0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Kuba Atys / Agencja GazetaKuba Atys / Agencja ...

W kraju dramatycznie brakuje lekarzy. „Pracujemy” na to od lat, ale warto przypomnieć, że nie zawsze tak było. Przed rokiem 1989 kształciliśmy bardzo wielu medyków. Mówiono nawet, że robimy to na wyrost, na potrzeby państw Układu Warszawskiego.

„W Łodzi kształciliśmy na osobnej uczelni lekarzy wojskowych” – mówi OKO.press prof. dr hab. med. Krzysztof J. Filipiak, rektor założonej 24 lata temu prywatnej Uczelni Medycznej im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie, kardiolog, internista, hipertensjolog, farmakolog kliniczny. „Liczne licea pielęgniarskie przygotowywały na bieżąco kadry pielęgniarskie” – dodaje profesor. Co się później stało?”.

„Rozwiązano licea pielęgniarskie, zlikwidowano Wojskową Akademię Medyczną w Łodzi. Wielu lekarzy, ale i corocznych absolwentów, decydowało się na lepiej płatną pracę i lepsze warunki życia w krajach Unii Europejskiej”.

Dobrze wykształceni adepci medycyny nie mieli problemu ze znalezieniem pracy poza Polską. Z informacji Naczelnej Izby Lekarskiej wynika, że w latach 2004-2017 wyjechało z kraju ponad 10,5 tys. lekarzy. Zachęcała ich do tego w sejmie w październiku 2017 posłanka PiS Józefa Hrynkiewicz słynnym „Niech jadą!”.

Przeczytaj także:

Na dodatek drastycznie spadła liczba studiujących. Z pewnością nie z powodu braku chętnych, których zawsze było więcej niż miejsc.

W roku 1987 na dzienne studia medyczne przyjęto 6310 studentów. Rok później już tylko 3805, potem było jeszcze gorzej. W 1991 studia dzienne rozpoczęło 2667 przyszłych lekarzy, zaś średnia przyjęć w latach 1994-2000 wyniosła zaledwie 2070.

„Istniejące, tradycyjne akademie medyczne, przekształcane w uniwersytety wzięły na siebie kształcenie nie tylko lekarzy, ale także pielęgniarek, położnych, fizjoterapeutów, ratowników, dietetyków. Nie mogły zatem zwiększyć - adekwatnie do potrzeb - kształcenia lekarzy" – tłumaczy prof. Filipiak.

„Proszę popatrzeć co się dzieje aktualnie – tylko dwa największe uniwersytety medyczne w Polsce: Śląski Uniwersytet Medyczny oraz Uniwersytet Medyczny w Łodzi przyjmą w tym roku na stacjonarne studia lekarskie na pierwszym roku w języku polskim odpowiednio – 728 oraz 680 studentów. Żadna inna uczelnia nie przewidziała kształcenia więcej niż 600 osób na studiach stacjonarnych”.

Ostatnie miejsce wśród krajów OECD

Brak miejsc na uczelniach, zahamowanie dopływu młodej kadry, odchodzenie starszych lekarzy na emeryturę, wreszcie wyjazdy z kraju – wszystko to doprowadziło do zapaści, z którą borykamy się już od kilkunastu lat i będziemy się jeszcze długo borykać.

Czujemy ją na własnej skórze, próbując dostać się do specjalisty w publicznej placówce opieki zdrowotnej lub dowiadując się, jak długo trzeba czekać na planowy zabieg w publicznym szpitalu. Obserwowaliśmy z przerażeniem, jak bardzo braki personelu medycznego obnażyła pandemia, a teraz – w fazie względnego spokoju - słyszymy bez przerwy o kolejnych zamykanych oddziałach szpitalnych, bo nie ma kto w nich leczyć.

Tę zapaść pokazują też bezlitośnie dane statystyczne. Według WHO Polska ma obecnie najniższą liczbę lekarzy na 10 tys. mieszkańców wśród wszystkich krajów OECD.

