Sitora jest w piątym miesiącu ciąży, cztery razy trafiła do szpitala z ryzykiem poronienia. Przez ponad miesiąc razem z mężem Sanjarem była odsyłana z granicy Brześć - Terespol bez szansy na złożenie wniosku o azyl. Pracowała w opozycyjnych mediach tadżyckich, wszyscy jej byli współpracownicy już dawno uciekli. KGB groziło jej, że nigdy nie zobaczy dziecka
Sitorę i Sanjara poznaję 18 kwietnia 2018, dwa dni przed wyznaczoną dla nich datą deportacji z Białorusi. Są małżeństwem dziennikarzy z Tadżykistanu. Sitora, która jest w piątym miesiącu ciąży, pokazuje mi paszport – prawie wszystkie strony ostemplowane są odmowami wjazdu do Polski.
Na ostatniej stronie pieczątka jest inna – to nakaz deportacji z Białorusi i zakaz wjazdu do 2021 roku. "W Tadżykistanie czeka nas więzienie i prześladowanie. Powiedziano mi wprost, że jeżeli nie zacznę współpracy z KGB, nie zobaczę mojego dziecka" – mówi Sitora.
Do Polski próbowali wjechać 16 razy.
Sitora i Sanjar z Grigorim, białoruskim aktywistą, który z ramienia Human Constanty pomaga uchodźcom w Brześciu
Oboje pracowali w Tadżykistanie jako dziennikarze. Pokazują dokumenty, które o tym zaświadczają
Sitora ma 25 lat. Studiowała w Moskwie na wydziale ekonomii, zaczęła też psychologię, ale nie zdążyła jej skończyć – musiała wyjechać. Po studiach zaczęła pracę w telewizji K-TV, która nadaje programy w 19 językach. Sitora pracowała w oddziale tadżyckim, ale w Moskwie – ze względu na cenzurę niemożliwe było nadawanie programów z Duszanbe, stolicy Tadżykistanu.
Prowadziła programy informacyjne i publicystyczne, głównie na temat polityki. Sitora: "Telewizja K-9 była finansowana przez Islamską Partią Odrodzenia Tadżykistanu, czyli główną siłą opozycyjną w kraju. Mówiliśmy o kwestiach, których w Tadżykistanie nikt nie poruszał: o prawach człowieka, dyskryminacji tadżyckich migrantów w Rosji, korupcji. Już wtedy dostawałam od tadżyckich służb bezpieczeństwa listy z pogróżkami".
W marcu 2015 prezydent Emomali Rahmon, który rządzi Tadżykistanem od 1994 roku, zdelegalizował Islamską Partię Odrodzenia Tadżykistanu i ogłosił, że jest organizacją terrorystyczną. Przywódca tej partii był bardzo popularny i zaczął zagrażać pozycji prezydenta.
W ciągu kilku tygodni aresztowano wszystkich członków partii, niektórych z rodzinami. Zostali skazani na ponad 30 lat pozbawienia wolności za rzekomą współpracę z terrorystami. Sitora otrzymała informację, że w maju 2015 roku skończy się jej kontrakt w telewizji.
"Służby bezpieczeństwa zaczęły szantażować rodziców, żeby zmusili mnie do powrotu do Tadżykistanu. Skończyło mi się pozwolenie na pracę w Rosji, mój program się zamknął i w maju 2015 roku podjęłam decyzję o powrocie. Od razu z lotniska wzięli mnie na przesłuchanie… Chcieli mnie zmusić, żebym zeznawała przeciwko moim współpracownikom, ale odmówiłam. Jakimś cudem mnie wypuścili, ale wpisali mnie na tzw. czarną listę i już nikt nie chciał mnie zatrudnić. A jeśli już mnie zatrudnił, co zdarzyło się kilka razy, to do moich pracodawców dzwoniło tam KGB i następnego dnia byłam zwalniana".
Z pokoju, który Sitora i Sanjar wynajmują w hostelu, widać pociągi odjeżdżające w stronę Terespola
W 2016 roku Sitora poznała Sanjara, w 2017 roku wzięli ślub. Sanjar też jest dziennikarzem – w Duszanbe pracował w portalu Glos Kanal. Od razu po ślubie został zwolniony za to, że związał się z Sitorą. Sitora: "To jest właśnie tadżycka mentalność – przed ślubem szantażowali mojego ojca, a po ślubie mojego męża, bo uważali, że to mężczyźni podejmują decyzje za kobiety. KGB wywierała presję na mojego męża, żeby zagroził mi rozstaniem, jeśli nie zatrudnię się na nowo w telewizji by donosić do KGB na moich współpracowników. Podsłuchiwali nasze telefony, włamali się na konto na Facebooku i na pocztę elektroniczną".
