Minister rozwoju narzeka, że Polacy nie chcą oszczędzać. Ale żeby oszczędzać, trzeba mieć z czego
Nam wszystkim brakuje zwyczaju oszczędzania. Wychodząc z PRL, wygłodniałe społeczeństwo rzuciło się na konsumpcję i tak pozostało. Nauczenie Polaków oszczędzania byłoby epokową zmianą. Zdrową strukturę [wzostu tworzą] krajowe oszczędności.
Dane pokazują co innego. Polacy najprawdopodobniej oszczędzają niewiele, bo niewiele zarabiają. A ci, którzy zarabiają więcej – muszą spłacać kredyty. Nie wystarczy „nauczyć Polaków oszczędzania”, jak chce Morawiecki, by zaczęli oszczędzać. Mylące jest też określenie „my wszyscy”, którym posługuje się minister rozwoju: Polacy znaczenie się różnią pod względem zarobków.
Wicepremier i minister rozwoju nadmierną wagę przywiązuje do czynników „świadomościowych” lub „kulturowo-historycznych” oraz do zachęt ze strony państwa i rynku finansowo-bankowego.
Potrzeba więcej krajowego kapitału. Wicepremier Morawiecki ma rację: „zdrowa struktura” polskiego wzrostu, a przede wszystkim wzrostu inwestycji, powinna w większym stopniu opierać się na środkach krajowych. Kapitał zagraniczny jest bardziej podatny na wahania nastrojów inwestorów, związane np. z chwiejnością ratingów. Jego duży udział w inwestycjach oznacza większą zależność od koniunktury za granicą, a zysk z inwestycji bądź odsetki od pożyczonego zagranicą kapitału zostają wytransferowane na zewnątrz.
Polacy nie myślą o oszczędzaniu. To prawda, że oszczędności krajowe są niewielkie. Aż 60 proc. Polaków deklaruje, że ich rodziny nie mają żadnych oszczędności – wynika z badań CBOS (2014), aż 56 proc. Polaków wydaje wszystko, co zarabia – według raportu Fundacji Kronenberga z tego samego roku. Dlaczego? Bo Polacy są kiepsko wyedukowani finansowo-ekonomicznie i mają niewielkie zaufanie do banków i państwa – tłumaczą zwykle bankowcy. Mateusz Morawiecki wyjaśnia to jeszcze inaczej: doświadczenie historyczne nie zachęcało Polaków do myślenia o przyszłości materialnej w dłuższej perspektywie.
Wszystkie te czynniki mają charakter „świadomościowy”, „mentalny”. Wicepremier pomija jednak czynniki „obiektywne”. A żeby je zmienić, musiałoby interweniować państwo.
Do oszczędzania, zwłaszcza w bezpieczne lokaty długoterminowe, nie zachęca np. niski poziom oprocentowania depozytów – przy niskiej w ostatnich latach inflacji. Trudno oczekiwać, żeby rządzący radykalnie zmienili ten stan rzeczy, tzn. celowo wywołali wyższą inflację, a potem znacząco podnieśli stopy procentowe, by ją powstrzymać. Koszty takich zabiegów (np. „zduszenie” kredytu) bywają bowiem fatalne dla koniunktury.
„My wszyscy” nie istniejemy. Przede wszystkim jednak „my wszyscy” Morawieckiego to określenie zbyt ogólne. Aż dwie trzecie Polaków deklaruje, że „warto oszczędzać”, ale wśród rodzin o dochodzie nie przekraczającym 1500 złotych oszczędza tylko 25 procent; przy dochodach powyżej 4000 złotych miesięcznie – już 67 procent. Skłonność i determinację Polaków do „odkładania” części (odpowiednio dużych) zarobków pokazują (pośrednio) kwoty wysyłane do rodzin w Polsce przez emigrantów zarobkowych. W szczytowym roku (2007) wynosiły około 25,5 mld złotych od 2,3 miliona czasowo przebywających za granicą Polaków, czyli 2,5 procent ówczesnego PKB Polski. Jeszcze 7 lat później, choć ich relatywna wartość do PKB znacznie spadła, emigranci wysyłali do kraju aż 30 mld złotych (1,7 procenta PKB).
Zbyt wielu Polaków zarabia po prostu za mało. Chociaż wśród krajów OECD i UE jesteśmy przeciętniakami, jeśli chodzi o nierówności dochodów, to już np. udział płac w polskim PKB wynosi zaledwie 47 proc. (4. miejsce od końca w UE, ze średnią dla wspólnoty 56 proc.), a od 1995 do 2014 roku spada niemal najszybciej w UE (o 10,8 punktu procentowego PKB). Aż 18 proc. pracujących zarabia mniej niż 1423 zł netto, z czego milion pracuje za mniej niż 1285 zł miesięcznie netto. Rośnie różnica między średnią płacą brutto a medianą, czyli pensją, którą dostaje najwięcej obywatelek i obywateli. To oznacza, że wszystkie uogólnienia na temat stanu dochodów (i w związku z tym możliwości oszczędzania) „nas wszystkich” mają coraz mniejszy sens. Średnia płaca jest nieosiągalna dla dwóch trzecich z „nas”. Ostatnio obliczona w 2014 roku mediana (pensja przeciętna) wynosi 2369 złotych „na rękę”. Do tego dane GUS obejmują tylko przedsiębiorstwa zatrudniające powyżej dziewięciu pracowników (a te z reguły płacą lepiej niż mikroprzedsiębiorstwa).