„Nie porównujmy się z najlepszymi pod tym względem Austrią czy Norwegią, ale spójrzmy choćby na sąsiadów” – zwraca uwagę prof. Filipiak. Spośród 7. graniczących z nami państw najwyższy wskaźnik notuje Białoruś (51,91 lekarzy na 10 tys. obywateli), druga jest Litwa (50,4), potem Rosja (44,4), Niemcy (43), Republika Czeska (41,16), Słowacja (35,15), Ukraina (29,92) i wreszcie – na szarym końcu - Polska (23,79).

Szybka ścieżka nie pomaga

Co zrobić, żeby wyjść z tego dołka? Doraźnie można próbować sprowadzać kadry zza granicy lub zachęcać polskich lekarzy, którzy wyjechali - np. do Wlk. Brytanii, by wracali do kraju.

Na dłuższą metę – nie ma innego wyjścia – trzeba zwiększać liczbę studentów i zachęcać ich na różne sposoby, by po zrobieniu dyplomu pracowali w kraju.

Sprowadzanie lekarzy zza granicy — pomimo różnych, budzących zresztą spore kontrowersje w środowisku prób – na niewiele się zdało. Ci bowiem do Polski specjalnie się garną.

Według danych Instytutu Zdrowia Publicznego przy Uniwersytecie Jagiellońskim odsetek zatrudnionych lekarzy, pielęgniarek, położnych innej narodowości wynosi u nas 1,8 proc., podczas gdy średnia dla krajów OECD sięga 17,3 proc. Lekarzy brakuje nie tylko u nas, inni też o nich zabiegają, tymczasem Polska z różnych względów nie jest dla nich ziemia obiecaną. Płacimy marnie, warunki pracy są trudne, o niechęci do obcych nie wspominając.

Do niedawna przyjazdów lekarzy spoza Unii, a – jeżeli już to właśnie oni próbowali zatrudniać się w Polsce - nie ułatwiały też przepisy.

Według danych Ministerstwa Zdrowia w latach 2012-2017 złożono 2443 wniosków o nostryfikację dyplomu. Uznano 923 z nich. W roku 2020 wydano 237 zezwoleń na pracę w zawodach medycznych obywatelom Ukrainy, w tym 41 lekarzom. W polskich placówkach pracę w tym czasie podjęło 4 lekarzy Białorusinów.

Pandemia zmobilizowała władze do złagodzenia przepisów. Wymyślono zatrudnianie lekarzy spoza Unii, w tym również Polaków kończących medycynę np. na Ukrainie, w oparciu o tzw. szybką ścieżkę.

W efekcie od kilku miesięcy lekarze spoza Unii po to, by pracować u nas w szpitalu, nie muszą nostryfikować dyplomu. Mają na to 5 lat, jeśli chcą nadal uprawiać zawód w Polsce.

Przez ten czas mają prawo do pracy tylko w jednym miejscu, w oparciu o zgodę dyrektora szpitala. Wcześniej muszą uzyskać pozwolenie ministra zdrowia na wykonywanie zawodu lekarza, zaś ostateczną decyzję w tej sprawie podejmuje odpowiednia do miejsca zatrudnienia okręgowa izba lekarska.

Jak dotąd izby przyznały w oparciu o ten tryb prawo wykonywania zawodu lekarza 183 obcokrajowcom.

To kropla w morzu potrzeb. Ocenia się, że w Polsce brakuje dziś kilkudziesięciu tysięcy lekarzy.

5 osób powróciło

Wiceminister Nauki i Szkolnictwa Wyższego prof. Wojciech Maksymowicz zaproponował w trakcie pandemii przeprowadzenie pilotażowego programu pomocy w ściąganiu do Polski kadry medycznej zza granicy.

„Zapraszamy do przyjazdu do Polski lekarzy i pielęgniarki ze wszystkich krajów Unii oraz tych szukających możliwości kontynuowania kariery zawodowej poza Wielką Brytanią” – zachęcał prof. Maksymowicz. „Stwarzamy im warunki, by wykorzystali swoje doświadczenie zawodowe w pracy na polskich uczelniach medycznych i w polskiej służbie zdrowia, która teraz potrzebuje każdego wsparcia w zakresie kadrowym i dzielenia się najlepszymi praktykami zawodowymi”.

