0:00
0:00

0:00

Na zdjęciu: Monika Wińczyk na proteście w Poznaniu, kwiecień 2020.

W naszym cyklu Miałam Aborcję opowiadamy historie osób, które przerwały ciążę. Chcemy w ten sposób pokazać spektrum doświadczeń, wyciągnąć aborcję ze sfery tabu i dać przestrzeń osobom, które często wiele lat zmuszone były milczeć ze strachu przed stygmatyzacją.

Chcesz opowiedzieć nam o swojej aborcji? Odwołano ci legalny zabieg przez wyrok TK? Pisz na: [email protected].

Przez wyrok Trybunału Konstytucyjnego Przyłębskiej, który odebrał osobom w ciąży prawo do aborcji ze względu na wady płodu, Polska stała się czarnym punktem na mapie Europy. Kobietom odebrano prawo, ale nie wybór. Dzięki inicjatywom takim jak Aborcja Bez Granic i międzynarodowej sieci wsparcia, kobiety mogą jechać do zagranicznych klinik.

Hipokryzja władzy zrównującą życie matki z życiem płodu pogłębia rozpacz kobiet i stygmatyzację aborcji. Tym bardziej chcemy opowiadać wam prawdziwe historie osób, które przerwały swoje ciąże. Poznańska artystka Monika Wińczyk opowiada o aborcji ze względu na wady płodu, ale też o macierzyństwie i o tym, co zobaczyła na szpitalnych oddziałach.

Marta K. Nowak: Czym się zajmujesz?

Monika Wińczyk: Jestem aktywistką i performerką, pracuję z teatrami offowymi. Moja twórczość często zahacza o prawa kobiet, człowieka. Pole artystyczne łączy się dla mnie nierozerwalnie z aktywizmem, sztuka zazębia się z życiem i odzwierciedla to, co nosimy w sobie. W moim przypadku to doświadczenie bycia kobietą. Jest w nie wpisana także aborcja i macierzyństwo.

Opowiesz o swojej aborcji?

To było w 2000 roku. Mieszkałam wtedy w Anglii z partnerem. Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, znaliśmy się dopiero 2 lata, głównie korespondencyjnie. Dopiero zaczynaliśmy wspólnie mieszkać - u jego rodziców, bo z pieniędzmi było krucho. Nie planowaliśmy ciąży, ale ją zaakceptowaliśmy.

Byłam jak nieopierzony ptak, 20 parę lat to przecież właściwie start, ale aborcja nie przyszła mi wtedy do głowy. Przyjęłam po prostu do wiadomości - cóż, stało się, będę mieć dziecko.

Już przy pierwszym USG lekarz zwrócił uwagę na nieprawidłowy rozwój płodu. Po kolejnych badaniach nie było wątpliwości: albo płód obumrze, co może również doprowadzić do zakażenia mojego ciała, albo - jeśli jakimś cudem ciążę donoszę, dziecko umrze po porodzie - może po godzinie, może po kilku dniach, może po miesiącu.

W jaki sposób cię o tym poinformowano?

Miałam świetnego lekarza, nadal bardzo dobrze go pamiętam. Spędził sporo czasu, żeby w prostych słowach wytłumaczyć mi, co się dzieje i co może się wydarzyć. Był przy okazji pierwszym czarnoskórym lekarzem, którego poznałam. Była to jedna z oznak różnorodności, której brakowało w Polsce 20 lat temu - wciąż zresztą brakuje.

Zaproponował aborcję. Podkreślił, że decyzja należy jednak do mnie, dał mi na nią dwa tygodnie. Pamiętam, że bardzo mnie zaskoczyło, że ktoś do mnie mówi tak prosto, rzeczowo i konkretnie.

Dopiero kiedy znalazłam się w patowej sytuacji i lekarz zasugerował aborcję, poczułam, że mam wybór, że jest jakieś wyjście, że nie muszę godzić się z losem. Wciąż czułam się w tej sytuacji, jak w klatce, ale już wiedziałam, że jest klamka, którą zawsze mogę nacisnąć i otworzyć drzwi.

Dlaczego zachowanie lekarza tak cię zszokowało?

