lat wcześniej był jego mentorem w seminarium.

W czasie konfliktu z Surgentem był w Lachowicach. Tak twierdzą moi rozmówcy, mąż i żona:

– Przyjechał ten Wojtyła. Ojciec Święty. To on nas bierzmował i przygotował.

– Wojtyła? Kiedy to było?

– W 59 roku. Byłem w pierwszej klasie technikum. On jeszcze te nauki, wie pan, przygotowanie [prowadził].

– Kto? Wojtyła?

– [ona i on razem] No, Wojtyła nas bierzmował!

– I wtedy tam był Surgent?

– Był Surgent.

***

15 sierpnia 1959 roku Surgent zostaje z Lachowic odwołany i wysłany do Jaworzna, gdzie nadal nie ma prawa nauczania religii.

Przebywa tam pod czujnym okiem proboszcza Bajera, zaufanego Wojtyły. Po krótkim pobycie w Jaworznie wysłano go do Oświęcimia, gdzie został dwa lata.

W sierpniu 1962 roku trafia do Wieliczki. Tutaj popełnia jakieś przewinienie, prawdopodobnie dopuszcza się molestowania. Na pewno było to coś poważnego, skoro Wojtyła wyrzuca go z diecezji. Wiemy to z krótkiego raportu agenta o pseudonimie „Karol”: „dostał wypowiedzenie z diecezji krakowskiej i wyjechał do dyspozycji biskupa diecezji lubaczowskiej”.

Do zrozumienia tej decyzji potrzebny jest kontekst.

Surgent urodził się we Lwowie. Miasto to po przesunięcia granic w 1945 roku znalazło się w Związku Radzieckim. Archidiecezja lwowska de facto przestała funkcjonować. Maleńka jej część – miasteczko Lubaczów i parę przyległych wsi – pozostała w Polsce. Resztka archidiecezji lwowskiej przetrwała jako mikrodiecezja Lubaczów do 1992 roku. Surgent, zgodnie z miejscem urodzenia, formalnie był księdzem tej diecezji, choć nigdy tam nie pracował.

W 1973 roku, po zdarzeniach w Kiczorze, Wojtyła próbował się go pozbyć, odsyłając go do jego macierzystej diecezji.

Nie była to pierwsza taka próba. Wysłał go tam już w 1964 roku, karząc za to, co zrobił w Wieliczce. SB w Lubaczowie donosi: „Ubiegał się o pracę w diecezji lubaczowskiej, jednak wikariusz kapitulny kurii ks. Nowicki Jan odmówił mu i odjechał z powrotem do ostatniego miejsca zamieszkania”. Widocznie biskup w Lubaczowie wie, że mógłby mieć problem z tym Surgentem.

Do Wieliczki wikary Surgent jednak wrócić nie może. Kuria go tam nie chce.

Mimo że jest lubiany przez dużą część parafian. Parafianie zatruwają życie proboszczowi. Widać już schemat, który będzie się powtarzał w kolejnych parafiach.

O konflikcie informuje „Karol”:

Są tacy, co jeżdżą z delegacją do kurii, piszą listy do kurii i do proboszcza anonimowe. Ludzie ci podejrzewają proboszcza, że on przyczynił się do przeniesienia ks. Surgenta, i w listach tych żądają powrotu ks. Surgenta. Proboszcz ks. Grohs wścieka się z tego powodu, kuria ma jednak swoje zdanie o ks. Surgencie, znając go jako rozrabiacza.

SB wciąż nie wie, na czym rozrabianie księdza Surgenta polega.

Gdy Lubaczów odsyła Surgenta do diecezji krakowskiej, Wojtyła ma problem. Nie chce, by ksiądz wrócił do Wieliczki, przesuwa go do Lipnicy Wielkiej.

Wieś jest faktycznie wielka. Albo raczej długa. Rozciąga się na całą polską część Orawy, od granicy słowackiej aż do podnóża Babiej Góry. Pośrodku stoi murowany kościół z cebulą na wieży, który pamięta czasy cesarstwa Austro-Węgier. Bliżej stąd do Wiednia niż do Warszawy. Wikary Surgent był tu krótko, ale nie został zapomniany.

Pewna starsza pani, blisko związana z Kościołem, pamięta czerwcowy dzień 1965 roku, kiedy Surgent meldował się na plebanii. To znaczy chciał się zameldować, a proboszcz go nie wpuścił:

– Stał przed tą plebanią długo. Tyle godzin stał z tym samochodem z tymi meblami. A proboszcz go nie przyjął. Bo go nie chciał. On nie chciał wziąć wikarego. Żadnego.

Starsza pani mówi ze śpiewnym orawskim akcentem. Boi się wystąpić pod nazwiskiem. Pokazuje zdjęcie Surgenta, pamiątkę z dnia, gdy chrzcił jej synka. Ale syn, wnuk i wielki wilczur najchętniej wyprosiliby wścibskiego dziennikarza.

– Proboszcz go nie chciał. Ale ja o nim nic złego nie mogę powiedzieć.

– To proboszcz w ogóle nie chciał wikarego?

– W ogóle. Ale [Surgent] był lubiany. Wszyscy ludzie go lubili.

– To dlaczego miał wyjechać?

– Dlatego że proboszcz Wilczyński go nie chciał mieć. Potem Wilczyński pojechał się leczyć. Wtedy ten drugi był na pół roku, ksiądz Łudzik.

– Ale nie wie pani, dlaczego Surgent tak szybko stąd odszedł?

– Dlatego że nie był przyjęty. Tyle ja wiedziałam. Ale ludzie się tak uparli, że musi być tu wikary i koniec. Chodzili tam na plebanię powiedzieć, że wikary musi być, bo to jest parafia taka strasznie wielka. Ludzie byli bardzo zadowoleni, że przyszedł jakiś drugi ksiądz. Ja żadnej winy nie widziałam u niego. Ale proboszcz wikarego nie chciał.

– Ale dlaczego?

– Proboszcz powiedział, że to nie wikary, tylko taki przejściowy jest ksiądz. To żaden wikary, to tylko przyszedł taki ksiądz tymczasowo, na chwilkę. Przejściowo, tak powiedział.

Słowa pani z Lipnicy Wielkiej potwierdzają to, co sam Surgent zeznał oficerowi SB, kiedy już mieszkał w klasztorze w Krakowie. Esbek raportuje, co usłyszał:

Przenosząc go do Lipnicy, w kurii powiedziano [mu], że będzie tam tylko 3 m-ce, tymczasem pobyt jego przedłużył się. Ks. Wilczyński [proboszcz Lipnicy Wielkiej] w ogóle nie „wprowadzał” go do parafii, a ponadto ciągle z ambony wspominał, że ks. S jest w parafii tej tylko czasowo.

Tymczasem – relacjonował mi w rozmowie ks. S. – on zaczął normalnie prowadzić pracę duszpasterską, uczyć religii. Po jakimś czasie odczuwał, że ludzie go lubią, zaczął zdobywać sobie uznanie i zaufanie tamt. ludzi. W konfrontacji jego postępowania z tym, co mówił przed nim przeciw niemu ks. W. – ludzie zaczęli odwracać się od ks. W. Nie wie dlaczego, czy przez zazdrość, czy w obawie przed utratą stanowiska, ks. Wilczyński nastawiał wiernych i występował przeciw niemu z ambony.

Widząc taką sytuację w parafii, kuria przeniosła go do parafii Sidzina. Tam był tylko trzy tygodnie. Na skutek interwencji ludzi kardynał Wojtyła cofnął decyzję i zezwolił ks. S. na powrót do Lipnicy Wielkiej.