Urzędnik wyrażał nadzieję, że pilotażowy program będzie również zachętą dla naszych rodaków, którzy rozważają powrót do Polski. „Szacuje się, że w angielskiej ochronie zdrowia pracuje ok. 10 tys. Polek i Polaków” – przypominał Maksymowicz.

Program, w ramach którego przewidywano m.in. udzielenie rocznych stypendiów w wysokości 7,5 tys. zł miesięcznie dla lekarzy oraz 5 tys. zł dla pielęgniarek i położnych, działał przez 25 dni (tyle czasu miały polskie uczelnie starające się o wsparcie dla przyjeżdżających specjalistów).

Liczono na kilkudziesięciu chętnych. Decyzję o skorzystaniu z oferty podjęło 5 osób – lekarzy i pielęgniarek.

W dniu uruchomienia programu (5 listopada 2020) wiceminister Maksymowicz złożył dymisję, chwalił się wiec nim już świeżo mianowany (19 października 2020) minister Przemysław Czarnek.

Pomysł - skądinąd dobry - nie doczekał się jak dotąd kontynuacji.

27 tys. zł rocznie na studenta

Jak widać Polska nie może liczyć ani na przyjazd specjalistów z zewnątrz, ani na powroty rodaków. Dlatego jedynym realnym rozwiązaniem problemu wydaje się zwiększenie liczby studentów na kierunkach lekarskich. Rządzący już dość dawno uznali, że nie ma innego wyjścia, aczkolwiek - jak się zaraz przekonamy – starają się to zrobić możliwie bezkosztowo.

Skupię się tu wyłącznie na polskich studentach studiujących stacjonarnie w języku polskim na kierunku lekarskim. Oczywiście dobrze, że w Polsce prowadzi się także studia medyczne w języku angielskim. Uczelnie mogą na tym zarabiać, ale na to, że ich absolwenci zasilą nasze kadry, nie ma co liczyć.

Uczelnie w Polsce cieszą się (przynajmniej do tej pory) autonomią. Ma ona jednak swoje ograniczenia. Takim ograniczeniem jest np. limit miejsc na studia na kierunku lekarskim. Ustala go corocznie minister zdrowia w stosownym rozporządzeniu.

Ten limit to nic innego jak pieniądze z budżetu na kształcenie lekarzy. Studia medyczne nie są tanie. Trzeba bowiem płacić kadrze, administracji, kupować odczynniki, wyposażać i utrzymywać laboratoria itp., itd. Dziś budżet państwa za kształcenie jednego studenta na kierunku lekarskim płaci uczelni publicznej 27 tys. zł rocznie. Jeśli przemnożymy to przez 6 lat studiów, wychodzi naprawdę spora kwota.

Będziemy otwierać kierunki lekarskie

W roku 2014 minister zdrowia ustalił limit przyjęć w całym kraju na poziomie 3133 miejsc (jak widzimy wciąż daleko nam było do sytuacji sprzed transformacji ustrojowej). Rok później liczba miejsc wzrosła do 3529. W 2016 było ich 4122, w 2018 - 4691. Rok temu Polska oferowała 5022 miejsca dla polskich studentów I roku medycyny na studiach stacjonarnych. W najbliższym roku akademickim limit wynosi 5387 miejsc.

Notujemy wiec wyraźny wzrost, ale czy jest się czym cieszyć? Tak, ale nie do końca. Po pierwsze to wciąż o wiele za mało w stosunku do potrzeb. Po drugie…

Popatrzmy na źródła tego wzrostu. Otóż w roku 2014 medycynę można było studiować w Polsce na 12 uczelniach. W roku 2016 na 16., tymczasem w tym roku akademickim kierunek lekarski prowadzą już 22 uczelnie. Czyżbyśmy się nagle, w ciągu 7 lat, wzbogacili o 10 uczelni medycznych?

I tu dochodzimy do głośnej wypowiedzi ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka, który 11 sierpnia 2021 w Telewizji Republika ogłosił, iż jego resort przygotowuje przepis „który uwalnia możliwość otwierania kierunków lekarskich na innych uczelniach niż medyczne”.

