Jeśli demokracja nie chroni „najmniej lubianych”, to nie ochroni nikogo. Dziś zabito ponad stu „bandytów" w Rio. Jutro być może gdzie indziej. Dopóki społeczna zgoda na przemoc policyjną będzie trwała, to będzie się powtarzać – w imię bezpieczeństwa, zemsty, polityki
Na obrzeżach Rio de Janeiro – w gęsto zabudowanych dzielnicach Alemão i Penha – 28 października 2025 roku rozegrała się bezprecedensowa operacja policyjna. Brazylijskie władze określiły ją mianem „uderzenia w organizacje narko-terrorystyczne”. Do faweli wkroczyło około 2,5 tysiąca funkcjonariuszy wspieranych przez helikoptery, wozy opancerzone i jednostki specjalne. Oficjalny cel: odzyskanie terytorium z rąk przestępczości zorganizowanej. Oficjalny rezultat: zabezpieczone dziesiątki sztuk broni, w tym karabiny automatyczne, i – jak podają media – ponad setka zabitych osób, choć prawdziwa liczba może być wyższa. Rządowe źródła mówią o 64 ofiarach.
Dla brazylijskiej opinii publicznej takie wydarzenia to nie nowość. Jednak dla świata – powinien to być alarm.
Sceny z Rio przypominają materiał wojenny, a nie działania formacji bezpieczeństwa w państwie demokratycznym.
W przekazie władz dominuje triumfalizm: kolejne zdjęcia zdobytego arsenału, konferencje prasowe. W brazylijskich stacjach informacyjnych powtarzana jest narracja o „operacji koniecznej i skutecznej”. Wiele redakcji koncentruje się na tym, ile broni przejęto, ilu „podejrzanych neutralizowano” i jak „odważna” była policja. Znacznie rzadziej pada proste pytanie: dlaczego zatrzymano tak niewielu żywych? Czy to była akcja policyjna – czy egzekucja bez sądu na masową skalę?
„Oko na dobrobyt” to cykl OKO.press, w którym ekonomiści z grupy eksperckiej Dobrobyt na Pokolenia piszą o wydarzeniach ważnych dla polskiej i światowej gospodarki, omawiają wyniki badań naukowych i objaśniają złożoną rzeczywistość gospodarczą w jej najważniejszym, społecznym wymiarze.
Gdy ponad trzy dekady temu doszło do masakry w więzieniu Carandiru w São Paulo, zabito tam 111 osadzonych. Wtedy świat zareagował oburzeniem. Operacją dowodził wówczas pułkownik Ubiratan Guimarães z Policji Wojskowej stanu São Paulo. Początkowo skazany na 632 lata, w 2006 roku został uniewinniony w apelacji, argumentującej „działanie w granicach obowiązku”. W międzyczasie zdążył wejść do polityki jako deputowany stanowy, wybierany w kolejnych wyborach w 1998 i 2002 roku. Jego popularność dobitnie pokazuje ambiwalencję społecznych ocen przemocy policyjnej.
W 2013 ławy przysięgłych skazały dziesiątki funkcjonariuszy uczestniczących w szturmie na Carandiru, lecz w 2016 roku sąd apelacyjny uchylił te wyroki, uznając narrację o rzekomej obronie koniecznej mimo materiału dowodowego wskazującego na egzekucyjny charakter zabójstw (strzały w tył głowy i plecy, brak ofiar śmiertelnych po stronie policji). Ten ciąg wyroków, uniewinnień i politycznych awansów – z nazwiskiem Guimarãesa w centrum (ostatecznie został zamordowany w niewyjaśnionych okolicznościach, prawdopodobnie przez grupę przestępczą PCC w odwecie za masakrę więzienną) – dobrze oddaje brazylijski paradoks: prawne potępienie idzie w parze z polityczną nagrodą i społeczną tolerancją dla brutalnych akcji.
Dzisiejsze Rio wydaje się powtarzać tę samą historię. Państwo demonstruje siłę. Społeczeństwo – w znacznej części – nagradza tę demonstrację poparciem. Według badania przeprowadzonego przez Instytut Arrow Pesquisas dla gazety Veja Rio i innych lokalnych mediów, aż 68,85 proc. respondentów w stanie Rio de Janeiro zadeklarowało aprobatę dla megaoperacji policyjnej w kompleksach Alemão i Penha przeciwko gangowi Comando Vermelho. Tylko 24,43 proc. ankietowanych potępiło te działania.
W ankiecie wskazano też, że w samej stolicy poparcie wyniosło aż 66,92 proc. Ponadto 41,9 proc. respondentów przyznało, że czuje nadzieję, 21,9 proc. – ulgę, podczas gdy tylko 18,9 proc. odczuwało strach, a 17,2 proc. – złość. Ten wynik pozwala stwierdzić, że dla znacznej części społeczeństwa operację policji można uznać za „duży sukces” działań państwa w walce z przestępczością.
