0:00
0:00

0:00

W Medenicach, osiedlu typu miejskiego w rejonie drohobyckim, 60 km od Lwowa, zamiast o przepisach na ogórki, co jest typowe dla tej pory roku, w sklepie i na przystankach mówi się o “peresełeńcach”, czyli uchodźcach wewnątrz państwa.

Mieszkańcy przyjęli rodaków z terenów okupowanych i rejonów, gdzie wybuchy zdarzają się kilka razy dziennie, jak w Charkowie czy Mikołajowie.

W połowie maja Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji (IOM) poinformowała, że w Ukrainie liczba wewnętrznie przesiedlonych osób (WPO) przekroczyła 8 mln. Najczęściej Ukraińcy wyjeżdżali z obwodów charkowskiego, kijowskiego, donieckiego i ługańskiego.

45 proc. uchodźców wewnętrznych to mieszkańcy wschodniej części Ukrainy. Najwięcej WPO przyjęto w obwodach dniepropietrowskim, kijowskim, lwowskim, winnickim oraz połtawskim.

NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to nowy cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Każda osoba zarejestrowana jako tymczasowo przesiedlona otrzymuje od państwa 2 tys. hrywien (ok. 256 zł), dzieci oraz osoby z niepełnosprawnością - 3 tys. (385 zł) przez cały czas stanu wojennego oraz jeden miesiąc po jego zakończeniu.

Od maja zmieniły się zasady wypłat: o finansową pomoc od państwa mogą się ubiegać tylko osoby, których mieszkanie jest w rejonie toczących się walk, w tymczasowej okupacji czy w otoczeniu, a także ci, co stracili dom lub ich mieszkanie nie nadaje się do zamieszkania przez działania wojenne. (Według ostatnich danych są to mieszkańcy 9 obwodów).

Ukraiński rząd prognozuje z początkiem sezonu grzewczego ponowną falę wewnętrznej migracji ze wschodnich regionów na zachód kraju, ponieważ w niektórych miejscowościach nie można zapewnić mieszkańcom bezpiecznego przezimowania.

Poinformowała o tym niedawno Iryna Wereszczuk, wicepremier oraz minister ds. reintegracji tymczasowo okupowanych terytoriów Ukrainy. Dodała, że tylko 4,5 mln osób zarejestrowało status WPO z około 7 mln wszystkich Ukraińców, którzy zostawili swój dom.

Mer Lwowa, Andrij Sadowy, poinformował, że w mieście przez kilka miesięcy mieszkało ponad 200 tys. wewnętrznie przesiedlonych osób, obecnie mówi się o 150 tys. (ktoś sam wynajmuje mieszkanie, część mieszka u rodziny czy znajomych, część w szkołach i akademikach, dla niektórych miasto zorganizowało domy modułowe).

W Ukrainie mówimy po ukraińsku!

W marcu-kwietniu tylko w medenickiej szkole mieszkało ponad 80 osób, którymi opiekował się samorząd lokalny. Z czasem ludzie pojechali dalej, wrócili do domów lub znaleźli mieszkanie we wsi. Lokalsi bezpłatnie (mogą jedynie prosić o rozliczenie mediów) udostępniają stare domy swoich przodków. Nie zawsze w tych chatach jest łazienka czy inne dobra cywilizacji, jednak lepsze to niż życie pod ostrzałem.

W jednym z takich domów już drugi miesiąc mieszka 35-letnia Katia z córeczkami, Jula ma 7 lat, Marianna 3. Wyjechały z okupowanej Wasyliwki 29 marca. Do Truskawca jechały 4 dni, dwa dni zajęło im wydostanie się z rodzinnej miejscowości.

一 Nasz dom jeszcze cały. Tam już granica pomiędzy Rosją a Ukrainą, Wasyliwka to jak Donieck i Ługańsk 一 tłumaczy siedmioletnia Julia. Mama dodaje: - Wiedziałam, że mogą po nas przyjść. Zabierali aktywistów, funkcjonariuszy policji i ATOsznyków z rodzinami.

(ATOsznyk to ukraiński żołnierz, nazwa pochodzi od “ATO” - Antyterrorystycznej Operacji na wschodzie Ukrainy, która trwała od kwietnia 2014 roku do kwietnia 2018).