„Będzie on głosowany w Sejmie wczesną jesienią tego roku” – dodał Czarnek.

Według ministra „potrzebujemy kilkudziesięciu tysięcy lekarzy więcej, niż są w stanie wykształcić uczelnie medyczne w perspektywie następnych 10 lat. Dlatego będziemy otwierać kierunki lekarskie na innych uczelniach i po to ten przepis tworzymy, żeby polscy studenci mogli dostawać się na studia w Polsce, a nie jeździć na Ukrainę, do Lwowa, czy Iwano-Frankowska [dawniej Stanisławowa]” - mówił.

Zapewnił, że nie oznacza to „zamknięcia się na zagranicę” czy też „wypchnięcia obcokrajowców z polskich uczelni”.

[Ale] (…) „musimy zadbać o to, by przyjmowani byli przede wszystkim ci, którzy zostaną następnie w Polsce i w Polsce będą pracować: w polskich firmach, w polskich szpitalach, w polskiej służbie zdrowia” – przekonywał minister.

Wyważanie otwartych drzwi?

Prosimy prof. Filipiaka komentarz do wypowiedzi ministra Czarnka.

„Słowa te traktuję jako troskę o zwiększenie liczby kształconych lekarzy w Polsce. Być może wypowiedź pana ministra nie jest zbyt precyzyjna i należałoby go dopytać, o jakim akcie prawnym mówi, ale fakt, że więcej uczelni powinno kształcić lekarzy w Polsce, nie podlega według mnie dyskusji”.

Dr Małgorzata Gałązka-Sobotka, dyrektor Instytutu Zarządzania w Ochronie Zdrowia Uczelni Łazarskiego twierdzi, że to wyważanie otwartych drzwi, bo takie kształcenie ma już miejsce – zwracam uwagę mojemu rozmówcy.

„Dr Małgorzata Gałązka ma oczywiście rację” – tłumaczy rektor. „Lekarzy kształcą uniwersytety w Krakowie, Toruniu, Olsztynie, Kielcach, Zielonej Górze, Opolu czy Rzeszowie. Mocą odrębnej ustawy kształci ich również Uniwersytet im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie”.

„Mamy też Uczelnię Łazarskiego w Warszawie, Uniwersytet Technologiczno-Humanistyczny w Radomiu, Wyższą Szkołę Techniczną w Katowicach oraz Krakowską Akademię im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego” – ciągnie prof. Filipiak. „Łącznie lekarzy kształci więc już 12 wieloprofilowych uczelni. Pozostałe 10 to uczelnie stricte medyczne: 9 dawnych, publicznych akademii, dzisiaj uniwersytetów medycznych (Białystok, Gdańsk, Katowice, Lublin, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław) oraz Uczelnia Medyczna im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie, którą mam przyjemność kierować od nowego roku akademickiego. Z tego prostego rachunku wynika, że dzisiaj już więcej lekarzy uczy się zawodu na uczelniach wieloprofilowych (12) niż czysto medycznych (10)”.

„Otwieranie kierunków lekarskich? Ależ to się już dzieje” – słyszę też z ust innych moich rozmówców, z których część zajmuje się również kształceniem przyszłej kadry medycznej. „Problem jest w czym innym” – zwracają uwagę. W tej chwili obowiązują ustawowe warunki, które pozwalają uczelni otwierać kierunek lekarski. Po pierwsze trzeba już mieć w obrębie uczelni jakiś kierunek medyczny [np. analityka medyczna czy dietetyka], a po drugie uzyskać zgodę Ministerstwa Zdrowia, które zasięga opinii Polskiej Komisji Akredytacyjnej.

Być może więc nowa regulacja będzie dotyczyć tych uczelni, które nie prowadziły do tej pory kierunków medycznych. Czyli np. Uniwersytetu Warszawskiego, który chce otworzyć kierunek lekarski, a żadnego kierunku medycznego do tej pory nie miał.

Dodajmy, że Uniwersytet Warszawski przez długie lata kształcił lekarzy. Wydział Nauk Lekarskich był notabene jednym z pięciu pierwszych otwartych na powstałej w 1816 roku uczelni.