Przy tak niskich zarobkach odłożenie 10 procent zarobków, co zwykle zalecają bankowcy, oznaczałoby obniżenie i tak niskiego poziomu życia. I byłoby mało opłacalne w dłuższej perspektywie. Po 20 latach przeciętnie zarabiający Polak zaoszczędziłby zaledwie 20 tysięcy euro, a więc dziesięciokrotnie mniej niż np. stawiany za wzór „przeciętny Szwajcar”. Nawet gdyby założyć, że ujemne obecnie stopy procentowe w Szwajcarii utrzymają się przez tak długi czas – oszczędności Szwajcara będą i tak około pięciokrotnie większe. Niskie dochody to zatem dużo większa przeszkoda w zachęceniu do oszczędzania niż stan świadomości.
Ci, którzy mogą, nie mogą. Jest wśród polskich pracowników grupa, która mogłaby oszczędzać. Teoretycznie. To urodzeni w latach 1967–81, mieszkańcy dużych miast, wyznający wartości klasy średniej. Jednak duża część z nich musi regularnie spłacać kredyt hipoteczny, często jest to zobowiązanie na dwie dekady i więcej. Samych kredytów frankowych spłacanych jest około pół miliona. Kredytów hipotecznych udzielono ok. 2 mln. To oznacza, że znaczna kwota zamiast trafić na depozyty i inne formy oszczędzania trafia do banków jako rata kredytów. W 2015 r. stan zadłużenia z tytułu kredytów mieszkaniowych wynosił 365 036 mld zł do spłaty w kolejnych latach i dekadach. Nie jest to kwota zawrotna w przeliczeniu na głowę mieszkańca Polski (około 10 tys. złotych per capita). Tyle że udzielone kredyty skoncentrowane są właśnie w grupie tych, którzy mogliby najbardziej efektywnie oszczędzać (tzn. klasa średnia). Choć kredyty hipoteczne dotyczą tylko 12,1 procenta gospodarstw domowych, to średnio obciążają je na kwotę 104 tys. złotych.
Wysoki koszt nieruchomości w połączeniu z uwarunkowanym kulturowo dążeniem do uzyskania mieszkania na własność przekładają się na to, że ewentualne nadwyżki dochodów, które mogłyby stanowić zaczyn oszczędności, często przeznaczone zostają na ten właśnie cel. Konsekwencją tego jest duży udział pierwszego miejsca zamieszkania w wartości majątku netto Polaków, przy bardzo niskim poziomie aktywów finansowych (przeciętnie 8,6 tys. złotych).
Wicepremier Morawiecki proponuje bodźce zachęcające Polaków do oszczędzania (m.in. zasada domyślnego zapisywania pracowników przez pracodawcę do pracowniczych programów emerytalnych, z opcją dobrowolnego wyjścia), które są intuicyjnie słuszne. Zgadzają się też z rekomendacjami prestiżowych ośrodków analityczno-lobbingowych, które kładą nacisk na emerytalno-ubezpieczeniowy wymiar koniecznego oszczędzania. Tylko że w Polsce tzw. III filar nie cieszył się popularnością – właśnie z powodu opisanej wyżej tzw. bariery dochodowej.
Spór o oszczędności. Tłem wypowiedzi ministra Morawieckiego jest spór teoretyczny dwóch szkół XX-wiecznej ekonomii: neoklasyków i keynesistów. Czy oszczędności biorą się z inwestycji czy inwestycje z oszczędności? Neoklasycy uważali, że oszczędności są pierwsze, keynesiści – odwrotnie: aby zaoszczędzić, najpierw trzeba zarobić, a tego nie ma bez inwestycji, twierdzili. Wyniki empirycznych badań tej zależności bywały różne, ale np. dla krajów transformacyjnych Europy Środkowej analizy OECD wskazywały, że to inwestycje determinowały oszczędności. Sugeruje to, że jeśli zwiększymy oszczędności krajowe (przy stałych dochodach), to może spaść poziom krajowej konsumpcji, a w efekcie – także poziom całego PKB. Wówczas mogłoby nastąpić postulowane przez ministra Morawieckiego zwiększenie stopy inwestycji w relacji do PKB – ale właśnie jako efekt uboczny spadku PKB, a więc wbrew intencjom Planu na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju i wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Trudno z góry oszacować, na ile i czy w ogóle przekierowanie większej części dochodów lepiej zarabiających na oszczędności odbije się negatywnie na konsumpcji krajowej i w konsekwencji na PKB. Część ekonomistów uważa, że takiego zagrożenia nie ma. A gdyby nawet takie straty były, można by je zrekompensować podniesieniem płac (zwłaszcza niskich). Nie znaczy to, że biedniejsi, którzy dostaliby wyższe pensje, zaczęliby oszczędzać. Gdyby jednak mieli więcej do wydania, to i więcej by konsumowali, a w ten sposób podnosiliby dochody innych (w tym krajowych) gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. I pośrednio umożliwiliby większe oszczędności krajowe – podobny efekt pośredni może wywołać wdrożenie programu 500+: mniej zamożne rodziny będą więcej wydawać, a dzięki temu te bogatsze będą miały co oszczędzać.
Komentarze