„My, dzieci księży, żyjemy w kłamstwie latami. Tak nas wychowano. Z uczuciem wstydu, w poczuciu, że nie powinniśmy istnieć. Swoją książką chcę – jako pierwsza osoba w Polsce – powiedzieć, że tak, jestem dzieckiem księdza”. Fragment książki Marty Glanc „Córka księdza”
Publikujemy fragment książki Marty Glanc „Córka księdza”, wydanej nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Z pomocą wspomnień, podjętych po latach rozmowach z rodziną, przyjaciółmi, szkolnymi znajomymi, a także próbą konfrontacji z przedstawicielami Kościoła, autorka nie tylko rozprawia się z przeszłością, ale wskazuje na obecne w społeczeństwie i Kościele, niekonsekwencje i nadużycia. Ta osobista reporterska książka odsłania przed osobami czytającymi te i tych, o których wielu chciałoby nie rozmawiać.
Kiedy chodzę do gimnazjum, ojciec jest proboszczem w miejscowości Orchowo w województwie wielkopolskim, niedaleko Strzelna – około 20 kilometrów. To jego pierwsze probostwo.
Ma tam ogromną plebanię, naprawdę bardzo ładną w środku. Dużo przestronnych pokoi, które powoli remontuje. Mieści się tam sporo ludzi, więc zaprasza swoją rodzinę na wakacje, w tym i mnie.
Lubię tam jeździć, bo jestem nie tylko z rówieśnikami, ale i z moimi krewnymi: ciociami i wujkiem, których darzę sympatią. Jeździmy wspólnie nad jezioro czy do kina, gramy dużo w gry komputerowe, oglądamy razem filmy, czasami takie poważniejsze.
Jest dużo okazji do rozmów, dyskusji, którym jako dziecko chętnie się przysłuchuję. Czasami siadamy wieczorem pod dużym drzewem przed plebanią, a dorośli rozmawiają z nami na poważniejsze tematy.
Ten wspomniany wujek, którego lubię najbardziej, często występuje w takiej roli. Można poczuć się dostrzeżonym i potraktowanym jak osoba dojrzała.
Jest jednak ktoś, kto to wszystko psuje. To mój ojciec i przykazanie, aby udawać, że moim ojcem nie jest.
Co prawda, nie przypominam sobie rozmowy, w której mówi mi, że mam nazywać go wujkiem. Jednak właśnie tak się do niego zwracam. Nawet kiedy przy stole znajduje się cała moja rodzina i nie ma nikogo obcego.
Do dzisiaj nie potrafię zrozumieć, czemu musiałam przed nimi udawać. Żaden dorosły się z tego nie wyłamał, a ojciec ma dwie siostry nauczycielki. Próbuję przywołać jakąś ciekawą rozmowę, jakiś czuły i szczery gest ze strony mojego ojca, gdy przebywałam wraz z jego – i w końcu swoją – rodziną. I po prostu nie potrafię.
On był gdzieś, ale jakby obok. Trzymał dystans? Mieliśmy rytuał, że całujemy go w policzek przed snem. Nie lubiłam tego. Czułam się przy tym niezręcznie, może nawet pojawiało się obrzydzenie.
To pierwsze, co wyłania się z odmętów pamięci. Z tamtego okresu pamiętam też uczestnictwo w mszach świętych, które odprawia mój ojciec. Bo zawsze, jak jesteśmy u niego na wakacjach, w każdą niedzielę pojawiamy się w kościele. Jak to przykładna, chrześcijańska rodzina.
Pewnie też niejednokrotnie przyjmuję z rąk ojca komunię świętą. Chociaż najbardziej zapadają mi w pamięć te msze święte, na których jest czytanie o Świętej Marcie. Ojciec wygłasza je z jakimś namaszczeniem i wiem, że myśli o mnie. We mnie to budzi niesmak.
Może dlatego, że ja przecież oficjalnie nie jestem jego córką, a wszyscy udają, że pojawiam się w Orchowie przypadkiem? Jesteśmy w salonie: ja, kuzynka i ojciec. Przychodzi jakaś obca osoba, a ojciec przedstawia nas: – To jest Marysia, a to jej koleżanka Marta.
Czyli oficjalnie jestem koleżanką mojej kuzynki. Biorę to na klatę i z nikim o tym nie rozmawiam. Biorę i biorę, aż w końcu zaczyna mnie to przygniatać. Czasami z Gniezna do Orchowa przyjeżdżają też moi dziadkowie. Pamiętam przynajmniej dwie takie wizyty.