Ale po co Uniwersytetowi Warszawskiemu znów otwierać Wydział Lekarski, skoro jakiś czas temu się go pozbył? Okazuje się, że to kwestia prestiżu i pozycji w różnych rankingach. To właśnie z powodu kształcenia lekarzy Uniwersytet Jagielloński wygrywa dziś z Warszawskim.

Pewnie także z powodu prestiżu na otwarciu kierunku lekarskiego zależy Katolickiemu Uniwersytetowi Lubelskiemu, macierzystej uczelni obecnego ministra edukacji i nauki.

Najlepiej zrobić to bezkosztowo

A zatem już wiadomo skąd ów wyraźny przyrost miejsc, gdzie można studiować medycynę, którym chwali się rząd. To w dużej mierze wynik otwierania nowych kierunków na publicznych i prywatnych uczelniach niemedycznych.

Nie wydaje, by minister Czarnek nie był tego świadomy. Jak zrozumieć wiec jego wypowiedź? Na razie nie wiadomo, co ma się znaleźć w przygotowywanej przez jego resort ustawie.

„Po to, by studentów było więcej, trzeba zwiększać liczbę kształconych. Nieważne czy poprzez zwiększanie liczby studentów na obecnych 22. uczelniach mogących kształcić lekarzy, czy też na kolejnych otwieranych” – mówi OKO.press prof. Filipiak.

„Na pierwszy rok studiów stacjonarnych w języku polskim na kierunku lekarskim Warszawski Uniwersytet Medyczny przyjmie 550 osób” – tłumaczy rektor. „Według rozporządzenia Ministra Zdrowia, UKSW może przyjąć 120, a Uczelnia Łazarskiego oraz UM MSC – każda po 100. Oznacza to, że w Warszawie może rozpocząć w tym roku naukę 870 osób. Nadal nie jest to liczba, która w perspektywie 6-7 lat poprawi nasze wskaźniki liczby lekarzy/10 tys. osób do poziomu Słowacji, Czech czy Niemiec” – przekonuje.

Dlaczego jednak tradycyjne uczelnie z doświadczoną kadrą i szerokim zapleczem nie zwiększają liczby studentów, tylko osiąga się to poprzez otwieranie nowych kierunków czy uczelni – dopytuję. Na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym limit (550 miejsc) nie drgnął od 5 lat.

Jak się okazuje, mechanizm jest następujący. Ministerstwo co roku zwraca się do rektorów poszczególnych uczelni z pytaniem, ilu mogą przyjąć studentów w nadchodzącym roku akademickim. Rektorzy często zgłaszają chęć przyjęcia większej liczby chętnych, ale proszą o jednoczesne zwiększenie państwowej dotacji. Wówczas słyszą, iż limit miejsc ulegnie zwiększeniu, jednak dotacja musi pozostać na tym samym poziomie. Efekt? Rektorzy wycofują się pierwotnych zamierzeń. Limit pozostaje praktycznie ten sam.

Co to oznacza? Że za wiele spośród tych dodatkowych miejsc płacą studenci, a raczej ich rodzice. A więc zwiększanie liczby kształcących się lekarzy powinno się w Polsce odbyć – jak wspominałem na początku tekstu – najlepiej bezkosztowo. Do dodatkowych miejsc na Łazarskim, w uczelni im. M. Skłodowskiej-Curie czy też na płatnych studiach niestacjonarnych w uczelniach publicznych budżet nie dokłada ani grosza. Rząd wie, że musi zwiększyć liczbę lekarzy. Grunt, by osiągnąć to jak najtaniej.

Coś to państwu przypomina? Bo mnie stopniowo postępującą prywatyzację usług medycznych w Polsce. Mimo że bezpłatną opiekę zdrowotną mamy przecież zagwarantowaną w konstytucji. Bezpłatne szkolnictwo też.

A co z jakością kształcenia?

