0:000:00

0:00

Amina przyjechała do Brześcia z 15-letnią córką. Jej męża aresztowały służby bezpieczeństwa Kadyrowa i zniknął, podobnie jak wszyscy mężczyźni z jej rodziny. Nie chce powiedzieć, z jakiego jest miasta – boi się, że to zdradziłoby jej tożsamość.

W Czeczenii była nauczycielką i animatorką kulturową. Jest powściągliwa, wycofana. Swoją historię opowiada niemal szeptem, właściwie bez emocji. Córka stoi obok z wzrokiem utkwionym w podłogę. Za nimi dwa miesiące w Brześciu i 27 "popytek", czyli odmów wjazdu po nieformalnych przesłuchaniach przez polskich strażników.

Na przejściu granicznym Brześć-Terespol prawo nie obowiązuje. Straż graniczna nie wpuszcza uchodźców do Polski i odsyła ich na Białoruś. Wracają na granicę coraz bardziej zrozpaczeni, by spróbować ponownie, dopóki starczy im pieniędzy. Pojechałyśmy tam z fotografką OKO.press Agatą Kubis, żeby zobaczyć to wszystko na własne oczy. Opisałyśmy to w reportażu:

Przeczytaj także:

Teraz czas na bliższe spotkania z kilkorgiem uchodźców, którzy bezskutecznie dobijają się do Polski. Opublikowaliśmy już historię Ruslana z Czeczenii, który był prześladowany za to, że jego brat pojechał walczyć w ISIS do Syrii, oraz Elen z Armenii, która ucieka przed zemstą rodzinną. Jej zbrodnią była miłość do Azera i to, że odmówiła wykonania aborcji na ich wspólnym dziecku.

Dzisiaj publikujemy opowieść Aminy.

Amina: Bratanka zakatowali, reszta mężczyzn zniknęła

"W Czeczenii pracowałam z młodzieżą: byłam nauczycielką i animatorką kulturową. Żyliśmy sobie z mężem spokojnie, nie angażowaliśmy się w politykę. Ale to polityka nas znalazła.

Wszystko zaczęło się od tego, że mój bratanek pracował w milicji. Wdał się w jakieś wewnętrzne porachunki między różnymi grupami i poważnie pobił naczelnika regionalnego oddziału. Okazało się, że ten naczelnik był kuzynem zastępcy Kadyrowa".

Ramzan Kadyrow od 2006 roku rządzi w Czeczenii żelazną ręką, mając poparcie Putina. Czeczeńskie służby pod jego zwierzchnictwem bezlitośnie tępią jakikolwiek przejaw – prawdziwy lub domniemany – sprzeciwu i buntu.

Ale Amina się nie buntowała. Wystarczyło jednak, że ktoś z jej rodziny podpadł władzy: "Wezwali nas na przesłuchanie na milicję – całą rodzinę, wszystkich wujków, ciotki, kuzynów. Wypuścili kobiety, a mężczyzn zostawili w areszcie. Bratanka zakatowali – powiedzieli nam, że zachorował i zmarł. Ale ciała nam nie wydali, cały czas trzymają u siebie. Nie wiemy, co dzieje się z pozostałymi mężczyznami".

Publiczny lincz

Ale to nie był koniec. Służby bezpieczeństwa wezwały wszystkich mieszkańców miasta na rynek, zagonili na środek Aminę wraz z innymi kobietami z jej rodziny. Amina: "Kazali nas przeklinać, krzyczeć, wyzywać. To było bardzo upokarzające. Wiedziałam, że nie ma dla nas miejsca w tym mieście. O zobacz, ktoś nagrał ten i wrzucił do internetu".

Amina pokazuje mi film na telefonie. Sam dźwięk jest już poruszający: okrzyki pełne gniewu i wściekłości, najpierw nieśmiałe, potem coraz głośniejsze. Po plecach przechodzą mi ciarki. Pytam Aminy, czy pokazywała ten film strażnikom granicznym. "Pokazuję go za każdym razem. Ale pogranicznicy tylko się ze mnie śmieją. Nie dają mi nic powiedzieć, nie słuchają mojej historii, tylko drwią i obrażają".

Amina i inne kobiety z jej rodziny próbowały wszystkiego, żeby znaleźć swoich mężczyzn. Amina: "Dano nam do zrozumienia, żebyśmy zostawiły tę sprawę w spokoju, bo same będziemy mieć problemy. Byłyśmy szykanowane, wyśmiewane, ale miałyśmy wspólny cel: chciałyśmy przeżyć. Ale w pewnym momencie zostałam sama. Inne kobiety wyjechały do Inguszetii i Dagestanu, bo miały tam rodziny. Ja zdecydowałam się wraz z córką na wyjazd do Europy. Po tym, jak aresztowali mojego męża, nie miałam nikogo".

Amina: Całą noc przed wyjazdem przepłakałam

Wszyscy bieżeńcy (uchodźcy) powtarzają jak mantrę: do Brześcia przyjeżdżają ludzie Kadyrowa i szukają Czeczenów, którzy zadarli z władzą. Dlatego Amina i inni, którzy podpadli wszechwładnemu dyktatorowi, nie mogą zostać na Białorusi – nie mają tu szans na bezpieczne życie.

Amina nie chciała wyjeżdżać. "Kocham moją ojczyznę, całą noc przed wyjazdem przepłakałam. Lubiłam swoje życie: pracowałam z młodzieżą, mój mąż pracował na budowie, budował szkoły i meczety. Ale codziennie bałam się o bezpieczeństwo swoje i córki. Tak się nie da żyć. Dlatego wyjechałyśmy do Europy".

Na Białorusi system azylowy praktycznie nie istnieje. Nikt z aktywistów, z którymi rozmawiałam w Brześciu nie wie, ile osób dostaje status uchodźcy i co się z nimi dzieje. Nie ma państwowej polityki integracyjnej, żadnego systemu wsparcia, zasiłków.

Amina mówi, że chętnie zostałaby na Białorusi, ale nie ma tu szans na rozpoczęcie nowego życia: "Nam bardzo podoba się na Białorusi, ludzie są sympatyczni, ale jest bardzo drogo, a my nie mamy prawa do pracy. A ja chcę zacząć budować nowe życie: nauczyć się polskiego, pracować i spokojnie spać w nocy".

Udostępnij:

Monika Prończuk

Absolwentka studiów europejskich na King’s College w Londynie i stosunków międzynarodowych na Sciences Po w Paryżu. Współzałożycielka inicjatywy Dobrowolki, pomagającej uchodźcom na Bałkanach i Refugees Welcome, programu integracyjnego dla uchodźców w Polsce. W OKO.press pisała o służbie zdrowia, uchodźcach i sytuacji Polski w Unii Europejskiej. Obecnie pracuje w biurze The New York Times w Brukseli.

Komentarze