W ich trakcie mówię do swojego dziadka „pan”, a do babci „pani”. Mocno boli mnie, kiedy moje kuzynostwo opowiada o kontaktach z babcią. Jak ją odwiedzają, co dobrego gotuje. Przyznaję też, że z zazdrością słucham o prezentach od dziadków.
„Dziadek” ze strony ojczyma po kryjomu daje mojej siostrze 10 czy 20 złotych, tak, żebym nie widziała. Z kolei babcia ze strony ojca chętnie obdarowuje moich kuzynów. Ja od niej dostaję raz jajko Kinder z niespodzianką. Bardzo się z tego cieszę. Wzruszam się nawet trochę, bo oto dostaję coś od swojej babci.
Nie chodzi mi nigdy o wartość materialną tych prezentów. Po prostu chcę mieć, jak inne dzieci, babcię, która mnie kocha. W rzeczywistości nie miałam nigdy ani babci, ani dziadka. Do tego musiałam udawać, że moi dziadkowie nimi nie są, że właściwie w tym domu, w tym miejscu, znajduję się przypadkiem. Na doczepkę.
Mimo to lgnęłam do swoich krewnych i za każdym razem myślałam, że tym razem będzie inaczej. Pojadę do Orchowa i będzie fajnie, bez żadnych „ale”. Nikt nie powie nic, co mnie zaboli.
Jeździłam więc tam, czułam rozczarowanie i znowu wracałam. Błędne koło, które przerwałam dopiero po latach. Po jednej z wizyt coś we mnie pęka i gdy wracam do Strzelna, zalewam się łzami. Mama mnie pociesza i jest wtedy jakaś nić porozumienia między nami.
Mówię jej, że czuję się odrzucana zarówno w rodzinie ojczyma, jak i w rodzinie mojego ojca, że nie mogę już tego znieść. Jakbym nigdzie nie była u siebie, nie znajdowała akceptacji i bezpieczeństwa.
Jak mogłam budować jakiekolwiek poczucie wartości, skoro gdziekolwiek się pojawiłam, czułam, że nie powinno mnie tam być? Czy ktokolwiek ze mną o tym porozmawiał? Nie.
Docierały tylko do mnie takie informacje, że kuzyn czy kuzynka nie wiedzą, że ksiądz ma dziecko, i dla ich dobra lepiej o tym nie mówić. A moje dobro?
Szczególnie jedna sytuacja boli do dziś. Mam starszą kuzynkę, którą jako dziecko bardzo lubię. Kiedy jesteśmy w Orchowie, rozmawiamy długo w nocy, bo śpimy obok siebie na materacach. Cieszę się, że starsza dziewczyna poświęca mi czas. Doradza w sprawie chłopców i koleżanek.
Jednak później kuzynka zmienia co do mnie zdanie i zupełnie nie wiem dlaczego. Jestem już chyba na studiach albo chwilę przed nimi, kiedy ta kuzynka bierze ślub. Odbywa się on w kościele w Orchowie, a wesele jest w remizie obok plebanii. Ma zjechać się cała rodzina. Przy mnie mówią, jaka to będzie impreza, jak będą się dobrze bawić. Tylko że ja nie jestem zaproszona.
Postanawiam wtedy, że więcej się z moją rodziną nie spotkam. Mówię: dość. Stawiam granicę, przerywam błędne koło bólu. Później ojciec przywozi mi drobne prezenty od jednej z cioć z okazji imienin albo świąt. Mówi, że ciocia się o mnie martwi.
Ojciec wzbudza we mnie poczucie winy, to potrafi najlepiej. „Skoro się martwi, może do mnie zadzwonić, prawda?” – myślę. Te prezenty mnie tylko drażnią. Nie chcę ich. Kiedy mówię o tym ojcu, strasznie się denerwuje.
Poznawałam swoich krewnych i po kolei ich traciłam. To było trudne i boli do dziś. Chyba najbardziej to, że ojciec zabrał mi babcię i dziadka. Poza kilkoma spotkaniami, podczas których musiałam udawać, że to obcy dla mnie ludzie, więcej się nie widywaliśmy. W końcu zaczęli umierać: najpierw odszedł dziadek, a później babcia. Ona odeszła już wtedy, gdy zerwałam kontakt z jej synem.
Ojciec wysłał wtedy mojej mamie oficjalnego SMS-a, w którym powiadomił o „śmierci swojej matki”. Nic o tym, że nie żyje babcia Marty, po której zresztą mam imię. Ojciec nigdy nie mówił „babcia”. Zawsze to była jego mama i nikt więcej.