Wątpliwość, która także się tu pojawia, to czy aby nowo otwarte wydziały zapewnią odpowiednio wysoką jakość kształcenia. Ci najlepsi, z najlepszymi ocenami z matur, będą studiować za darmo. Na uczelnie prywatne i na studia płatne w uczelniach publicznych trafią słabsi kandydaci. Część z nich szuka też miejsca na Ukrainie, gdzie studia są tańsze i jakoby do zaliczenia zajęć „wystarczy tylko być”.

Ale minister Czarnek chce nową regulacją skłonić tych, którzy jadą na studia do Lwowa czy Iwano-Frankowska, do pozostania w kraju. A przy okazji zasilić finansowo rodzime uczelnie.

Pytam rektora Filipiaka o jakość kształcenia.

„To problem nie tylko studiów lekarskich, że kandydaci z lepszymi wynikami matur aplikują na studia bezpłatne, a ci z nieco gorszymi – częściej wybierają płatne. Ale przy tak dużych potrzebach kształcenia lekarzy w Polsce, nadal sądzę, że będą powstawać nowe uczelnie medyczne. Ich zadaniem będzie wyrównywanie poziomu kształcenia tak, aby każdy absolwent – niezależnie, gdzie ukończył studia – był dobrze przygotowany do lekarskiego egzaminu końcowego (LEK). Wyjaśnijmy czytelnikom, że medycyna to studia specyficzne. O dalszych losach ich absolwentów, o tym, na jaką specjalizację się dostaną, gdzie będą pracować, decyduje nie dyplom uczelni, ale wynik LEK”.

„Poszerzona oferta edukacyjna może tylko pozytywnie wpłynąć na rynek kształcenia i pobudzać konkurencję” – dodaje prof. Filipiak.

Konkurencja rzeczywiście zwykle poprawia jakość. Ale każda uczelnia oprócz kształcenia powinna także prowadzić badania naukowe. Tymczasem mniejsze jednostki nie będą w stanie tego robić. W efekcie nie będą mogły nadawać stopni naukowych. Ich pozycja w kategoryzacji naukowej będzie praktycznie żadna.

W medycynie sytuacja jest szczególna. Od osób związanych z uczelnią oczekuje się, że będą na najwyższym poziomie uczyć studentów, leczyć pacjentów i jednocześnie robić badania naukowe. Takich omnibusów nie mamy zbyt wielu. Ponadto dydaktyka zwykle przegrywa w tej konkurencji. Zniechęcają też do niej stawki - słyszę z ust moich rozmówców.

Brak kadry i bazy klinicznej

Co tak naprawdę jest wąskim gardłem kształcenia większej ilości lekarzy w Polsce. Pieniądze? Brak kadr? Brak zaplecza szpitalnego? Brak wyobraźni polityków? Wszystkie wymienione czynniki po trochu?

„Co jest wąskim gardłem?” – zastanawia się prof. Filipiak. „Chyba przede wszystkim kadra. Zarówno ta szkoląca studentów, jak i zarządzająca tak dużymi projektami edukacyjnymi, z odpowiednim doświadczeniem dziekańskim, rektorskim, kierowniczym w zakresie nadzorowania procesów kształcenia”.

Z innych rozmów, jakie prowadzę, na czoło wysuwa się jednak dostęp do łóżek, czyli tzw. baza kliniczna. Miejsce, gdzie można studentów uczyć zgodnie w zapisem w preambule rozporządzenia minister Ewy Kopacz. Rozporządzenia – dodajmy – wciąż obowiązującego. Ów zapis określa cel studiów medycznych, którym jest ‘Praktyczne przygotowanie do zawodu’. Tymczasem jak tego dokonać, jeśli student często nie ma szansy dotknąć pacjenta, nie ma gdzie nawet obejrzeć pewnych zabiegów.

Naturalnie nikt nie kończy studiów będąc w pełni wykwalifikowanym lekarzem, ale pewne umiejętności musi jednak wynieść. Jak przekonują mnie moi rozmówcy coraz częściej wynosi je tylko „na papierze”.

Dawniej np. warszawscy studenci mieli szanse uczyć się praktycznie w każdym stołecznym szpitalu. Dziś placówki się przed tym bronią, nie chcą podpisywać umów, żądają pieniędzy za nauczanie.