Krytycy, natomiast, podkreślają, że polityka „twardej ręki” generuje spiralę przemocy, a to, co przedstawiane jest jako walka z przestępczością, zbyt często okazuje się karaniem ubóstwa i kolektywną karą wobec społeczności faweli. Nie dziwi więc, że pośród tysięcy protestujących przeciwko akcji policji z 28 października, media głównie wymieniają mieszkańców faweli, w tym rezydentów Jacarezinho, gdzie doszło do podobnej masakry w 2021 roku.
Moje badania z Juanem Masullo i Davide Morisim, opublikowane w Journal of Peace Research, pokazują, że aprobata dla megaoperacji z Rio nie jest przypadkiem. Ponad 31 proc. Brazylijczyków mieszkających poza fawelami uważa, że policja ma prawo łamać prawo, jeśli pomaga to zwalczać przestępczość. Innymi słowy – dla wielu mieszkańców lepsze jest państwo bezprawia niż państwo bezradne.
Skąd takie postawy? Po pierwsze: strukturalny strach. Brazylijskie miasta od dekad zmagają się z przestępczością, gangami narkotykowymi, porwaniami i strzelaninami. Strach jest realny i trwały. Z czasem rodzi pragnienie zemsty, a nie sprawiedliwości. Ludzie zaczynają wierzyć, że prawo jest luksusem, na który ich kraj „nie może sobie pozwolić”. Po drugie: dehumanizacja. Kino latynoamerykańskie, w tym kultowe Miasto Boga czy Carandiru, pokazało światu przestępców jako niebezpieczne, zdziczałe postacie. Dla wielu widzów – to nie metafora, lecz rzeczywistość.
Gdy odbierzesz komuś człowieczeństwo, łatwiej zaakceptujesz jego śmierć bez procesu.
W naszych badaniach przeprowadziliśmy serię eksperymentów ankietowych, które pozwalają oddzielić emocjonalny efekt strachu od trwałych poglądów politycznych. Losowo podzieliliśmy respondentów na dwie grupy. Pierwsza grupa najpierw odpowiadała na pytania o przestępczość – o to, czy doświadczyli napadu, czy boją się o bezpieczeństwo swoje i bliskich oraz jak oceniają poziom zagrożenia w swojej okolicy. Druga grupa zaczynała od pytań o akceptację dla działań policji, w tym takich, które wykraczają poza ramy prawa.
Dzięki temu mogliśmy uchwycić czysty efekt „uruchomienia” myślenia o przestępczości. Wynik okazał się jednoznaczny: osoby, które najpierw konfrontowaliśmy z tematem przestępczości, częściej zgadzały się na użycie brutalnej siły przez policję, w tym na działania bez wyroku sądu. Innymi słowy, samo przypomnienie o zagrożeniu – nawet bez realnego kontaktu z przemocą – przesuwa granice moralnego przyzwolenia. Strach sprawia, że łamanie prawa przez państwo zaczyna być postrzegane jako mniejsze zło, a czasem wręcz jako konieczność.
Czy taka akceptacja przemocy oznacza zgodę na dyktaturę? Niekoniecznie. Nasze badania nie wykazują, by poparcie dla brutalnych interwencji automatycznie przekładało się na aprobatę dla zamachów stanu czy wojskowej władzy. Większość badanych nadal deklaruje przywiązanie do demokracji, sprzeciw wobec autorytaryzmu i poparcie dla podstawowych swobód.
Jednak to nie jest do końca dobra wiadomość. Obserwujemy zjawisko, które w artykule nazywamy „demokratycznym rozszczepieniem” (democratic decoupling). Obywatele przestają myśleć o demokracji jako o nierozłącznym pakiecie wartości i instytucji. Zaczynają traktować ją jak menu à la carte: wybierają wybory i wolność słowa, ale w chwilach strachu są gotowi odrzucić równość wobec prawa, prawo do obrony czy zakaz tortur i pozasądowych egzekucji.
To nie jest jawny autorytaryzm, lecz cicha erozja podstaw państwa prawa. Demokracja przestaje być zestawem nienaruszalnych zasad, a staje się zbiorem wygodnych preferencji, które można dopasować do nastroju chwili, własnych lęków i politycznych sympatii.
I tu tkwi największe zagrożenie. Dyktatury rzadko rodzą się z dnia na dzień. Częściej zaczynają się tam, gdzie obywatele, zmęczeni strachem i przestępczością, mówią państwu: „róbcie, co trzeba – nawet jeśli trzeba złamać prawo”. Taka postawa nie obala demokracji od razu, ale powoli otwiera drzwi tym, którzy uważają prawo za przeszkodę, a nie fundament wspólnoty politycznej.
W naszej pracy zestawiliśmy również wyniki z kilkunastu krajów Ameryki Łacińskiej. Sprawdziliśmy, jak w różnych społeczeństwach współwystępują dwa kluczowe elementy kultury demokratycznej: poparcie dla demokracji jako systemu wyboru rządów oraz szacunek dla prawa jako nienaruszalnego ograniczenia działania państwa. Wyniki? Zaskakujące i niepokojąco niejednoznaczne.