15 marca KGB wezwała Sitorę i Sanjara na przesłuchanie. "Powiedzieli, że jeśli nie zgodzę się na współpracę z KGB, to już nigdy nie zobaczę męża i dziecka. Żądali, żebym pomogła im odnaleźć mojego byłego szefa z telewizji K-TV. A ja nie wiedziałam, gdzie on jest! Wiedziałam tylko, że uciekł do Europy – podobnie jak reszta moich współpracowników. Wtedy zdecydowaliśmy, że my też uciekamy".
Sitora i Sanjar najpierw uciekli do Osz w południowym Kirgistanie. Ale Kirgistan, podobnie jak Tadżykistan, należy do Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej, co oznacza, że od razu zostaliby deportowani. Dlatego zdecydowali się na wyjazd do Europy.
Są w Brześciu od miesiąca, za nimi już 16 "popytek", nieformalnych rozmów z polskimi strażnikami. Za każdym razem na granicy powtarza się ta sama historia. "Mówimy, że jesteśmy dziennikarzami, że jesteśmy prześladowani w swoim kraju. Pokazujemy papiery, które to potwierdzają, list od dyrektorki polskiego oddziału Amnesty International. Ale pogranicznicy mówią wprost, że nie chcą tego czytać. Powtarzają nam, że chcemy jechać do ośrodka dla cudzoziemców, gdzie dostaniemy pieniądze. Mówią nam, że dla nas Polska to kurort, że próbujemy nielegalnie przekroczyć granicę. Że nie mamy wizy, a jeśli jesteśmy imigrantami ekonomicznymi, to jej potrzebujemy. A my na ucieczkę do Polski wzięliśmy dużą pożyczkę, w Brześciu wynajmujemy pokój w hostelu, który kosztuje 30 rubli za dobę. Każdy przejazd w tę i z powrotem to ok. 35 zł. To są ogromne koszta".
Ciąża Sitory jest zagrożona. Już w Tadżykistanie cztery razy trafiła do szpitala z ryzykiem poronienia. Ostatnio podobna sytuacja zdarzyła się na granicy. Strażnicy graniczni długo zwlekali z wezwaniem karetki, w końcu zadzwonili po pomoc. Ale Sitory nie wpuszczono do polskiego szpitala. Poleżała w karetce, a kiedy lepiej się poczuła, wróciła do Brześcia. Tam prywatnie poszła do szpitala – na szczęście okazało się, że wszystko jest w porządku.
Według Konwencji Genewskiej, ratyfikowanej przez Polskę w 1991 roku, oraz Ustawy o udzielaniu cudzoziemcom ochrony na terytorium Rzeczpospolitej Polskiej, każdy, kto czuje się prześladowany w swoim kraju, ma prawo przekroczyć polską granicę i poinformować straż graniczną, że chciałby ubiegać się o ochronę międzynarodową. Polskie prawo mówi, że "Cudzoziemcowi nadaje się status uchodźcy, jeżeli na skutek uzasadnionej obawy przed prześladowaniem w kraju pochodzenia z powodu rasy, religii, narodowości, przekonań politycznych lub przynależności do określonej grupy społecznej nie może lub nie chce korzystać z ochrony tego kraju".
Straż graniczna ma obowiązek wniosek o azyl przyjąć. I przekazać go Urzędowi do spraw Cudzoziemców. Tak mówi prawo.
Urząd ds. Cudzoziemców, podlegający Ministerstwu Spraw Wewnętrznych – ma sprawdzić, czy są podstawy, aby objąć taką osobę statusem uchodźcy. Jeśli nie, zostaje odesłana do swego kraju. Czekając na decyzję – procedura trwa nawet rok – uchodźcy mają prawo i obowiązek przebywać w Polsce. Ale na przejściu granicznym w Brześciu prawo nie obowiązuje.
Akurat ta historia kończy się dobrze. Następnego dnia po rozmowie z Sitorą i Sanjarem czekamy w hali przyjazdów na dworcu w Brześciu, ja i Agata, fotografka OKO.press. Czekamy na pociąg, którym wracają uchodźcy, którzy odbili się od polskiej granicy w Terespolu. Ale Sitory i Sanjara nie ma między nimi – to znaczy, że udało się im przejść.
Nie wiemy, co podziałało. Czy były to interwencje NGO-sów, które obdzwaniałyśmy poprzedniego wieczora? Presja ze strony Rzecznika Praw Obywatelskich, który monitorował sprawę? Interwencja kogoś z rządu, kto został zaalarmowany przez organizacje pozarządowe?
I po raz kolejny powraca pytanie o sens takich działań. Po co narażać ludzi na takie cierpienie fizyczne i psychiczne, a Sitorę na utratę dziecka? Przecież swoją historię 17 razy opowiadali tak samo. I dopiero wtedy ich wpuszczono.
19 kwietnia wieczorem dostaję od Sitory wiadomość: "Privet. Zdies bezopasno. Błagodaria Allahu" (ros. "Cześć. Tutaj jest bezpiecznie. Dzięki Allahowi").