Po tym wszystkim ks. Wilczyński przeniesiony został do innej parafii, a do Lipnicy przysłano ks. Łudzika.

***

Inni chłopcy z tamtych lat, teraz niemłodzi mężczyźni, potwierdzają „ciągotki” księdza Surgenta.

Średniej wielkości miasteczko na Śląsku. Typowe blokowiska z lat 70. Mężczyzna otwiera drzwi w piżamie.

– Czy pan znał księdza Surgenta?

– Znałem, ale wolę na ten temat nie rozmawiać, bo przez niego byłem w sądzie. Nie chcę już [za jego plecami chodzi kobieta, która powtarza: „Dość tego!”].

– Ale historia się zgadza?

– Historia się zgadza, ale ja na ten temat nie chcę rozmawiać. Ze mną nie było żadnych takich. Tylko próbował mnie ściągnąć tam do siebie. Nie poszedłem, bo dowiedziałem się, jaki jest.

– Ale zgadza się, że chłopcy we wsi wiedzieli, że ksiądz molestuje?

– Tak. Od kolegów się dowiedziałem, że jest taki. Po prostu go unikałem. Chociaż sąsiadka mnie namawiała, żebym tam poszedł: A czemu tam nie chcesz iść? Bo on cię zaprasza. [A ja powiedziałem:] Nie, nie pójdę, bo wiem co. Nie pójdę. I nie poszedłem. Tak że mnie to nie dotyczyło.

– Ale był pan w sądzie jako świadek…

– Tak, byłem w sądzie. Ja tam nie chodziłem. Jak przyszedł Surgent jako proboszcz na tę Kiczorę, to ja zrezygnowałem z ministranta. W ósmej klasie już nie byłem ministrantem. Jak on przyszedł, to się dowiedziałem, że on ma taki ciąg do młodych chłopców. No to po prostu zrezygnowałem.

– Ale ktoś pana uprzedził?

– Tak, śmiali się chłopcy w szkole, którzy mieli do czynienia z nim. Śmiali się i dawali do zrozumienia, że on taki jest. No był. No po prostu był.

– Skąd taka pewność, skoro pan mówi, że pan sam tego nie doświadczył?

– No, ech, później, ech, ten… mówili, zaczęli już później o tym głośno. Zaczęli chodzić po sądach. No, to później już się zaczęło o tym mówić głośno i się dowiedziałem o tym.

– Chłopcy między sobą o tym mówili, tak?

– Powiedzieli. Przeważnie to byli ministranci, którzy mieli z nim styczność.

– A pan opuścił tę ministranturę, gdy Surgent się pojawił w Kiczorze?

– Wcześniej, w siódmej klasie przestałem być ministrantem.

– Czasami mówi się, że te oskarżenia to kłamstwa.

– [reaguje od razu i ostro] Nie kłamstwa! To było prawda! Przyznaję, że to było prawda, że po prostu on taki był. Dlatego siedział w więzieniu. Tam chodzili chłopcy, wabił do siebie, nie wiem, pieniędzmi czy nie wiem czym, ale w każdym bądź razie chodzili tam.

– Ale próbował się zbliżać do pana?

– Chciał mnie zaprosić przez tę sąsiadkę, żebym tam przyszedł. A ja powiedziałem nie, bo się dowiedziałem kątem ucha, że on jest taki. Nie poszedłem. No i dobrze zrobiłem. A czemu pan tak tego szuka?

– Chcę się dowiedzieć, czy komuniści fałszywie go oskarżali.

– To było prawda. Ja przyznam, że to było prawda. Taki on był. Byliśmy w sądzie, ale ja po prostu… Ja nie wiem jak, tylko tak kątem ucha, można powiedzieć, się dowiedziałem, że coś tam, że molestował. To nie był pomysł komunistów. To było prawda.

Odpowiedzi mężczyzny są pełne sprzeczności. Widać, że ta sprawa jest dla niego osobiście bolesna i ciąży na jego życiu.

Protokoły przesłuchań sprzed pół wieku pokazują, że mija się z prawdą. To znaczy z połową prawdy. Opowiada tylko drugą część swojej historii. Rzeczywiście odmawiał kontaktu z księdzem Surgentem, ale dopiero po tym, jak Surgent go wykorzystał.

***

Parę miesięcy po pierwszej wizycie znów pukam do jego drzwi. Tym razem jest sam w domu i opowiada całą historię.

– Pedofil i koniec. I to wszystko na ten temat. Zaczął mnie namiętnie całować, z języczkiem. No, to jest okropne [stara się nie płakać, daremnie]. Ściągnął mnie kolega do tego biznesu całego. Mieliśmy jechać do Milówki robić badanie medyczne do szkoły zawodowej. I ten kolega mnie wpuścił w maliny, bo ja wsiadłem do auta [Surgenta], a on nie przyszedł. I tak wylądowałem w Krakowie. Wróciliśmy późno w nocy [nerwowy śmiech]. Zostałem spać na plebanii, tam na Kiczorze. I obudziłem się z fujarą w ręce.

– Że Surgent po prostu pana…

– Tak, on mi włożył do ręki. Jak żem się obudził, to żem wyp...lał stamtąd jak najszybciej. I tyle było. Po nocy do domu uciekłem.

– Po kolei: miał pan jechać z Surgentem i z tym kolegą do Krakowa?

– Nie, do Milówki, na badania medyczne do Milówki. A kolega wpuścił mnie w maliny, bo on nie przyszedł. Mogłem jechać pociągiem. Ale on mówi: Po co będziemy jechać pociągiem? Pojedziemy z księdzem, bo on jedzie do Krakowa.

– Kto tak powiedział?

– Ten kolega.

– Czyli byliście we trzech umówieni: pan, ten kolega i Surgent, tak?

– Z kolegą byłem umówiony, a Surgent po drodze nas miał zabrać. Kolega nie pojechał. A ja, zamiast jechać do Milówki, wylądowałem w Krakowie i potem, po przyjeździe z Krakowa, wylądowałem w łóżku księdza.

– To było przed piętnastymi urodzinami?

– Tak. Okropne. To jest okropne [westchnienie, płacz]. To, że się z tą fujarą w ręce obudziłem. Na drugim łóżku mógł spać, co? No to, k…a, przytulił się do mnie i zaczął mnie namiętnie całować. I rura w ręce [parska nerwowym śmiechem].

– Pan o tym rozmawiał kiedyś z przyjaciółmi, z żoną?

– Wstydziłem się. Po prostu wstydziłem się tego, chociaż nie byłem niczemu winny.

– Całe życie pan o tym milczał?

– Pięćdziesiąt lat.

– Mogę podać pańskie imię i nazwisko?

– Nie, absolutnie. Ja nie chcę zepsuć swoją reputację. Straciłbym wszystko, kolegów, znajomych… Ja próbowałem o tym zapomnieć.

– Czy przez te pięćdziesiąt lat ktoś z Kościoła chciał z panem rozmawiać?

– Nie.

– Nikt? Nawet proboszcz wtedy nie przychodził do was, żeby rozmawiać?

– Nic [westchnienie]. Ksiądz znikł. Nikt z nami nie rozmawiał. Nikt nic nie mówił. To była taka tajemnica poliszynela.

– Może pan sobie wyobrazić, że w kurii już wiedzieli, że on robi takie rzeczy, a mimo to wysłali go do Kiczory?

– Nie słyszałem czegoś takiego. On był pierwszym proboszczem na Kiczorze. Robili parafię i akurat pedofil przyjechał [parska nerwowym śmiechem]. Załatwili nam pedofila.