Katia mówi, że w Wasyliwce pojawili się już kolaboranci. Chociaż starosta i dyrektor szkoły odmówili współpracy.

一 Tam jedna ze wsi mamy mieszka z ruskim 一 przerywa córka.

- Tak. A niektórzy płacą ruskim, żeby ich nie zaczepiali i nie gwałcili. Ja nie mam czym zapłacić, więc uciekłam - mówi Katia.

Jej mąż w lutym drugi raz poszedł bronić Ukrainy. Pierwszy raz był na froncie w 2014 roku. Został ranny i leżał w Truskawcu w szpitalu, a później w Medenicach na rehabilitacji. Więc rodzina też tu przyjechała. Katia nie ma tarczycy, bała się, że nie zdobędzie leków na okupowanym terytorium.

Mąż wrócił na front, a Katia z dziećmi została, chce jednak zamieszkać bliżej rodzimych rejonów. Jest wdzięczna sąsiadom, którzy przynoszą ziemniaki i przetwory oraz państwu, które wypłaca peresełeńcom pomoc finansową. We wsi rozdawali też pomoc humanitarną z Polski.

- Ludzie tu są życzliwi. Zależy, jak ty będziesz postępować, tak będą cię traktować - mówi Katia. Najpierw z córkami zamieszkała w punkcie pomocy w Truskawcu, potem w szpitalu, bo Marianna zachorowała. Później znalazła miejsce na farmie we wsi Letnia, ale wykupili ją farmerzy ze wschodnich terenów Ukrainy, relokując ocalałe zwierząt i sprzęt. Powiedzieli, możesz zostać, ale musisz u nas pracować. Katia nie może wykonywać pracy fizycznej, więc przeniosła się do medenickiej szkoły.

Kiedy lokalne władze cofnęły zakaz sprzedaży alkoholu, to ludzie zaczęli pić. - Mają dzieci, ale jak tylko dostają pomoc, od razu wydają na butelkę - mówi Katia. W szkole uchodźcy są trzy razy dziennie bezpłatnie karmieni. Administracja szkoły zachęca, by się wyprowadzać, bo za miesiąc budynek trzeba przygotować do roku szkolnego, jednak nikt nie ma prawa wygnać ludzi "na ulicę”, jeśli nie zaproponuje alternatywy. Ze 20 osób, które teraz tam mieszkają, nie szuka innego mieszkania, bo musieliby zadbać o siebie.

- Oni nie chcą nawet pomagać kobietom, które im gotują. I jeszcze się oburzają, że dziś makaron, a nie ziemniaki! A paznokcie takie długie - pokazuje mężczyzna, którego spotykam na przystanku. Opowiada, że w pracy, w fabryce okien i drzwi, przyjęli chłopca, który “rozmawia po rusku i nic nie umie”. - Jak oni chcą z nami żyć, skoro nawet nie próbują mówić po ukraińsku!

Sprawa języka bardzo boli mieszkańców tej części Ukrainy. W Medenicach jest kościół rzymskokatolicki, w którym msze odprawiane są w języku polskim, ale to mieszkańcom nigdy nie przeszkadzało. W sklepach po polsku się nie mówi. Jednak rosyjski wszystkim przeszkadza.

We Lwowie teraz często można spotkać tabliczki typu: “W Ukrainie mówimy po ukraińsku”. W tramwajach głos zaprasza do pracy: "głównym wymaganiem oprócz wykształcenia jest znajomość państwowego języka".

Niemal codziennie w mediach społecznościowych wybuchają nowe kłótnie językowe pomiędzy ukraińskojęzycznymi i rosyjskojęzycznymi. Miejscowym z zachodu Ukrainy wydaje się naturalne, że za ich otwarte domy i pomoc mogą oczekiwać podziękowań po ukraińsku, ale dla rosyjskojęzycznych brzmi to jak przymus.

Problemów z językiem Katia nie ma, bo w domu mówili mieszanką ukraińskiego i rosyjskiego. Pytam, czy Julia chce iść do szkoły, powinna iść do trzeciej klasy. Katia martwi się, czy córka da radę, bo Julia chorowała, a później była wojna i tryb zdalny,

Julia wtrąca się do rozmowy: - Jeśli szkoła będzie ruska, to ja za ziemię będę się trzymać, a nie pójdę.