Opisał, jak sprawa wygląda ze strony czysto medycznej, nie forsował przy tym żadnych rozwiązań, zostawił mi przestrzeń na decyzję. Czułam z jego strony zrozumienie, żadnego osądu. Rozmowy z ginekologami w Polsce inaczej mi się kojarzyły. Czasem czułam się u nich jak na przesłuchaniu.

Nie mydlił też oczu. W Polsce tej szczerości brakuje. Mówi się, że zawsze jest jakaś nadzieja. A tu nie ma i tyle.

Co się działo przez te dwa tygodnie?

Było ciężko, dużo łez. Zdążyłam się już do myśli o ciąży przyzwyczaić. Wiedziałam, że to będzie dziewczynka, wybraliśmy imię. Te dwa tygodnie to był moment wahania. Gdzieś z tyłu głowy był ten stres, to skojarzenie, że to przestępstwo, że nie wiadomo, czy mogę komukolwiek powiedzieć.

Jednocześnie zaczynałam zdawać sobie sprawę, że nie mogę liczyć na mojego partnera. Usłyszał to, co ja - że decyzja należy do mnie i to przyjął, odciął się. To z jednej strony było niby w porządku - niczego nie wymuszał, ale ja potrzebowałam wtedy wsparcia. Byłam w obcym kraju, a on był mi najbliższy. Największe wsparcie dostałam od jego mamy. Była osobą wierzącą, ale pocieszała mnie, dawała nadzieję, że przerwanie tej ciąży, to nie koniec świata.

Z czysto i klarownie wyłożoną przez lekarza sytuacją tak naprawdę nie miałam jednak wątpliwości. Było mi przykro, smutno, ale wątpliwości nie miałam.

Jak wyglądał zabieg?

W szpitalu byłam dwa dni - pierwszego dnia zabieg, a drugi dzień był na badania i dojście do siebie. Jako partnerka Anglika miałam pełną opiekę medyczną i psychologiczną. Nie byłam wtedy co prawda skora do rozmów z psycholożką, ale dostałam pakiet informacji – gdzie mogę zadzwonić po pomoc psychologiczną, w jaki sposób zapisać się do grupy wsparcia dla kobiet, które miały aborcję.

Ze szpitala pamiętam wydarzenie, które mnie zmroziło. Pomyślałam wtedy, że to już przegięcie.

Co takiego się wydarzyło?

Dzień po aborcji przyszła do mnie psycholożka i przyniosła mi w koszyczku płód zawinięty w jakąś pierzynkę. Stawia go na półkę i mówi, że mogę się pożegnać. Dostałam jeszcze dwa polaroidowe zdjęcia płodu, żebym mogła go zapamiętać. Nogi się pode mną ugięły.

To było dla mnie szokujące i niespodziewane, zupełnie tego nie rozumiałam. Po latach uznałam jednak, że zobaczenie i takie pożegnanie się coś mi jednak dało: jeszcze większe poczucie, że dobrze zrobiłam.

Pozostał ze mną obraz płodu, który zupełnie nie przypominał dziecka. To był 3 miesiąc 3 tydzień i 3 dzień - nie był to może skrzep, widać było zalążki kończyn, ale mimo wszystko ten widok raczej mi pomógł w zapominaniu i niepostrzeganiu aborcji jako traumy. Trudno było tu mówić o nienarodzonym dziecku, to był płód.

W szpitalu powiedzieli, że nie mogą nam go wydać, ale możemy przyjść na zbiorowy pogrzeb. Ja już tego nie potrzebowałam. Tydzień po zabiegu byłam w Polsce.

I jak się tu czułaś z doświadczeniem aborcji?

Bardzo długo nie umiałam o tym mówić. 7 lat później, kiedy byłam w ciąży z córką i po kolejnych 7 latach w ciąży z synem, wciąż miałam problem.

Na początku, gdy ginekolog pytał, czy byłam już w ciąży ściemniałam: nie, to pierwsza. Potem zaczęłam mówić, że poroniłam. W moich papierach u różnych lekarzy są teraz kompletnie różne wersje. Musiało minąć 15 lat zanim potrafiłam powiedzieć - miałam aborcję. Bez obawy, że zaraz ktoś mnie zacznie wyzywać albo ścigać.