– A co, jeżeli biskup już wiedział, że on jest tym – jak to pan określił – pedofilem?

– Chyba nikt nie wiedział. Chyba nikt nie przypuszczał, że to jest taki huncut – jak to się mówi po naszemu, po góralsku. Nie, nie, nie, nie. Nikt chyba tego nie wiedział.

– Potem wyszedł z więzienia. I wie pan, co się z nim stało?

– Nie wiem.

– Poszedł dalej. Kolejna wioska. I robił to samo. I co pan na to?

– Jakbym go spotkał dzisiaj, tobym go udusił [nerwowy śmiech]. Powinni go usunąć z kapłaństwa. I koniec. Za takie coś powinien dostać przynajmniej dwadzieścia pięć lat.

– A teraz ma pan z kim rozmawiać?

– Ale po co o tym gadać? Chciałem zapomnieć. I już na wieki wieków amen.

– Inni chłopcy chodzili do niego na plebanię?

– Inni chodzili. Nikt się nie przyznał, że tam łaził. Niektórzy pewnie dodatkowe korzyści z tego mieli. Żyje jeszcze kolega, z którym miałem jechać do tej Milówki, który wycofał się w ostatniej chwili.

– Dlaczego on się wycofał?

– Nie wiem. Wpuścił mnie w maliny.

– Pan sugeruje, że on wiedział, jaki jest ten ksiądz?

– On był ministrantem. Ja już nie. Ciężko się o tym gada [westchnienie]. Trzeba było jechać do Milówki pociągiem; trzy przystanki i nie wpadłbym w sidła tego szatana. Bo to nie ksiądz, tylko szatan.

– Ale to znaczy, że ten kolega mógł wiedzieć, co jest grane z tym księdzem, tak?

– No, chyba tak. Wpuścił mnie w maliny. To było okropne. Dzwoniłem ostatnio do niego. I mówiłem, że miałem odwiedziny dziennikarzy. Nie chciał o tym gadać.

***

Byłem już wcześniej u kolegi, który „wpuścił go w maliny”.

Otwiera drzwi swojego wiejskiego domu wśród śląskich pagórków. Ma na piersi srebrny krzyżyk. Wiosenne kwiaty w ogródku smucą się w mżawce. Kotek tygrys niewzruszony leży na ławce. Korzystając z dobrodziejstw wystającego dachu, śpi na suchym.

– Czy pan znał księdza Surgenta?

– Dokładnie. Eugeniusz.

– Jaki on był?

– No, jako ksiądz, no dobry. W piłkę pozwalał grać. Wykupił albo tam wydzierżawił pole, mogliśmy grać. Do Krakowa, jak trzeba było po sztandary jechać [powiedział]: moi chłopcy, przetrzecie się, boście jeszcze w Krakowie nie byli. Ja byłem pierwszy raz na operetce Wesoła wdówka.

– W Krakowie? Z nim?

– Wszyscy my byli. Tam było więcej ministrantów. Bo po sztandary do kościoła jechaliśmy.

– Podobno molestował chłopców.

– No wie pan co... Jakoś tak było… Zostawmy to, tak? Po co się mieszać w tych rzeczach. Było, minęło.

– Ale te oskarżenia, że was molestował, były prawdziwe?

– No wie pan co... Ja nie miałem do czynienia z takimi rzeczami z nim. Inni tam byli oskarżani.

– Ale pan był przesłuchiwany w tej sprawie?

– Byłem, w Żywcu na policji. No, wtedy milicja.

– A wtedy pan opowiadał, jak to było?

– To znaczy nic nie opowiadałem. To, co zadali pytania, to odpowiedziałem. A ci, którzy mieli kontakt z nim, to już nie żyją.

– A pan nie miał kontaktu z nim?

– Nie, nie miałem kontaktu z nim.

– Ale on przyjmował tych chłopców u siebie, tak?

– No, tam się przewijali ludzie. Nawet na to uwagi nikt nie zwracał.

– Czy pan mówi całą prawdę, mówiąc, że nic się panu wtedy nie stało?

– Nic [kręci przecząco głową; następuje długa cisza].

– Bo pan wtedy mówił inaczej.

– [gwałtownie] Gdzie? U kogo?

– W milicji.

– Absolutnie! Panie kochany! On [milicjant] się mnie pytał, jak długo my przebywali, czy chodziłem po kolędzie, czy ofiary mieli. Ale na temat tego to absolutnie! No. Jak można mówić coś, co cię nie spotkało?

– Wtedy pan jednak mówił inne rzeczy.

– Nie przypominam sobie, żeby takie rzeczy.

– Bo za coś został skazany, nie?

– No to może inni mu tam przyłożyli coś [śmieje się].

– Ale prawda to była, że on molestował?

– A to ja nie wiem. Trzeba się pytać innych, którzy tam mieli do czynienia z nim [śmieje się]. Ja? Daj spokój!

– Podobno chłopcy o tym rozmawiali, ale nie mówili

rodzicom.

– Ach, po tylu latach skąd mam to wiedzieć? Teraz jest moda na tych księży do ścigania za tę pedofilię.

– Wtedy się o tym nie mówiło?

– A skąd! Powiedział jeszcze coś, to z parafii wyklęty. Wiara była tak zakorzeniona, że ksiądz święta rzecz.

– To są sprawy, o których ludzie niechętnie mówią?

– Dziwi się pan?

– Nie, nie dziwi mnie to.

– Ludzie nie będą rozmawiać, szczególnie w tamtych miejscowościach. Mnie na myśl by nie przyszło, że po tylu latach kogoś ktoś będzie szukać. Ja oczywiście byłem ministrantem, ale z takimi rzeczami… Ja miałem spokój z nim.

– A co pan wtedy powiedział milicji?

– A, nie pamiętam. To jak pan czytał, to pan wie.

Czytamy więc protokół przesłuchania sprzed pół wieku. Ten sam człowiek, wtedy chłopiec, opowiedział, jak poszedł z dwoma kolegami do księdza Surgenta na telewizję:

W obecności kolegów [tu imiona i nazwiska] ks. Surgent pocałował mnie wówczas w usta. Oglądaliśmy wówczas telewizję. Światło górne wówczas było zgaszone, świeciła się tylko lampka nocna. Ks. Surgent, całując mnie w usta, wkładał mi równocześnie swoją rękę do mojego rozporka, chwytając mnie za mojego członka. Ks. Surgent onanizował mnie w ten sposób, że powodował u mnie wytrysk. […] W ubiegłym tygodniu w środę, względnie w czwartek ks. Surgent przyjechał do wsi Kiczora po meble i inne swoje rzeczy. Ja wówczas znajdowałem się niedaleko plebanii i zostałem przez niego poproszony na rozmowę. W pierwszych słowach zapytał mnie, czy byłem na Posterunku MO, na co odpowiedziałem, że jeszcze nie byłem. Następnie zapytał mnie, czy wyrządził mi jakąś krzywdę. Na co powiedziałem mu, że „dużo ksiądz mi wyrządził”. Na co ks. z kolei powiedział, że dużo rzeczy można mówić.

Wróciłem do niego.

Ten sam kot. Ten sam ogródek. Te same drzwi. Ale jakby inny człowiek. Nie otwiera. Zerka przez szparę na nieproszonego gościa. Widać telefon od dawnego kolegi zrobił swoje.

– Pan znowu tu?

– Tak, chciałem jednak pana jeszcze raz zapytać.

– Co miałem do powiedzenia, to powiedziałem i koniec.

– Wtedy pan mnie pożegnał słowami: „To jak pan czytał, to pan wie”. No więc przeczytałem.