Udało im się dojechać do ośrodka dla cudzoziemców w Białej Podlaskiej i złożyć wniosek o ochronę międzynarodową. Ale tak naprawdę to dopiero początek: osoby ubiegające się o azyl w Polsce na decyzję – rzadko pozytywną – oczekują długo. Wprawdzie przepisy mówią, że powinno to być najwyżej 6 miesięcy, a rzecznik Urzędu ds. Cudzoziemców twierdzi, że jest to średnio cztery miesiące, powołując się na wewnętrzne dane.
Jednak wg. raportu Najwyższej Izby Kontroli z 2015 roku jest to średnio 14,5 miesiąca. Piotr Bystrianin, prezes Fundacji Ocalenie, potwierdza, że od tego czasu nic nie zmieniło się na lepsze: „Czteromiesięczny czas oczekiwania na decyzję zdarza się bardzo rzadko. Z naszego doświadczenia wynika, że ludzie czekają kilkanaście miesięcy na pierwszą decyzję, a potem nawet kilka lat na decyzję ostateczną. Możliwy jest scenariusz, że Urząd wydaje dużo szybkich decyzji negatywnych, od których cudzoziemcy się odwołują – i potem bardzo długo czekają na decyzję ostateczną”.
Sitora i Sanjar mają więc następujący wybór: na czas oczekiwania na decyzję Urzędu ds. Cudzoziemców mogą zostać w ośrodku, gdzie wprawdzie są bezpieczni i dostają jedzenie, ale nie mają zbyt dużo prywatności (wiadomość od Sitory: "Wszędzie jest bardzo dużo dzieci, które hałasują o każdej porze. Nie dają odpocząć"), nie mają dostępu do kursów aktywizujących (poza lekcjami języka, ale i te są w ograniczonym zakresie: jeden nauczyciel w tym samym czasie uczy obywateli np. Ukrainy i Konga).
Mają dostęp do opieki psychologicznej, ale psycholog dyżuruje w ośrodku zaledwie kilka godzin w tygodniu. Ale przede wszystkim nie mają żadnych szans na interakcje z polskim społeczeństwem poza personelem ośrodka (Sitora: "Personel ośrodka jest bardzo miły, pomaga nam we wszystkim").
Podczas pobytu w ośrodku dostają 70 zł miesięcznie „kieszonkowego” na osobę, prawo do pracy dostają dopiero po sześciu miesiącach pobytu. Ale gdzie i jak mieliby szukać pracy, jeśli nie nauczą się języka w wystarczającym stopniu?
Drugą opcją jest wyprowadzka z ośrodka i poszukiwanie mieszkania na własną rękę – wtedy Sitora i Sanjar dostaliby 1200 zł miesięcznie (jedna osoba dostaje 750 zł). Znalezienie pokoju/mieszkania w Polsce przez cudzoziemca, zwłaszcza innego koloru skóry, graniczy z cudem, nie mówiąc o tym, że 750 zł na to nie wystarczy (do czynszu dochodzi jeszcze kaucja).
Sitora i Sanjar mają szczęście – dzięki temu, że są komunikatywni, dobrze wykształceni i znają swoje prawa, już będąc na granicy weszli w kontakt z polskimi organizacjami pozarządowymi, które wypełniają lukę po braku rządowej polityki integracyjnej, i pomagają uchodźcom oraz migrantom.
Ja skontaktowałam ich z programem Refugees Welcome, działającym w ramach Fundacji Ocalenie. Refugees Welcome pomaga uchodźcom wynająć pokoje w domach i mieszkaniach Polaków za symboliczną opłatą 150 zł miesięcznie, na którą stać osoby oczekujące na decyzję.
W momencie pisania tego tekstu Sitora i Sanjar są w drodze z Białej Podlaskiej do Warszawy. Wieczorem wprowadzają się do swojego pokoju w domu na warszawskim Mokotowie. Ale ich historia to bardzo rzadki wyjątek od reguły – systemu, który izoluje i marginalizuje osoby oczekujące na azyl w Polsce.
Absolwentka studiów europejskich na King’s College w Londynie i stosunków międzynarodowych na Sciences Po w Paryżu. Współzałożycielka inicjatywy Dobrowolki, pomagającej uchodźcom na Bałkanach i Refugees Welcome, programu integracyjnego dla uchodźców w Polsce. W OKO.press pisała o służbie zdrowia, uchodźcach i sytuacji Polski w Unii Europejskiej. Obecnie pracuje w biurze The New York Times w Brukseli.
Absolwentka studiów europejskich na King’s College w Londynie i stosunków międzynarodowych na Sciences Po w Paryżu. Współzałożycielka inicjatywy Dobrowolki, pomagającej uchodźcom na Bałkanach i Refugees Welcome, programu integracyjnego dla uchodźców w Polsce. W OKO.press pisała o służbie zdrowia, uchodźcach i sytuacji Polski w Unii Europejskiej. Obecnie pracuje w biurze The New York Times w Brukseli.
Komentarze