W części krajów – na przykład w Grenadzie czy Trynidadzie i Tobago – wartości te idą ze sobą w parze: osoby silnie prodemokratyczne częściej uważają, że prawo obowiązuje wszystkich, także państwo i policję. Jednak w wielu innych krajach nie znajdujemy niemal żadnego związku między tymi postawami (np. w Kolumbii, Kostaryce, Ekwadorze, czy Peru). Co więcej, są miejsca, w których korelacja jest wręcz negatywna: im silniejsze deklaratywne przywiązanie do demokracji, tym mniejsza wiara w to, że państwo powinno zawsze działać w granicach prawa (jak np. w Salwadorze czy na Dominikanie).
To tak, jakby część obywateli rozumiała demokrację nie jako rządy prawa i procedur, lecz jako prawo większości do stosowania siły.
W takich kontekstach demokracja traci swój republikański fundament i staje się narzędziem legitymizacji nadużyć.
Choć październikowe wydarzenia z Alemão i Penha to brazylijska historia, echo sięga daleko. Analogicznym przykładem są działania Caribbean Sea u wybrzeży Wenezueli, gdzie amerykańskie siły zbrojne pod pretekstem walki z narkotykami wielokrotnie zaatakowały łodzie podejrzane o działalność przemytniczą i związki z Tren de Aragua, międzynarodową organizacją przestępczą z Wenezueli. Według raportów najpierw wysłano trzy niszczyciele marynarki USA, potem doszło do uderzenia, w którym zginęło kilkanaście osób. Podobne akcje powtarzano.
W relacjach takich gazet jak „New York Times” pojawiają się oskarżenia o „wykorzystanie upoważnienia prezydenta”, przy jednoczesnym nazywaniu kartelu „terrorystami”. Zdecydowanie rzadziej (jeśli w ogóle) pojawiają się określenia „egzekucja pozasądowa”. Brakuje również głębokiej analizy prawnych podstaw takich działań.
To znów pytanie o rolę prasy i jej język. W Brazylii – w wielu mediach – dominuje narracja o operacji sprzed kilku dni jako „koniecznej” i „skutecznej”, koncentrująca się na liczbie przejętej broni lub liczbie „zneutralizowanych przestępców”. W USA i na świecie – gdy chodzi o działania państwa w strefie szarości prawa – media często milczą o ich prawnych implikacjach, akcentując natomiast wymiar bezpieczeństwa i sukcesu militarnego. I milczenie jest formą legitymacji.
Przypomina mi się osobista scena z Warszawy. Kilka lat temu, jadąc rowerem na grilla u przyjaciół, upuściłem torbę z piwami. Jedna puszka pękła i piwo zaczęło pryskać. Otworzyłem ją, żeby uniknąć „eksplozji”. Po chwili pojawili się policjanci – mandat za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym. Tłumaczyłem, że to wypadek. Funkcjonariusz zrozumiał, bo widział całe zdarzenie na kamerze CCTV, ale rozejrzał się i wskazał bloki dookoła: „Ci ludzie chcą, żebyśmy wystawili ten mandat”, mówiąc o mieszkańcach osiedla.
Ta krótka scena ujawnia sedno problemu: policja działa nie tylko w ramach prawa, ale także pod presją społecznych emocji i oczekiwań. Gdy większość domaga się twardej ręki, funkcjonariusze czują, że mają społeczne pozwolenie na surowość. W Rio brzmi ono jasno: „zróbcie porządek – bez ceregieli”. Tymczasem demokratyczne państwo prawa nie powinno opierać się na emocjach ani na logice odwetu. A przynajmniej – nie może sobie na to pozwolić, jeśli ma pozostać państwem prawa.
W fawelach Rio mieszkańcy pytają teraz o nazwiska zabitych, o ciała, o zaginionych. O prawo do pytania. O prawo do życia. O prawo do godności. Czy usłyszą odpowiedź?
To zależy nie tylko od władz, lecz także od nas – obserwatorów. Od tego, czy pozwolimy, by strach usprawiedliwiał przemoc. Od tego, czy uznamy, że przestępca ma prawo do procesu, a nie do natychmiastowej śmierci. Bo jeśli demokracja nie chroni „najmniej lubianych”, to nie ochroni nikogo. Dziś Rio. Jutro może być gdzie indziej. Dopóki społeczna zgoda na przemoc policyjną będzie trwała, operacje takie jak ta w Rio będą się powtarzać – w imię bezpieczeństwa, zemsty, polityki. W Brazylii, w Ameryce, może kiedyś i u nas.
Na zdjęciu: Kobiety opłakujące jedną z ofiar operacji policyjnej w Rio de Janeiro, 29 października 2025. Fot. AFP
Doktor nauk społecznych Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji oraz wykładowcą w Departamencie Ekonomii Politycznej na King’s College London, gdzie koordynuje grupę badawczą zajmującą się zagadnieniami przemocy, konfliktów zbrojnych i pokoju na świecie.
Doktor nauk społecznych Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji oraz wykładowcą w Departamencie Ekonomii Politycznej na King’s College London, gdzie koordynuje grupę badawczą zajmującą się zagadnieniami przemocy, konfliktów zbrojnych i pokoju na świecie.
Komentarze