– Miałem czternaście lat. Wzięli mnie z domu, pałkę, k…a, miał na biurku i „będziesz tu odpowiadać, jak my ci tu powiemy”.

– To pan kłamał w tych zeznaniach?

– Mówiłem to, co oni chcieli usłyszeć. I nic więcej.

– To znaczy, że pan wtedy kłamał?

– Tam byłem pod przymusem. Musiałem zeznawać to, co oni chcieli. Nic innego panu nie powiem.

– Ale to znaczy, że niesłusznie go sądzili?

– Ja nie wiem, czy słusznie. To muszą być inne dowody, skoro go wsadzili.

– Że pan nie chciał zeznawać, to rozumiem, ale to nie znaczy, że pan musiał kłamać.

– Panie, daj mi pan spokój! To były inne czasy. Bałem się, bo wzięli mnie z domu samego do auta i wzięli mnie do Żywca.

– A potem, gdy tego Surgenta wsadzili, to nikt pana nie odwiedził?

– Potem do zawodówki, do wojska. Nic.

– Ale chodzi mi o to, że żaden proboszcz, nikt się panem nie zainteresował?

– Nie, nie, nie, nikt.

– A co z innymi ministrantami, którzy świadczyli, że coś się stało?

– To ich proszę pytać. Ja nie wiem. Z Bogiem.

Zamyka drzwi, których przez całą rozmowę nie otworzył szerzej.

***

Po zdarzeniach w Kiczorze arcybiskup Wojtyła próbuje pozbyć się Surgenta, wydalając go ze swojej diecezji, tak jak to zrobił dziewięć lat wcześniej.

Jednak i tym razem Surgent nie znika z archidiecezji krakowskiej. Wypuszczony z więzienia, aktywnie próbuje odzyskać „swoją” wioskę, w której wciąż ma sporo zwolenników. 26 października 1974 roku duszpasterz ze Zwardonia niedaleko Kiczory opisuje dla SB sytuację. Wojtyła mianował następcę, ale Kiczora cały czas żyje sprawą Surgenta:

Przeniesiony miał być również rektor z Kiczory, który przyszedł na miejsce aresztowanego księdza Surgenta Eugeniusza. Uważa on pobyt w Kiczorze za „karę boską” ze względu na istniejący nadal konflikt w tej miejscowości wśród samych mieszkańców Kiczory, którzy są w połowie za ks. Surgentem, zaś połowa p-ko księdzu Surgentowi.

Parę miesięcy później ten sam informator dostarcza więcej szczegółów. By odzyskać „swoją parafię”, ksiądz Surgent prowadzi teraz wojnę podjazdową:

W grudniu przed świętami BN przeniesiony został z Kiczory na własną prośbę ks. Leśnicki Stanisław – dotychczasowy rektor. Faktycznie został on zmuszony do opuszczenia tej miejscowości przez ugrupowanie prosurgentowskie. Zdarzały się bowiem bardzo często przypadki, że ksiądz ten otrzymywał różnego rodzaju listy – anonimy z pogróżkami, ażeby wyjechał z Kiczory. Wówczas ks. Leśnicki udał się do Kardynała i przedstawił całą sprawę, prosząc go równocześnie o przeniesienie na inną parafię. Kardynał przychylił się do jego prośby i przeniósł go w okolicę Olkusza. Na jego miejsce mianowano dotychczasowego rezydenta Ujsół, ks. Tarnawskiego Stefana – bowiem inni księża nie chcieli się zgodzić na pobyt w Kiczorze. Odpowiednią robotę w kierunku usunięcia ks. Leśnickiego robił sam Surgent, który po wyjściu z więzienia przyjeżdżał do Kiczory i odpowiednio kierował swoim ugrupowaniem.

Blisko kościoła w Kiczorze mieszka starsza pani z „ugrupowania prosurgentowskiego”. Wiosenny śnieg przykleja się do butów. Szara, wilgotna zimnica nie zachęca do długich rozmów w drzwiach wejściowych. Ale otworzyła. Chęć obrony dobrego imienia księdza okazuje się silniejsza niż nieufność wobec mediów. Chce jednak pozostać anonimowa. Dobrze pamięta, co się działo we wsi po odejściu księdza Surgenta. Nadal jest przekonana o jego niewinności.

– My z nim żyli jak w rodzinie. On był do ludzi. No po prostu od Boga. We wszystkim pomagał. Tę drogę on robił z ludźmi. Tę plebanię on z ludźmi robił. Za niego powstało to wszystko. Do ludzi był.

– Była pani na procesie w Krakowie?

– Byłam na tej rozprawie, nie w środku, ale byłam na zewnątrz. No to słyszałam, jak on jeszcze w tej gorączce był. Tak to się skończyło, na polityce. Jemu podsunęli do podpisu, a on nie, absolutnie nie chciał. No to jak nie chciał, to go za politykę wsadzili.

– Za politykę? Oskarżyli go przecież o molestowanie chłopców.

– Fałszywie oskarżali go. Ta komuna była i ci chłopcy musieli mówić to. Taki zbieg okoliczności. Potem siedział w więzieniu i podsunęli mu do podpisu, żeby się przepisał. Tego nie chciał, no to wsadzili go.

– Nie rozumiem. Do czego miał się przepisać?

– Do komuny. Sądzili go, a nie mieli podstawy. Za politykę siedział, nie za to [molestowanie].

– To ile siedział w więzieniu?

– Nie wiem, ile on dokładnie siedział w tym więzieniu. Odpoczynek w każdym razie miał u swojej rodziny. Do wujka jeździł, bo przepustkę dostawał. W więzieniu go szanowali. Telewizor miał, wszystko miał. W więzieniu jest biblioteka. No to on tam siedział i karę odbył. A później go do tej parafii [na Pomorze] wzięli.

– A chcieliście, aby wrócił do Kiczory?

– A tu ludzie przecież chodzili do Rajczy, bo w Rajczy był biskup. Pamiętam, żeśmy do Rajczy szli z grupą taką ludzi, żeby przywrócili księdza Surgenta z powrotem po tym wszystkim. A biskup się zgodził.

– Czyli pojechaliście do Wojtyły?

– Do Rajczy, tam była wizytacja biskupa. Żeby go przywrócił. Ale wtedy on [Surgent] już był w Krakowie. On [Wojtyła] się zgodził. Ale później poszli ci, no i nic.

– Ci, czyli kto?

– No byli tacy. Wie pan, te stronnictwa. Czy to teraz, czy kiedyś, zawsze są stronnictwa. Ci mówili, że coś z chłopcami było.

– Czy dobrze rozumiem, że Wojtyła się zgodził przywrócić księdza Surgenta do Kiczory?

– Tak, zgodził się, ale ludzie nie pozwolili. Zgodził się, a potem druga ekipa pojechała, no i zabronili. Ale oni już pojechali do Krakowa.

– To kiedy byliście w Rajczy u Wojtyły? Po wyjściu księdza Surgenta z więzienia?

– Już z więzienia wyszedł. W Krakowie był. Wizytacja biskupa już była po fakcie.

***

Można zrekonstruować, kiedy delegacja wybrała się do Rajczy wstawić się za księdzem Surgentem.