Przeczytaj także:

Chętniej o czołgach niż o lalkach

Katia nie wie, co dalej, jednak prosi babcię Juli, by wysłała przez wolontariuszy rzeczy z domu, żeby nie kupować tutaj.

- W domu mam śliczne kozaki, kiedy wejdziesz w kałużę, nogi pozostaną suche! 一 chwali się dziewczynka.

Babcia Roza namawiała wnuczkę, żeby zdjęła patriotyczną bransoletkę, bo jak orki zobaczą, to zabiją.

- Jeden krzyknął na ulicy “Sława Ukraini!” i już go nie ma! - mówi wesoło Jula, jakby nie zdając sobie sprawy z tragedii. Tu, w Medenicach, może spokojnie nosić bransoletkę.

Sytuacja na tymczasowo okupowanych terytoriach Ukrainy jest bardzo niebezpieczna, szczególnie dla osób z proukraińskimi sympatiami. Za język ukraiński, który też jest formą protestu, Rosjanie zabierają ludzi do piwnic i torturują.

Kiedy to piszę, ulicami Mariupola wokół teatru, który zbombardowali Rosjanie, chodzi chłopiec, owinięty ukraińską flagą. Nie trafił jeszcze na wojskowych, jednak próbowali pobić go miejscowi karmieni rosyjską propagandą. Chłopiec marzy o Ukrainie, chociaż, jak mówi, jego rodzice są “zzombowani” rosyjską telewizją, a bez nich chłopak nie może wyjechać, bo jest niepełnoletni.

W Medenicach Jula ma już nowe koleżanki: z Czuhujewa pod Charkowem i miejscowe. Odwiedza też zoo, gdzie peresełeńcy za wstęp nie płacą. Jula opowiada o BTR-ach, czyli wozach opancerzonych i czołgach chętniej niż o swoich lalkach.

Jak pytam o Mikołajów, zaczyna płakać

Wasyl gości w domu kuzynkę żony z córką i synową z pięcioletnią córką. Przyjechały 15 marca z Mikołajowa. Potem synowa wyjechała do Polski. Córka kuzynki, Jana, jest w ciąży, spodziewa się dziecka 28 sierpnia. Jej mąż jest wojskowym i walczy od pierwszego dnia.

Kobiety nieraz bywały w zachodniej części państwa, więc nie jechały tu w nieznane jak mnóstwo Ukraińców ze wschodu. Miały szczęście jechać do swoich.

Wasyl udostępnił im mieszkanie z oddzielną kuchnią i łazienką nad garażem, który niedawno dobudował na podwórku. Pieniądze, które dostaje od państwa za to, że przyjął peresełeńców, oddaje gościom.

Kuzynka czuje się niezręcznie, nie może po prostu siedzieć. Poszła do miejscowej restauracji myć podłogę, chociaż w domu pracowała w porcie. Dostaje dziennie 300 hrywien (nawet nie 40 złotych). Nie narzeka. Mówi, że poznała nowych ludzi i ma jakieś zajęcie.

- Ludzie są różni. Ktoś w depresji zaczyna pić, takich miejscowi gorzej traktują. Najpierw współczują, a później, jak człowiek nic nie robi… Trzeba troszkę się kręcić, żeby przetrwać, a niektórzy nie chcą, korzystają z sytuacji - kobieta stara się mówić po ukraińsku i przeprasza za surżyk: - Studiowaliśmy nawet po rosyjsku, no nic, teraz będziemy uczyć się ukraińskiego.

Według niej miejscowi dobrze przyjęli uchodźców. - Karmią, proponują pracę. Caritas w Drohobyczu rozdaje leki, produkty i inne potrzebne rzeczy. Przywozili też do Medenic. Organizacja prowadzi zajęcia i gry dla dzieci.

Kiedy pytam o Mikołajów, gdzie został jej mąż Wiktor, który pilnuje dom przed szabrem, zaczyna płakać. Wiktor pracuje w firmie “Sandora” produkującej soki. Teraz nowej produkcji nie ma, Wiktor chodzi do pracy, żeby wywozić z magazynów produkcję “dowojenną”.