Miałam zawsze w tyle głowy poczucie, że to przestępstwo, chociaż wszystko miałam przecież robione w szpitalu legalnie i bezpiecznie. Dlatego uważam, że mówienie o aborcji jest bardzo ważne. Wiele osób otwiera się, dopiero kiedy usłyszy, że inne miały podobnie. Doświadczyłam tego, kiedy byłam książką aborcyjną.

Co to znaczy, że byłaś książką?

W ramach Dni Antydyskryminacji byłam częścią żywej biblioteki. Każda taka żywa książka opowiada swoją historię, ja opowiadałam o mojej aborcji tak jak tobie teraz.

Jak reagowali słuchacze?

Różnie. Jeden pan nie dał rady, prawie zemdlał. Przyszła też młoda działaczka antyaborcyjna. Normalnie książka może rozmawiać z jedną osobą pół godziny, z nią siedziałam godzinę. W końcu dałam spokój, powiedziałam jej, że to nie ma sensu, nie dogadamy się. Nie było między nami dialogu, marnowałyśmy tylko swój czas.

Były jednak także kobiety, które po wysłuchaniu mojej historii pytały, czy mogą się przytulić. Mówiły wtedy: też miałam, ale nie umiem o tym mówić. Mam gęsią skórkę, jak sobie przypominam tamte emocje. Być może pierwszy raz poczuły się na tyle bezpiecznie, żeby o tym powiedzieć.

A jak to się stało, że ty się tak bezpiecznie ze swoją historią poczułaś?

Też miałam osoby, które potrafiły mnie wysłuchać, wyciągnąć rękę, wesprzeć, opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Inspirowała mnie koleżanka, która bez żadnych obaw mówiła o swoich aborcjach. Miała dwie, obie przeprowadziła sama w domu.

Nie jestem też pierwszą osobą w rodzinie, która miała aborcję. Takich historii słyszałam mnóstwo. Jedne z powodu ekonomicznych, inne bo problemy z ciążą, facet nie chciał albo facet nie ten.

Najgorsze jest to, że te aborcje bardzo często były powodowane kwestiami ekonomicznymi. Nie damy rady, nie mamy roboty, musimy to zrobić. I wtedy taka osoba musi najpierw się zapożyczyć, żeby potem tak czy inaczej mieć kiepską sytuację i jeszcze dług do spłacenia.

Moja babcia mówiła o aborcji jeszcze całkiem normalnie, ja już nie umiałam. Ale nawet jak się słuchało tych rodzinnych historii, to o aborcji mówiło się w szczególny sposób. „Trzeba załatwić”, zawsze w tej nieoficjalnej atmosferze. Tak samo w filmach - aborcja przeważnie jest dramatem, złą decyzją.

Która zwykle potem się dla kobiet źle kończy.

Właśnie. A gdyby zrobić film o mojej historii, okazałoby się, że to najlepsza decyzja jaką mogłam podjąć. Potem było wspaniałe życie i cudowna rodzina, którą udało mi się stworzyć. Przy okazji poznałam inne kobiety, których historie potoczyły się inaczej.

Co to za historie?

Przy obu ciążach spędziłam dużo czasu w szpitalu. Jest jedna historia, której nie zapomnę. Leżała obok mnie dziewczyna, której w poprzednim szpitalu podawano jednocześnie leki na podtrzymanie ciąży i poronne. Lekarze popełnili błąd, pękł pęcherz płodowy, wody się wylały, odesłali ją tak do domu.

W szpitalu, w którym byłyśmy nie mogli się nadziwić, dlaczego oba leki podawano razem. Płód nie miał szans na przeżycie.

Ale ta dziewczyna usłyszała od lekarzy, że oni nie mogą nic zrobić, bo serce bije. Przy nas, na sali, powiedzieli jej wprost: wiemy, że z tej ciąży nic nie będzie, ale ręce mamy związane. Zostawiono ją bez żadnej pomocy psychologicznej, zamiast tego, przyszedł ksiądz. I powiedział jej, że to jej wina, bo najwyraźniej zgrzeszyła. Myślałam, że wstanie i resztkami sił go pobije.