Surgent został warunkowo zwolniony. Pewnie objęła go amnestia ogłoszona w lipcu 1974 roku z okazji trzydziestolecia PRL. Wojtyła odwiedzał Rajczę osiem razy. Z tych ośmiu wizyt tylko jedna, 19 stycznia 1976 roku, miała miejsce po wypuszczeniu Surgenta z więzienia. To by znaczyło, że kiedy delegacja jego zwolenników udała się do Wojtyły, Surgent już od ponad roku starał się odzyskać „swoją” wioskę. Według członkini tej delegacji Wojtyła obiecał im, że skazany ksiądz wróci do ich wioski. Po czym druga delegacja ruszyła do Krakowa. Tym razem przeciwników Surgenta. Starsza pani przy kościele mówi prawdę, to oni wygrali, Surgent nie wrócił do Kiczory jako rektor.

Cała ta historia pokazuje, że wyrzucenie Surgenta z diecezji nastąpiło tylko na papierze. Formalnie Wojtyła go oddalił, ale jednocześnie pozwalał mu walczyć o powrót do „jego” wioski. Jednym mieszkańcom obiecał, że Surgent wróci, drugim – że nie wróci. Obowiązek przeprowadzenia procesu kanonicznego przerzuca na kolegę – biskupa w Lubaczowie. W praktyce – na święty nigdy. Ksiądz kanonicznie uznany za winnego molestowania nieletnich traciłby prawo do nauczania religii dzieci i młodzieży. Ksiądz Surgent nie stracił takiego prawa. Nie unikniemy konkluzji, że przyszły papież nie tylko powierzył księdzu, o którym wiedział, że molestował chłopców, kolejną placówkę, ale nawet po prawomocnym skazaniu pozwolił mu pozostać księdzem i katechetą.

***

Co w tamtych czasach robi ksiądz, który nie może dłużej pracować w swojej diecezji? Jedzie na „dziki zachód”, do dawnych prowincji niemieckich przyłączonych do Polski po II wojnie.

W 1972 roku Watykan ustanowił tu nowe diecezje, tutejszym biskupom nieustannie brakuje księży. Sam kardynał Wojtyła, który ze wszystkich polskich biskupów ma do dyspozycji najwięcej księży, zachęcał do wyjazdu na tamte tereny.

Wspomina ksiądz Isakowicz-Zaleski: „Przekonywał księży z naszej diecezji, by wyjeżdżali do utworzonej diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej”. Widać w tej sprawie ksiądz Surgent posłuchał swojego biskupa. 11 listopada 1978 roku, czyli niecały miesiąc po wyborze Karola Wojtyły na papieża, zostaje zarejestrowany jako ksiądz w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej.

W 1982 roku jest wikarym w Mirosławcu.

Przychodzi do urzędu paszportowego w Słupsku. Bardzo chce dostać paszport. Kościół w Polsce organizuje wyjazdy na uroczystość kanonizacji ojca Maksymiliana Kolbego w Rzymie i przy tej okazji Surgent może zostać przyjęty przez samego Jana Pawła II.

Nigdy na Zachód nie wyjeżdżał i nie starał się o wyjazd. Obecnie nadarzyła się okazja, i to podwójna – kanonizacja bł. M.M. Kolbe oraz 25-lecie jego kapłaństwa. Do Rzymu jedzie jego cały rocznik z Seminarium. Opiekunem ich był prof. Karol Wojtyła. Przewidziane jest spotkanie całego roku z byłym opiekunem, dlatego też – stwierdził rozmówca – bardzo mu zależy na tym wyjeździe.

Według strony internetowej archidiecezji krakowskiej Eugeniusz Surgent został wyświęcony na kapłana 30 czerwca 1957 roku wraz z dwudziestoma dwoma innymi klerykami. W tym roku święcenia odbyły się jeszcze dwa razy.

Grupa, która odwiedzi papieża, to zatem najwyżej dwadzieścia pięć osób.

Nie sposób uwierzyć, by Jan Paweł II, który słynął z doskonałej pamięci do ludzi, mógł w takim skromnym gronie nie rozpoznać księdza, którego znał od ponad ćwierć wieku i który przysporzył mu tylu kłopotów.

Trzy lata później SB próbuje zwerbować Surgenta. Esbek pyta go o podróże do krajów kapitalistycznych i okazuje się, że audiencja w Watykanie doszła do skutku: „Odnośnie swoich wyjazdów do kk [krajów kapitalistycznych] podał, że za życzliwością władz mógł być w rocznicę 25-lecia pracy kapłańskiej z innymi kolegami w Watykanie u Jana Pawła II, który był jego profesorem w WSD”. Jan Paweł II go przyjął. Najwyraźniej akceptował to, że skazany ksiądz nadal pracuje jako pełnoprawny duszpasterz.

W 1985 roku Surgent jest już administratorem parafii Chrystusa Króla w Lubnie.

Sam obsługuje pięć kościołów znajdujących się na jej terenie. Oficjalnie nie jest jeszcze proboszczem, ale wielu mieszkańców go tak określa. W nowej, rozległej parafii Surgent znów ma prawo, wręcz obowiązek nauczania religii. Przewracając kolejne strony akt, człowiek zadaje sobie pytanie: kiedy on wpadnie? I tak 13 marca 1986 roku SB otrzymuje od informatora o pseudonimie „Kuba” pierwszy sygnał, że ksiądz Surgent znów molestuje chłopców:

Słyszałem od kuzynki […] której syn chodzi do drugiej klasy szkoły w Lubnie, że w czasie nauki religii w ubiegłym tygodniu, którą ks. Surgent prowadził właśnie z drugą klasą, w pewnym momencie lekcji ks. kazał wyjść z lekcji wszystkim dziewczynkom, a chłopcy zostali, pozostałym chłopcom poprawiał spodnie, udając, że są źle ubrani. Słyszałem również od kilku chłopców starszych, że spotykając ks. Surgenta, proponował im wstąpienie na plebanię na kawę.

25 marca TW „Kuba” wie już więcej:

Jeśli chodzi o zachowanie się ks. Surgenta w stosunku do chłopców na lekcji religii, to t.w. słyszał od [tu dwa nazwiska, m.in. nauczycielki], iż dzieci ich przyznały się, że ks. Surgent przy poprawianiu spodni chłopcom łapał ich za „jajka”. Gdy jeden z nich zapytał, co ksiądz robi, Surgent odpowiedział, że chciał ogrzać ręce. Wymienieni wypowiadali się, że jak ks. Surgent doprowadzi dzieci do I Komunii, to udadzą się do dziekana w Mirosławcu albo napiszą skargę do biskupa w tej sprawie. Teraz nie chcą zaczynać, aby dzieci nie były prześladowane. Czy w stosunku do innych dzieci ks. Surgent zachowywał się podobnie, t.w. nie wie.

Rodzice wiedzą, że ksiądz molestuje ich dzieci, ale obawiają się, że nie dopuści ich do komunii, jeśli poskarżą się jego przełożonym. SB też wie.

Czy wszczyna dochodzenie? Nie, SB nie robi nic. Powód jest prosty. W grudniu 1985 roku Surgent zgodził się zostać jej informatorem. Jako tajny współpracownik SB jest kryty. Tym razem rekrutacja przebiegła gładko. Surgent od razu zapewnia funkcjonariusza, że jest „lojalnym obywatelem PRL”, i godzi się na współpracę. Esbecy piszą: „Następnie znowu zapewniał, że w każdej chwili, gdy tylko będziemy chcieli, możemy do niego przyjechać, a on chce być z wszystkimi w zgodzie”. Zostanie zarejestrowany na zasadzie dobrowolności jako TW „Kazik”. SB odtąd regularnie puka do drzwi plebanii, aby dowiedzieć się, co słychać w diecezji.

