0:000:00

0:00

Aukcja koni arabskich "Pride of Poland" odbyła się w tę niedzielę. Sprzedano szesnaście z trzydziestu jeden wystawionych koni - za 1,27 miliona euro. Na tle ubiegłych lat to bardzo zły wynik.

Konie arabskie
Konie arabskie

Mimo niewiarygodnych cen za polskie konie arabskie (rekordami były Pepita za 1,4 miliona w 2014 i Kwestura za 1,25 milona euro w 2008 r.) hodowla koni arabskich nie jest szczególnie dochodowa.

Mimo iż polskie stadniny w ciągu prawie dwustu lat pracy wypracowały najznamienitszy materiał genetyczny i osiągnęły niekwestionowaną na świecie doskonałość w hodowli koni czystej krwi arabskiej, a na świecie doceniono staranny dobór genów z najcenniejszych linii, tradycyjny chów i dobre zdrowie, szybkość i dzielność weryfikowane na torach wyścigowych, to stadniny utrzymują się z hodowli bydła, sprzedaży mleka i produkcji rolnej.

Nadwyżki ze sprzedaży koni inwestowano. Dlatego niski wynik tegorocznej aukcji spowoduje, że stadniny nie będą miały pieniędzy na inwestycje w promocję i stymulowanie popytu. Koszt treningu, przygotowań i transportu koni na międzynarodowe pokazy to kwoty rzędy kilkudziesięciu lub kilkuset tysięcy euro. Stadniny takimi pieniędzmi nie dysponują.

Można mieć tylko nadzieję, że dobrze rokujące konie zostaną wydzierżawione za granicę na korzystnych zasadach, dzięki czemu koszty treningu koni do pokazów przejmą dzierżawcy.

Po drugie, skandal związany z próbami wpływania na wynik aukcji spowoduje dalszą erozję prestiżu polskiej aukcji i polskich hodowli, dramatycznie już osłabionych odwołaniem wieloletnich dyrektorów państwowych stadnin – Marka Treli i Jerzego Białoboka. Środowisko miłośników i hodowców koni arabskich jest małe, hermetyczne i darzyło zwolnionych hodowców niezwykłym szacunkiem. Ich zwolnienie wzbudziło konsternację i niegasnące protesty. Szczególnie, że w ich miejsce przyjęto kompletnych laików, takich jak Marek Skomorowski, który zdecydował o wysłaniu wysokoźrebnej [w zaawansowanej ciąży – przyp. red.] klaczy w trzystukilometrową podróż, po której zwierzę padło. Ta decyzja była absolutnym naruszeniem zasad sztuki i doprowadziła do zabrania przez Shirley Watts pozostałych koni z Janowa.

Po trzecie, powołane przez PiS władze Agencji Nieruchomości Rolnych – które reprezentuje wiceprezes Karol Tylenda – udają, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie ma więc nadziei, że podjęte zostaną działania w celu przywrócenia aukcjom dotychczasowej renomy.

Wynik poniżej połowy minimum...

Na początku maja tego roku Tylenda zapowiedział w Polskim Radiu, że „planem minimum jest średnia z lat ubiegłych, w granicach 2,5-2,7 miliona euro”. - To już gdzieś tam był sukces. Natomiast wszystko to, co będzie ponadto, będzie plusem – mówił Tylenda, niedoszły parlamentarzysta PiS.

„Pride of Poland” odbyła się w tę niedzielę. Sprzedano szesnaście z trzydziestu jeden wystawionych koni - za 1,27 miliona euro. Mimo wyniku w okolicach połowy planu minimum Tylenda „z umiarkowanym optymizmem” ocenił wynik aukcji - w rozesłanym do mediów oficjalnym podsumowaniu aukcji.

„Na siłę żadnych koni nie sprzedawaliśmy. Postanowiliśmy sobie pewne minima, które chcieliśmy osiągnąć; tak, że nie była to wyprzedaż dóbr narodowych” – mówił dziennikarzom.