Mikołajów każdego dnia cierpi od Rosjan. - Niedawno zniszczyli dom kultury, gdzie chodziliśmy na tańce. Będziemy chcieli wszystko odbudować, tylko żeby została tam Ukraina i żeby ludzie żywi zostali - mówi kobieta.

Dla Wasyla rodacy to żaden problem, bo są ludźmi uczciwymi. Irytują go ci goście, którzy wałęsają się po wsi pijani. 一 Co to za matka! Chodzi, próbuje pożyczyć 200 hrywien. Wypłatę od państwa już przepiła. Wygnali ją ze szkoły. Nocuje tu pod sklepem w budzie z ochroniarzem, który jest taki sam. Zębów nie ma, zaniedbana. I to młoda kobieta. Wokół niej biega chłopczyk około 7 lat. Prosi, żeby mama kupiła lody. Powiedziała mu, niet dienieg. No tak, bo sobie butelkę kupiła. Nie wytrzymałem: kupiłem dwa lody i dałem małemu. Diadia, wy takoj charoszyj, mnie tut u was nrawitsa, mówi mi. - Ucz się języka ukraińskiego, pójdziesz do naszej szkoły we wrześniu. - Tak Wasyl namawiał małego peresełeńca.

Wyskrobali na ścianie: Żebyście żyli tak, jak my

Mimo serdeczności miejscowych, którzy za darmo udostępniają mieszkania, nie można ukryć faktu, że niektórzy chcą zarobić na ludzkiej biedzie. Ceny za wynajem w Drohobyczu czy we Lwowie wzrosły niemal dwukrotnie. Wielu nie stać, żeby płacić za mieszkania po 15 czy 20 tysięcy.

W kolejce do stomatologa opowiadają o dobrym geście pewnej rodziny z Drohobycza. Wyjechali do rodziców na wieś, żeby w swoim nowym mieszkaniu przyjąć uchodźców. Po dwóch miesiącach nie poznali domu. Na ścianie goście wyskrobali pożegnanie: “Żebyście żyli tak jak my”.

A pielęgniarka opowiada, że w klinice peresełeńcy mogą liczyć na bezpłatne leczenie zęba, w przypadkach nagłych. - I przyszła pani, i chciała za darmo wybielić zęby. A do mojej koleżanki kosmetolożki też przychodzili prosić o bezpłatne powiększanie warg. Dziwi nas, że ludzie potrafią być tacy nachalni.

Ludzie od dobra nie uciekają

Kuzynka Wasyla zachęca mnie, żebym porozmawiała z jej koleżanką z nowej pracy, Tetianą z Mariupola. Tetiana ma 40 lat, męża i dwóch synów (6 i 9 lat), z którymi przyjechała do Medenic. Pochodzi z Żytomierszczyzny, studiowała w Równym, a w Mariupolu mieszkała od 2011 roku.

W rozmowie zauważam, że jest oczytana, interesuje się polityką. Jak mówi, w ludziach najbardziej ceni sprawiedliwość i prawdę. Przed wojną Tetiana pracowała w Mariupolu jako nauczycielka języka angielskiego i ukraińskiego, teraz zmywa talerze w Medenicach.

Pisze wiersze i wrzuca na FB, ostatni jest o Rosji, zaczyna się tak:

Przestań, potworze, już nie żyjesz.

Twój piekielny ogień gaśnie.

Kim byłeś i kim jesteś teraz?

Ty, Kainie, nie będziesz miał „jutra”...

25 marca Tetiana rozerwała białe prześcieradło na kawałki, zawiązała dzieciom, mężowi i sobie na ramię. Biała wstążka oznaczała niby lojalność wobec Rosjan, bez niej nie udałoby się wyjść z miasta. Dom był już prawie zniszczony, tylko ikon nie mogła zostawić. Tetiana każdemu członkowi rodziny zawiesiła na szyi świętych i ruszyli.

Koczowali kilka dni, zanim wydostali się na ukraińskie terytorium i pociągiem przyjechali do Lwowa. - We Lwowie nareszcie odetchnęliśmy. Jesteśmy w końcu tam, gdzie nie jest strasznie - mówi Tetiana. W pociągu dzwoniła do koleżanki swojej siostry, która też ratowała się w pierwszym miesiącu wojny, kiedy w Żytomierzu było już niebezpiecznie. Zapytała, czy wieś Medenice może przyjąć jej rodzinę.