Tymczasem 20 kwietnia młodszy chorąży milicji Zdzisław Krajewski dostaje od źródła oznaczonego jako OZ/WR więcej informacji:

Proboszcz parafii Lubno o imieniu Eugeniusz /nazwisko nie ustalono/ w czasie prowadzenia religii z młodzieżą miejscowej Szkoły Podstawowej praktycznie na każdej religii z klasami od pierwszej do czwartej kilkom lub jednemu wyjmuje sam rękoma z rozporka narządy rodowe i je ogląda w obecności całej klasy. Robi to zawsze u innego chłopca. W przypadku, kiedy młodzież jest ubrana w płaszcze lub inne podobne ciepłe ubrania, to takiemu wybranemu chłopcu najpierw poleca się rozebrać, następnie już sam dalej wyjmuje mu członka na zewnątrz. Wnioski: informację przekazać do SB.

Gdy 19 maja milicja pisze większy raport, nie ma już żadnych wątpliwości, że Surgent molestuje chłopców:

W marcu 1986 r. do rodziców zaczęły napływać sygnały od dzieci 6-7-letnich uczęszczających na lekcje religii, że ksiądz Surgent zachowuje się nienormalnie, tj. chłopcom rozpina spodnie, ogląda ich narządy płciowe – wszystko pod pozorem poprawienia odzieży i bielizny rzekomo wystającej ze spodni.

Podobnie ksiądz zaczął wiosną 1986 r. postępować wobec starszych chłopców, w wieku 10-13 lat.

Opinia publiczna Lubna początkowo z niedowierzaniem przyjmowała te informacje, obecnie jednak większość jest przekonana, że ksiądz jest zboczony seksualnie.

Ministranci, którzy mają najczęstszy kontakt z księdzem, boją się zostać sam na sam z księdzem, zazwyczaj zbierają się grupką i wszyscy razem idą do księdza, dotyczy to także chłopców uczęszczających na lekcje religii.

Do bardzo częstych przypadków należało obcałowywanie chłopców z różnej „okazji”, częstowanie gumą do żucia.

Od blisko dwóch miesięcy ksiądz jest obserwowany przez parafian, zachowanie jego wobec chłopców nie ulega zmianie, prawdopodobnie nie zdaje on sobie sprawy, że jego choroba jest publiczną tajemnicą. Z uwagi na zbliżającą się komunię /odbyła się 18.5.86 r./ zadecydowano we wsi nie poruszać tego problemu.

Parafianie zamierzają utworzyć delegację, która ma rozmawiać z księdzem na temat jego zachowania wobec chłopców, chcą go prosić, „aby się opamiętał”.

Z uwagi na częste rozpinanie chłopcom spodni matki zaczęły konstruować specjalne zapięcia przy spodniach, aby ksiądz nie mógł się do nich dobrać.

Bliższych informacji na ten temat udzielić mogą:

[tu nazwiska]

Konkluzja: Notatkę przekazać do Służby Bezpieczeństwa

Sporządził: st. chor. Marian Furman.

Dokument zawiera adnotację „przekazać do SB”. Ale nic się nie dzieje.

Nie ma śledztwa, o procesie nie wspominając. Z ankiety przeprowadzonej na koniec roku wynika, że w całym 1986 TW „Kazik” odbył dziesięć spotkań ze swoją osobą kontaktową w SB. I tak jest w następnym roku. Na święta dostaje butelkę koniaku. SB nie ma interesu w tym, by jej informator popadł w tarapaty.

10 stycznia 1988 roku ktoś okrada plebanię. Złodzieje wiedzą, gdzie szukać kosztowności: pod tapczanem w sypialni. Znika 4000 marek niemieckich i 1000 dolarów. W latach 80. w Polsce to pokaźna suma. Wieś dowiaduje się o tym i nagle zaczyna inaczej patrzeć na księdza, który co niedziela prosi o datki na taki czy inny cel.

Surgent zna włamywaczy, lecz nie chce powiedzieć skąd. SB to wie:

„Obawia się o własną osobę, aby nie wyszło, że odwiedzany jest przez mężczyzn, gdyż wymieniony posiada skłonności homoseksualne”. Skoro TW znalazł się w tarapatach, SB postanawia to wykorzystać. Wynika to z uwagi pod raportem: „Powyższy fakt wykorzystać na rzecz wiązania go z naszą służbą i zaangażowania we współpracy”. Krótko mówiąc, pomożemy ci, a ty z wdzięczności będziesz nam jeszcze lepiej donosił.

Tymczasem milicja, niewtajemniczona w plany SB, prowadzi śledztwo. Rozmawia z mieszkańcami Lubna. Ci jeszcze nie zapomnieli, co ksiądz wyprawiał dwa lata wcześniej.

W trakcie rozmów ustaliłem, że obecny ksiądz posiada opinię osoby zboczonej seksualnie /homoseksualizm/. Wyjaśniając powyższe, że wymieniony ksiądz od pierwszych dni pobytu na terenie Lubna niejednokrotnie dokonywał w czasie prowadzonych zajęć religii obejrzenia narządów płciowych chłopców z pierwszych klas.

Milicyjne raporty zostały przekazane SB, ale zniknęły w szufladzie.

MO jednak robi swoje. Zdzisław Krajewski ma anonimowego informatora, który donosi, że ksiądz Surgent daje chłopcom prezenty w zamian za usługi seksualne. Powtarzają się nazwiska znane sprzed dwóch lat. Ale milicjant trafia na coś jeszcze:

Do księdza przyjeżdża regularnie żołnierz zawodowy z Mirosławca samochodem marki Fiat-126 nr rej. […]. Natomiast stolarz z Wałcza, posiadający brodę, o kolorze włosów ciemny szatyn, niejednokrotnie przywozi po dwóch chłopców do księdza.

Nic dziwnego, że tyle kompromitujących materiałów Krajewski postanawia „przekazać do SB celem służbowego wykorzystania”.

SB nadal usiłuje kryć swojego współpracownika.

Jednak gdy zostają zatrzymani sprawcy włamania na plebanię, dochodzi do wniosku, że jako informator Surgent jest spalony. Młodzi mężczyźni mogą w sądzie za dużo o nim powiedzieć. Trzeba odciąć się od księdza na jakiś czas:

W związku z powstałym konfliktem między nim a wiernymi na tle homoseksualnym oraz toczącym się dochodzeniem w sprawie kradzieży na plebanii, gdzie podczas rozprawy może dojść do całkowitego wyjawienia jego skłonności, należy współpracę zawiesić na 1 rok. Są przesłanki, że podczas rozprawy oskarżeni mogą doprowadzić do jego całkowitego skompromitowania. W zależności od rozwoju sytuacji podjąć decyzję co do dalszego kontaktu i utrzymania z nim łączności.

Nie tylko SB ma problem z Surgentem. Biskup również, bo parafianie w końcu postanowili się poskarżyć. 23 lutego 1988 roku TW „Adamski” relacjonuje:

W związku z zaistniałą sytuacją do ordynariusza udała się delegacja wiernych, prosząc o jego przeniesienie. Podała też inny przykład niemoralnego prowadzenia się ks. Surgenta. Dla trzech chłopców z Lubna kupił motorowery za usługi homoseksualne. Biskup Ignacy Jeż obiecywał zająć się tą sprawą.

W 1989 roku skończył się w Polsce komunizm. Surgent był zarejestrowany jako tajny agent do samego końca. W 1990 roku jego akta trafiły do archiwum.

Przy tej okazji oficer dyżurny poinformował, że jako TW udzielił on informacji siedemnaście razy. Oznacza to, że po włamaniu współpraca faktycznie została przerwana. Surgent pozostał proboszczem administratorem w Lubnie do 1992 roku. W tym samym roku Jan Paweł II przeorał kościelną mapę Polski. Stworzył nowe, mniejsze diecezje. Kłopotliwego księdza wyprowadzono z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Został proboszczem w Hucie Kalnej w diecezji pelplińskiej. Tam zmarł w 2008 roku w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat.