Przeczytaj także:

... i atmosfera skandalu

Teza o braku rozwiązań siłowych jest odrobinę podejrzana - skandalem niedzielnej aukcji była dwukrotna aukcja klaczy Emira. Szesnastoletnia, wielokrotna czempionka była licytowana na początku aukcji i została sprzedana na 550 tysięcy euro.

Podejrzenia wzbudziło to, że prowadzący wbrew zwyczajowi nie podał do jakiego kraju pojedzie koń. Z nikim nie podpisano też kontraktu, który zwykle przypieczętowywany jest tuż po zakończeniu licytacji. "Udało mi się porozmawiać z osobami związanymi ze stadniną. One jasno mówią, że pierwszy nabywca musiał być podstawiony. Kiedy pozostali uczestnicy licytacji zorientowali się, że tak jest, nie byli skorzy do wykładania dużych pieniędzy za pozostałe konie – mówiła Katarzyna Niećko, dziennikarka Polsat News.

Pod koniec aukcji ogłoszono, że Emira będzie licytowana powtórnie. Przy drugim podejściu uzyskano kwotę o połowę niższą niż za pierwszym razem. Emira została sprzedana za 225 tys. euro hodowcy z Francji. Wtedy wielu oburzonych gości opuściło aukcję, ponieważ to niemal dowód próby ustawiania aukcji.

W rozmowie z „Gazetą Wyborczą” tłumaczył to Marek Trela, zwolniony przez PiS dyrektor Janowa Podlaskiego, który zwrócił uwagę, że po odwołaniu pierwszej licytacji powinien zgłosić się ten, kto przegrał licytację w końcówce, a był gotów zapłacić za Emirę 540 tys. euro. – Tak to wygląda na aukcjach. Tak się nie stało. By wyrazić się sposób najbardziej cywilizowany, nie było to OK – mówił Trela.

Wtórował mu Jerzy Białobok, były dyrektor SK Michałów, który w rozmowie z „Polska The Times” ocenił, że źle przeprowadzona licytacja dwóch koni – Emiry oraz Al Jazeery – spowodowała stratę prawie miliona euro.

Karola Tylendy natomiast te podejrzenia nie martwią. „Ktoś po prostu się wycofał, więc licytacja była bezskuteczna. Takie rzeczy czasami się zdarzają. Nie chcę tego teraz oceniać. Wyjaśnimy tę sprawę” – tłumaczył. A potem dodał: „Dobrze, że Emira się sprzedała, to klacz już 16-letnia, po dzierżawach. Jest ciągle problem z zaźrebieniem”.

Można się tylko cieszyć, że Karol Tylenda nie prowadził aukcji. Taka „reklama” mogłaby obniżyć jeszcze skuteczniej niż podejrzenia o próby podbijania cen w aukcjach.

Brak szacunku dla zawodowców

Twierdzenie, że nie jest źle, bo milion euro to dużo, to dowód, że władze ANR nie mają odrobiny szacunku dla pracujących w stadninach od pokoleń: hodowców, lekarzy, koniuszych, masztalerzy i stajennych – ludzi, którzy dzień w dzień od kilkudziesięciu lat dbali o dobrostan koni. Dzięki temu sięgnęły one po wszystkie możliwe nagrody i tytuły, osiągały astronomiczne ceny na aukcjach i są niedoścignionym wzorem dla wielu hodowców koni arabskich na całym świecie.

Tegoroczna aukcja w Janowie Podlaskim to historia z morałem. Polska ma niewiarygodnych zawodowców, którzy przez kilkadziesiąt lat pracowali na rzecz państwa. Wystarczyło pozwolić im wykonywać swoją pracę. Kto tego nie rozumie, ten ma wrażliwość ministra Jurgiela. I to nie jest komplement.

Przeczytaj także:

Komentarze