Na przystanku koło cerkwi przywitała ich sekretarz rady wiejskiej pani Luba i pokazała “mariupolcom” dom. Zajęli stare mieszkanie, w którym kilka lat nikt nie mieszkał. Teraz u Tetiany na facebookowym tle widnieje właśnie ta cerkiew.

- Tu kwiatki posadziliśmy. Kotek sąsiedzki przychodzi do nas. Tam była trawa, a teraz rosną pomidory - pokazuje nauczycielka - Sąsiadka z dołu, cudowna kobieta, oddała jedną trzecią ogrodu. Posadziłam warzywa.

Mąż Tetiany pracuje w gospodarstwie komunalnym: pomaga kosić, sprzątać, utrzymywać porządek we wsi. Starszy syn ukończył w medenickiej szkole trzecią klasę, młodszy pójdzie do pierwszej we wrześniu. Rodzina ma już tu dobrych znajomych.

- Nie ma różnicy, w którym miejscu Ukrainy czuję się bezdomna. Trzeba sytuację realnie oceniać. Byłam nauczycielką z wypłatą, która pozwalała normalnie żyć… i mąż miał prawie taką samą, mieliśmy swój dach nad głową, a teraz nie mamy nic, oprócz statusu zadrypańca, człowieka zaniedbanego, dwóch małych dzieci i siebie. Robimy to, co można robić w takiej sytuacji - podsumowuje Tetiana.

Niektórzy jej znajomi zostali w Mariupolu i teraz trzymają rosyjską stronę, dużo wyjechało, są też tacy, którzy czekają tam, aż wróci ukraińska flaga nad miastem. Kilku znajomych, ważnych dla Tetiany ludzi, zostało zabitych. Tetiana trzęsie się o każdego, kto próbuje wydostać się z tego piekła.

- Nie sądzę, że w najbliższym czasie wrócimy do Mariupola. Mój dom jest zniszczony i rozgrabiony przez sąsiadów. Pierwszy pobiegł ten, którego dom ratowaliśmy od pożaru. W Medenicach nas przyjęli dobrze. Co zasiejesz, to zbierzesz, jak się mówi. Jeśli postępujesz po ludzku, to i ludzie potraktują cię tak samo.

Rodzina Tetiany żyje jak większość mieszkańców wsi, tylko że większość ludzi mieszka w swoim domu, a oni w cudzym. Tetiana z mężem pracują jak inni, świętują w te same święta i tak jak inni z zaoszczędzonych pieniędzy kupują produkty na front. W centrum wsi raz na tydzień prowadzona jest zbiórka dla żołnierzy. Ludzie zbierają się nawet, żeby lepić pierogi, by obrońcy mogli zjeść domowy obiad.

Jedyna przykra sytuacja w ciągu tych trzech miesięcy zdarzyła się, kiedy miejscowy zarzucił mężowi Tetiany, że przyjechał tu, zamiast walczyć o swoją ziemię.

- Ale w cywilizowanym dialogu doszli do tego, że ludzie od dobra nie uciekają. I jeśli przyjechałeś tutaj, to nie znaczy, że uciekasz od odpowiedzialności - mówi Tetiana.

Jej mąż zgłosił się do komisji wojskowej w Drohobyczu. Nie ma wojskowego doświadczenia, ale jak zostanie wezwany, to pójdzie.

Rodzina ratuje się przed wojną już drugi raz. W 2014 roku wydostali się z Nowoazowska.

- Pytam męża: “Jak myślisz, kiedyś będziemy mieć swój dom?”

On na to: “Myślę, że tak”.

Ja: “A gdzie?”

On: “Chyba nie w Mariupolu.

Ja: “Dlaczego?”

On: “Ludzie tu, w tej części Ukrainy, bardziej mi się podobają. Z tymi, którzy zostali w Mariupolu, nie wiem, jak miałbym rozmawiać. Z tymi, którzy okradają jeden drugiego, czy z tym, który boi się wszystkiego albo z tym, który czekał na przyjście Putina".

;
Na zdjęciu Krystyna Garbicz
Krystyna Garbicz

Jest dziennikarką, reporterką, „ambasadorką” Ukrainy w Polsce. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media.

Komentarze