***

Nie wiemy, czy biskup Ignacy Jeż dotrzymał słowa, ale raczej tego nie zrobił.

Z relacji mieszkańców Lubna wynika bowiem, że żadnego dochodzenia w sprawie księdza Surgenta nie było. Wieś niewiele się zmieniła od jego czasów. Pojawiły się dwa dobrze zaopatrzone sklepy spożywcze. Zwiększył się strumień samochodów na krajowej dziesiątce pędzących w kierunku Szczecina i z powrotem. Kościół tuż obok drogi wygląda, jakby już dawno stracił wszelką nadzieję na upragnioną renowację. Tu prawie każdy może potwierdzić, że dawny proboszcz molestował, ale nie każdy chce.

Starsza pani w żółtej kamizelce, która sprząta za kościołem, od razu wie, do czego pije obcy człowiek pytający, co ludzie mówili o księdzu Surgencie.

– On chyba był tym, pedofilem. O to chyba panu chodziło?

– Tak. Ale to było tak powszechnie wiadome?

– No tak.

W małym popegeerowskim bloku na końcu wsi drzwi otwiera Jerzy Szczodrowski, emeryt.

Zapytany o Surgenta mówi:

– Są rozmaite plotki. Ja w to nie wierzę. Trzeba byłoby to potwierdzić, dowody przedstawić.

– Słyszał pan o tym, że Surgent miał już wyrok za molestowanie chłopców, zanim do was przyjechał?

– Nigdy nie słyszałem, żeby on miał być sądzony za molestowanie chłopców.

I tak tu jest. Każdy coś słyszał. Każdy coś tam wie. Faceci przy piwie, kobiety na zakupach, wszyscy, którzy w tamtych latach żyli w Lubnie, słyszeli o skłonnościach księdza. Mężczyzna rocznik 1970 podkreśla, że on sam nie doświadczył molestowania, ale potwierdza, że ksiądz miał „inne podejście”. Wymienia nazwisko kolegi, który przychodził do księdza. Kąpiel mu szykował i tak dalej. To słyszałem od niego. Nie był jeszcze pełnoletni. Zmarł parę lat temu. Podkreśla, że ksiądz Surgent był „bardzo sympatycznym człowiekiem”. Tylko trochę dziwak. Jak mu spodnie wisiały, to mu pół dupy było widać. Ale nie był groźny. W przeciwieństwie do jego poprzednika, księdza Muchy. Gdy jest mowa o księdzu Musze, pojawia się słowo na „k”. Ten był dużo gorszy. Używał cielesnych, k…a, kar. Bił. Kazał klęczeć, k…a, przez całą religię na jakimś grochu, k…a, na jakichś kamieniach, k...a. Stąd jego przekonanie: Może jeden ksiądz na dziesięciu jest księdzem z powołania.

W krainie ślepców jednooki królem.

– W porównaniu do tego poprzedniego księdza to Surgent był złotym człowiekiem. Jak biedna rodzina była, to nie brał pieniędzy za pogrzeb. Ten ksiądz Mucha to był złodziej, dzieci bił. Jak to mówią, co lepiej wybrać: ogień czy wodę? Czy chcecie mieć takiego bandytę, czy chcecie mieć takiego człowieka normalnego, tylko może ze skłonnością jakąś tam?

***

Pan August stoi przy bramie swojego gospodarstwa. Polska flaga powiewa nad jego domem. Słonko świeci, a on ma ochotę na pogawędkę. Przekonuje, że ta „skłonność jakaś” mało komu przeszkadzała:

– Panie, wtedy to nie był to taki temat. Bardziej to jako śmiech, nie jak oburzenie, jak teraz: o, jakie to straszne, zaraz prasa, radio, telewizja. Jeżeli by było takie coś, że pedał, bardziej się podśmiechiwano. W szkole tak mówiło się, że pedał. Śmiali się tak: uważaj na księdza, bo pedał.

Młode lata pan August spędził w Lubnie. Teraz mieszka w miejscu, z którego ma widok na kościelny parking, gdzie wisi wielki portret Jana Pawła II. Pytam go, co myśli o przerzucaniu księży pedofilów do kolejnych parafii.

– To tak, jakby ktoś kradł w banku, zamknęli go, udowodnili mu na pięć lat, potem wyszedł i do innego banku na pracę poszedł. Co tam będzie robił? To samo, co tam robił: kraść.

– I co pan myśli o biskupie, który puszcza takiego księdza do następnej parafii?

– Jeżeli widzę, że ktoś popełnia niedobrą rzecz, nieważne jaką, i nie reaguję, to nie jestem lepszy niż on. To jest współpraca z przestępcą. Tak samo tu, jeżeli nie zareagował. Chyba że nie wiedział, ale powinien wiedzieć. Po co on tam jest? To tak samo jak kierownik, który nie wiedział, co jego pracownicy robią, a potem coś się stało i się tłumaczy: panie, ja nic nie wiedziałem. No to po co kierownikiem jesteś?

– Czyli taki biskup tak samo popełnił błąd?

– No pewnie, że tak. Trzeba to normalnie, po ludzku traktować. Biskup to kim on jest? To nie jest święty jakiś na ziemi.

– Nawet jeżeli jest uznany za świętego?

– Dowodzili pięć lat na Jana Pawła II, żeby go uczynić świętym. Dochodzenie, dowodzenie, ileś tam tysięcy stron dokumentów trzeba było zgromadzić.

– Ale nie sprawdzili, czy wiedział o molestowaniu i czy nie tuszował.

– Takie próby były, że wiedział i że święty nie może być. No bo czerwoni się boją jak diabeł święconej wody, bo Kościół broni dostępu do ludzi wiary. I komuniści rządzą do dzisiaj. Katolicyzm nadal jest zwalczany.

Pan August zapewnia, że on nie poczuł na sobie rąk księdza katechety. Żaden mężczyzna z Lubna i okolicy nie przyznaje, że poczuł. Jak pan August to trafnie ujął, uśmiechając się: Każdy to słyszał od kogoś innego. I nikt nic nie wie. Ale są jeszcze kobiety, które jako dziewczynki widziały, co działo się podczas lekcji religii. Tak jak pewna pani, która chce pozostać anonimowa. Pytam ją, jakim człowiekiem był ksiądz Surgent.

– Człowiek był bardzo sympatyczny.

– I co jeszcze?

– Tak szczerze? Prawdę? Od serca prawdę?

– Tak.

– On lubił chłopców. Nie interesował się dziewczynkami, tylko chłopcami. Chłopców po głowie głaskał i przytulał. A nas nie.

– Czy zna pani dawnego kolegę z klasy, który może to potwierdzić?

– Żeby konkretnie powiedział, to chyba nikt się nie odważy.

***

Pani Justyna była świadkiem obmacywania chłopców w obecności całej klasy. Jej opis pokrywa się z tym, co można wyczytać w zachowanych dokumentach:

– Chłopaki nosili paski do spodni, specjalnie się ściskali, bo on… niby koszula wystawała, no i obmacywał ich po prostu.

– Po prostu? Tak na lekcji?

– Na lekcji. Chłopcy zawsze przysiadali z przodu. My, dziewczyny, z tyłu. Oni sami umyślnie paskami się ściskali, żeby on im koszulę nie wkładał.

– I przy okazji chwytał ich za członek?

– Tak.

– I to w waszej obecności?