Tak naprawdę nie wiem nic o jego rodzicach. Czym się zajmowali, co lubili robić, jak się poznali. Na pogrzeb nie pojechałam, bo nie czułam obowiązku, by po tylu latach nagle udawać, że jestem częścią tej rodziny. Ze wszystkich ważnych dla niej chwil: ślubów, pogrzebów, świąt, dotychczas byłam wykluczana. (…)
Jaka jest rola ojca w moim życiu? Zabiera mnie czasami na wspomniane wakacje, do kina, kupuje buty i kurtki na zimę. Poza tymi krótkimi momentami toczy się ono swoim torem.
Żyję trochę w nieświadomości, że to, kim jest mój ojciec, stanowi wiedzę powszechną. I że może wpływać na moje relacje z ludźmi. Czy ktoś kiedyś ze mną o tym porozmawiał? Ktoś spytał: „Marta, jak to jest być córką księdza?”.
Nigdy. Nawet najbliższe mi osoby ze Strzelna. A na pewno wiedziały. Po latach pytam kolegę z gimnazjum, który tak jak ja zamieszkał w końcu w Warszawie, czy wiedział, że mój ojciec jest księdzem. – Tak – odpowiada. – Ale skąd? – dopytuję. – Rodzice mi powiedzieli – mówi, jakby to było oczywiste.
A ja myślę: „Marta, ty głuptasie”. Bo już wtedy nie wyzywam siebie od debilek i idiotek, jak miałam w zwyczaju przez większość swojego życia. „Marta, wszyscy wiedzieli”. Wyobraziłam sobie, jak rodzice innych uczniów z mojej klasy czy szkoły mówili w ramach ciekawostki swoim dzieciom, że będą się uczyły z córką księdza.
Ta wiedza dociera nawet do odległego o ponad 20 kilometrów Inowrocławia, gdzie „chodzę” do liceum. Bo tak naprawdę, żeby się tam dostać, jeżdżę autobusem z dworca PKS w Strzelnie. Podjeżdżają tam busy z okolicznych miejscowości, które omija połączenie z Inowrocławiem, aby dzieci mogły się przesiąść.
Pierwszego września, mojego pierwszego dnia w liceum, podjeżdża też autobus z Orchowa, gdzie mój ojciec, jak już pisałam, jest w tym czasie proboszczem. Ktoś podchodzi do grupki znajomych, z którymi czekam na autobus do Inowrocławia, i zaczepia jedną osobę. Dowiaduję się potem, że wszyscy są ciekawi, czy to właśnie ja jestem córką ich proboszcza. W jakiś sposób mnie rozpoznają.
Na „koleżankę kuzynki” nikt się, jak widać, nie nabiera. Ale hej, chyba najważniejsze jest to, że moja rodzina nie musi żyć w dyskomforcie, słysząc, jak ktoś do księdza mówi „tato”, prawda? Czy mówię ojcu o tym, że jestem w centrum zainteresowania? Oczywiście, że nie.
Z nim nie da się rozmawiać na takie tematy. Wymaga ode mnie zadowolenia i wdzięczności. Gdy jemy obiad czy kolację, pyta wciąż, czy mi smakuje i czy się najem, jakby on stał w kuchni kilka godzin i przygotowywał mi jedzenie.
Muszę później zachwalać posiłek, żeby mu nie było przykro. Tak jest ze wszystkim. Ojciec często zabiera mnie na zakupy, więc noszę ładne ubrania. Denerwuje się, kiedy w sklepie nie mogę się na nic zdecydować.
A jak już udaje się coś wybrać, to wtedy jest cały rytuał. Przy kasie buziak w policzek, później zapewnianie, jak bardzo mi się dana rzecz podoba. Potem powtórka, ale tym razem przez telefon. W przeciwnym wypadku słyszę: „Chyba ci się nie podoba, nic nie mówisz. Nie cieszysz się”.
Mówi to zawsze zbolałym głosem, pełnym wyrzutów. Myślę, że nie musi być w tym złej woli. Na pewno w jakiś sposób się o mnie troszczy. Wiem, że są dzieci, które od ojców nie dostają ani miłości, ani wsparcia materialnego.
Ja w pewnym stopniu mam to drugie. Ojciec zapewnia też, że mnie kocha, ale ja tej miłości nie odczuwam. Raczej mnie to krępuje lub brzydzi i wolałabym, żeby w ogóle o tym nie mówił. W szkole podstawowej dostaję od niego komórkę. Nauczycielka pokazuje ją całej klasie, bo to jeszcze rzadkość.