Byłam z nią w tej samej sali przez 2 tygodnie, po miesiącu wróciłam po jakieś wyniki i spotkałam jej partnera na korytarzu. Powiedział, że serce w końcu przestało bić. Ma zabieg. Miesiąc leżała tam wiedząc, że płód w jej brzuchu umiera.

Moja historia pozwoliła mi też spojrzeć na wszystko z drugiej strony. Moje ciąże były trudne, synek urodził się w 26 tygodniu i nie było wiadomo, czy przeżyje. Oddział neonatologii uczy dostrzegania obu stron: z jednej, super, że ratujemy tak wczesne ciąże. Ale z drugiej czasem ratuje się te życia za wszelką cenę, nie zostawiając nadziei.

Nasz syn miał trudny start, ale nam się cudownie udało, wady nie były poważne, mogliśmy sobie też pozwolić na rehabilitację. Ale nie każdy jest w takiej sytuacji. Na oddziale widzisz dzieciaki, które rodzą się z różnymi wadami, mają mnóstwo operacji.

Nad łóżkami stoją rodzice. Głównie matki. Zapłakane, załamane niepewnością czy to dziecko przeżyje, a jeśli tak, to jaki będzie stopień niepełnosprawności, czy poradzi sobie finansowo z rehabilitacją.

Już nie są Marysią i Tadeuszem, rodzicami, tylko niewolnikami. To brzmi brutalnie, ale tak jest. Do końca życia będą przy dziecku, które żyje tylko dzięki aparaturze i obecności rodziny przez całą dobę.

Nie oszukujmy się, że na te osoby czeka jakieś wsparcie socjalne. To kolejne kłamstwo. W Polsce dostaną ochłapy, za które może dwie rehabilitacje w miesiącu będzie można opłacić. A co, jeśli dziecko potrzebuje jej codziennie?

Te wszystkie pisemka i media, które ubierają macierzyństwo w różowe i pastelowe kolory, to dla mnie nawijanie kobietom makaronu na uszy. Wiadomo, że jesteśmy potem bardziej podatne na sugestie, że wszystko się ułoży, poradzisz sobie, będziesz miała wsparcie. A potem się okazuje, że tego kogoś, kto miał wspierać nie ma, a instytucja nas zostawia same.

Co czujesz, teraz kiedy aborcja ze względu na wady płodu stała się w Polsce nielegalna?

Chodzę na protesty, ale czuję smutek, jestem tym wszystkim umęczona. Wspaniałe jest to, że protestuje coraz więcej młodych ludzi. Bo tak naprawdę właśnie ich ten wyrok dotyczy. Ja już tyle wiem, że nie pozwolę sobie na kolejną ciążę, mnie to prawo już nie dotknie. Ale jestem załamana, że ktoś, komu się teraz przytrafi podobna historia, nie będzie miał takiego wsparcia i takiej rozmowy, jak ja miałam 20 lat temu z lekarzem.

Te osoby nie mają już tej klamki, która na mnie czekała. Jeżeli to prawo będzie funkcjonować, współczuję każdej osobie, która będzie musiała to przejść albo oglądać śmierć swojego dziecka niedługo po porodzie. Nie wyobrażam sobie, jakie to obciążenie psychiczne.

Ale jest w tym wszystkim coś optymistycznego. Wiemy już, że nie jesteśmy osamotnionymi jednostkami. Są dziesiątki tysięcy osób, które czują i myślą podobnie, chcą decydować. Nie damy się tak łatwo.

Rozmawiałaś ze swoją rodziną o aborcji?

Przed przyjaciółmi i obecnym partnerem nie musiałam niczego ukrywać, nie mieli z tym problemu. Wie też rodzina partnera, która jest mocno wierząca. Ale to są prawdziwi chrześcijanie, tolerancyjni i kochający drugiego człowieka. Nie oceniają mnie. Kiedy dowiedzieli się, że nie ochrzcimy syna, powiedzieli wasza sprawa, dali przestrzeń. Mój ojciec powiedział za to, że już przy wspólnym stole nie usiądziemy.

Aborcji nie ukrywam też przed córką. Wie, że mogła mieć siostrę, ale nie ma i wie z jakiego powodu. Dlaczego miałabym oszukiwać młodą kobietę?

;
Na zdjęciu Marta K. Nowak
Marta K. Nowak

Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).

Komentarze