– Tak, w naszej obecności. Mieliśmy religię w kościele wtedy, bo jeszcze nie było religii w szkołach. I zawsze było tak, że chłopcy siadali w pierwszych ławkach, a my, dziewczyny, siedziałyśmy z tyłu.

– A oni potem o tym gadali?

– Nie, raczej nie. My tylko jako dziewczyny miałyśmy trochę ubaw.

– Bo was nie dotykał?

– No nie, nas nie. To, co powiedziałam, to widziałam. I widziałam, że do niego przyjeżdżali chłopaki wieczorami.

– Ale to już starsi?

– Starsi, tak. No, na pewno małoletni chłopcy za pieniążki. Wszyscy wiedzieli.

– W jakim wieku byłyście?

– Kiedy Surgent przyszedł, to ja akurat miałam komunię. To miałam dziewięć lat.

– Więc powinienem rozmawiać z kobietami, nie z mężczyznami?

– Mężczyźni się nie przyznają. Chłopaki na sto procent nic nie powiedzą. Niech pan mi wierzy. To jest ciężki temat.

Ma rację. Dawne chłopaki jak jeden mąż zaprzeczają, że spotkało ich to, o czym wszyscy wiedzą. W Lubnie powtarzają jak wszędzie: „Mnie to nie dotyczy”.

***

Najlepszym potwierdzeniem jest rozmowa z matką i synem, którzy razem pojawiają się w drzwiach domu. O podaniu choćby tylko imion nie ma mowy. Według dokumentacji SB ona dowiedziała się od niego, że ksiądz Surgent na lekcjach religii obmacuje chłopców. Syn zabiera głos, gdy widzi, że matka jest skonfrontowana z trudnymi pytaniami. Mówi coraz szybciej, gdy padają pytania o molestowanie jego rocznika. Powtarza jak zaklęcie: „To jest normalne” i „Było jak było”. Rozmowa zaczyna się od tego, że matka zaprzecza, by cokolwiek wiedziała:

– Nie byłam naocznym świadkiem. Nie potrafię powiedzieć, czy było tak. To są ludzkie gadania tylko.

– Czy pani ma syna, który chodził do niego na religię?

– Mam syna. Na religię też przecież chodził, no wiadomo.

– A on przypadkiem pani nic nie powiedział?

– No nie…

Mężczyzna jej przerywa:

– To ja jestem synem. Powiem panu jedną rzecz: to były takie czasy, że takie zjawisko jak to, co się mówiło o tym księdzu, to było wszędzie. Ja znam tę sprawę i znam się na psychologii, i powiem jedną rzecz, gdy chodzi o pedofilstwo: zjawisko to jest w każdym środowisku. Tylko jeżeli jakieś media mają alergię na Kościół, takie media antykatolickie, TVN i inne, z takiej sytuacji robią tak, jakby całe środowisko było w tym. W każdym środowisku są chore, patologiczne jednostki. To jest normalne po prostu.

– Pan tego doświadczył?

– Nie, nie doświadczyłem, tylko mówię: to się słyszało. Jeszcze raz panu tłumaczę: teraz jest walka z Kościołem. Media robią z tego takie halo. Jeszcze raz panu tłumaczę: w każdym środowisku dzieją się takie rzeczy, aż do dzisiaj. To jest normalne. Tylko pytanie, co się z tym robi.

– Z tym się robiło tak: przemieszczano takich księży. O księdzu Surgencie, którego pan poznał, już było wiadomo, że molestował, zanim trafił tu do was, do Lubna.

– Jeszcze raz panu mówię: myśmy słyszeli o tym, że miał takie rzeczy robić. Tak jak każdy szary człowiek słyszeliśmy. Trzeba iść do przełożonych. Po co do szarych ludzi przychodzić? Było jak było.

– Przychodzę, bo wiem, że pani dowiedziała się o tym od syna.

– Przecież każdy o tym wiedział! Wszyscy wiedzieli o tym! Jakiś chłopak poszkodowany był. To się nagłaśniało, śmiali się wszyscy, gadali. To były takie czasy. Nie było psychologów. Alkoholizm w rodzinach. Co drugi dom chlali po prostu. PGR-y były. Pili. Rozpity naród. Czy ktoś to leczył? Nie leczyło się to. Nie bronię Kościoła. Jeszcze raz tłumaczę. Wśród nauczycieli czy innych byli alkoholicy, byli pedofile. To były takie czasy, że nie było psychologów, nie było pomocy i tak dalej. Było jak było.

– Chce pan powiedzieć, że nikt panu nie pomógł?

– Nie, ja nie byłem jakimś tam, kurna… Słyszeliśmy, że ktoś tam poszkodowany, i wszyscy gadali.

– A gdybym panu powiedział, że ksiądz Surgent siedział w więzieniu za pedofilię, a potem był przeniesiony tutaj?

– Ktoś to leczył? Nikt tego nie leczył. Nikt nie wiedział, co to jest. Że się leczy pedofilię. Że to jest jakaś odpowiedzialność. Ja nie bronię tego księdza. On miał problem, bo z tego powodu jacyś poszkodowani byli. Wiedzieliśmy o tym. Kościół to są ludzie grzeszni, księża tak samo. Jak pan umrze, to po drugiej stronie będzie miał pan Kościół świętych. Tu, na ziemi, tylko niektórzy są święci, jak Jan Paweł II.

– A co, jeżeli się okaże, że Jan Paweł II też przenosił księży molestujących dzieci?

– Wszyscy są grzeszni, niedoskonali po prostu. Pedofilstwo to jest patologia. Taki ksiądz jest poraniony. Dzisiaj to się leczy. Ja nie mówię, że to dobrze, że przełożeni tuszowali. Źle robili, jeszcze raz tłumaczę, źle robili, powinni od razu takich odsuwać do więzienia.

– Ale co, jeżeli jednak się okaże, że sam Jan Paweł II przenosił takich księży jak ksiądz Surgent?

– A wie pan, że przenosił? Ja wiem, że on czegoś takiego nie robił.

***

Co najmniej dwa razy kardynał Wojtyła umożliwił księdzu Surgentowi dalszą pracę jako kapłanowi, chociaż wiedział, czego się dopuszcza.

Co najmniej, bo już pod koniec lat 50. dotarły do kurii sygnały, że wikary Surgent molestuje chłopców. W 1971 roku dał mu pod opiekę wioskę, gdzie ponownie seksualnie wykorzystywał chłopców. Kilka lat później pozwolił skazanemu już księdzu na pracę duszpasterską i nauczanie dzieci, po czym on znów zaczął molestować chłopców. Tym samym Jan Paweł II co najmniej dwa razy stworzył sytuację umożliwiającą duchownemu popełnianie kolejnych przestępstw.

Czy mogło być jeszcze gorzej? Okazuje się, że tak.

Pierwsza wersja tej książki była gotowa, gdy trafiłem na historię, która przebija poprzednie, jeśli chodzi o zaangażowanie przyszłego papieża w tuszowanie afer pedofilskich. Zarówno Lenart, jak i Loranc byli wikarymi. Surgent dopiero pod koniec kariery doczekał się probostwa. Za molestowanie nieletnich spotkała ich prędzej czy później kara – kościelna lub więzienia. Ale podobne przestępstwa popełniane były również na szczycie kościelnej piramidy. Okazuje się, że Jan Paweł II pozwolił uniknąć odpowiedzialności bliskiemu współpracownikowi, gdy został on oskarżony o molestowanie nieletnich.

;
Na zdjęciu Redakcja OKO.press
Redakcja OKO.press

Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press

Komentarze