Ja nie myślę wtedy, że oni widzą to tak: córka księdza ma drogą rzecz. Taka refleksja pojawia się dopiero w trakcie pisania o tym. Nie chcę tej komórki, nie używam jej. W końcu ojciec musi płacić za to jakąś karę i jest zły na mamę i na mnie, że zaniedbałyśmy sprawę telefonu.
Gdy jestem już starsza, domaga się SMS-ów, w których pisałabym, że go kocham. – Przecież do innych wciąż piszesz – skarży się. Parę razy wysłałam mu takiego SMS-a.
Czasami chciałam wierzyć, że naprawdę go kocham, ale nigdy mi się nie udało samej siebie do tego przekonać. Zawsze czułam wewnętrzny opór. Po ponad rocznej terapii przyznaję przed samą sobą, że ojciec budzi we mnie niechęć, a nawet wstręt.
Nie lubię, jak na mnie patrzy, jak mnie dotyka: przytula czy zbliża się, żeby go pocałować w policzek. Nie znoszę, kiedy komentuje mój wygląd. Czuję, że jest w tym coś niestosownego.
Psycholożka wyjaśnia mi na jednym ze spotkań, że to w sumie obcy dla mnie facet, który do tego zmusza mnie do wyrażania wobec niego uczuć. Ja ich w sobie nie mam. Nawet nie miały sposobności się we mnie narodzić.
Coś w tym jest, chociaż ta teoria nie do końca mnie przekonuje. W tym przełamywaniu niechęci, której jako dziecko nie rozumiem– i uważam, że to ze mną jest coś nie tak– wcale nie pomagają różne odkrycia.
Na przykład to, gdy na pulpicie jego komputera znajduję pełno skrótów do stron pornograficznych. Gdy o to pytam, mówi, że to wina wirusów. Innym razem, kiedy daje mi swoją komórkę – zazwyczaj oddaje mi swoje stare sprzęty, a sobie kupuje nowe – znajduję w niej pełno SMS-ów. Dotyczą intymnych spotkań. Nie wiem, dlaczego ich nie usunął. Zapomniał czy chciał, żebym się dowiedziała, że ma partnerki?
Rodzice widywali go też z innymi kobietami w galeriach handlowych. Ze Strzelna jeździło się do Bydgoszczy na większe zakupy, bo tylko tam były centra handlowe, których dzisiaj wszędzie pełno. Ojciec zabierał tam swoje kobiety, tak jak mnie, żeby wybrały sobie coś ładnego. Jest nawet jeden sklep, który szczególnie kojarzy się mojej rodzinie z ojcem i jego partnerkami. Drogi, w którym kupuje się skórzane kurtki czy torebki.
Dziś się z tego trochę śmiejemy, kiedy mijamy go na zakupach.
Ojciec przedstawił mnie kilku kobietom, z którymi mógł sypiać. Nie wiem jednak, z iloma rzeczywiście był w związku. Dla mnie to były ciocie, które włączały mi bajki albo dawały słodycze. Uważam, że księża są takimi samymi ludźmi jak inni, więc także potrzebują bliskości drugiego człowieka.
Moim zdaniem celibat w Kościele jest po pierwsze głupotą, a po drugie – fikcją. Jestem tego najlepszym przykładem. Rodzi tylko chore sytuacje, przyciąga przestępców seksualnych, a do tego Kościół zapewnia takim osobom ochronę.
Wystarczyłoby znieść celibat i pozwolić księżom zakładać rodziny. Byłoby to z korzyścią i dla nich, i dla Kościoła, który stałby się bardziej rodzinny. Może nawet ciepły.
Na ten temat jednak mój ojciec ma swoją teorię. Siedzimy razem w restauracji. Jestem już dorosła, pracuję i mieszkam w Poznaniu. Jest Środa Popielcowa i obowiązuje wtedy ścisły post. Rozmawiamy o czymś i on nagle rzuca: – A wiesz, gdyby mnie ktoś znajomy teraz zobaczył, to co by pomyślał? Ksiądz i je mięso w święto!
A to, że siedzi ze swoją dorosłą córką? Nie zapytałam go wtedy o to.
Ale kiedyś, przy innej okazji, tłumaczył mi, że to nie jest tak, że ksiądz nie może mieć dzieci czy partnerek. On po prostu nie może założyć rodziny.
Śródtytuły od redakcji
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Komentarze