Jak ich nakłonić do większej otwartości na studentów? Jeśli chcą kształcić specjalistów (co się im dziś opłaca), należy nałożyć na nie także obowiązek uczenia studentów – słyszę w odpowiedzi.

Może pomogą kredyty?

A może sytuację kadrową poprawiłoby wprowadzenie obowiązku odpracowania darmowych studiów medycznych, ewentualnie zwrot kosztów w razie wyjazdu za granicę. O takich pomysłach dyskutuje się od lat.

Wszyscy moi rozmówcy są zgodni. Absolwenci nie powinni płacić, chyba że takie regulacje obejmą wszystkie kierunki studiów publicznych.

Tymczasem nasze władze głowiąc się nad zwiększeniem liczby lekarzy i zatrzymaniem naszych absolwentów w kraju rozważają od pewnego czasu wprowadzenie kredytów na studia medyczne. Resort zdrowia twierdzi, że to rozwiązanie dla osób uzdolnionych, które nie dostały się na wymarzony kierunek mimo dobrych wyników uzyskanych na maturze. Zdaniem pomysłodawców wprowadzenie kredytów spowoduje, że za 6 lat będzie co roku aż tysiąc lekarzy więcej w systemie.

Jak pisał wiosną 2021 „Rynek Zdrowia” o kredyt będą mogły się ubiegać osoby na kierunku lekarskim, prowadzonym w języku polskim, płacących za studia niestacjonarne w uczelniach publicznych lub studia stacjonarne w uczelniach niepublicznych.

Kredytowanie studiów miałoby się odbywać w rocznych transzach, kierowanych bezpośrednio na rachunek uczelni. Realizowałby je Bank Gospodarstwa Krajowego poprzez specjalnie utworzony Fundusz zasilany przez budżet państwa.

Jednak warunki częściowego lub całkowitego umorzenia takiego kredytu są wyśrubowane.

  • Po pierwsze trzeba ukończyć studia w terminie.
  • Po drugie przepracować co najmniej 10 lat w polskich placówkach udzielających świadczeń finansowanych ze środków publicznych.
  • Po trzecie uzyskać w tym czasie tytuł specjalisty w dziedzinie medycyny uznanej za priorytetową (tu do odpracowania jest 12 lat).

Projekt nosi datę 9 marca 2021 i miał zostać przyjęty przez Radę Ministrów jeszcze w tym samym miesiącu, zaś pierwsze kredyty planowano udzielić z początkiem roku akademickiego 2021/22.

Tak się jednak nie stało. Aczkolwiek obietnica kredytów pojawiła się także w Polskim Ładzie w maju 2021.

„Planowane jest (…) wprowadzenie kredytów na studia niestacjonarne oraz stypendiów na studia medyczne i specjalizacje (bezzwrotnych po odpracowaniu w publicznym systemie ochrony zdrowia)”.

Pomysł ten nie znalazł się na liście najpilniejszych zadań Polskiego Ładu. Być może rządzący wzięli sobie do serca liczne zastrzeżenia zgłaszane przez środowisko.

Cytowany przez „Rynek Zdrowia” Michał Bulsa, szef Komisji ds. Młodych Lekarzy w Naczelnej Izbie Lekarskiej wyrażał obawy, że wprowadzenie kredytów może doprowadzić do zmniejszania się liczby miejsc na studiach realizowanych w dotychczasowej formule, a tych kredytowanych rosnąć. Będzie to bowiem bardziej opłacalne z punktu widzenia zarówno uczelni jak i resoru zdrowia.

Część środowiska uznaje wprowadzenie kredytów za dobre rozwiązanie. Inni je krytykują i zwracają uwagę, że spłata kredytu z zagranicznej pensji nie będzie wielkim problemem.

„To skończy się tak, że aby dostać się na kierunek lekarski, trzeba będzie wziąć ten kredyt, bo zrobią takie limity miejsc, że tylko na te płatne będzie można pójść” – to tylko jeden z komentarzy do planowanej ustawy w mediach społecznościowych.

Aktualnie planowany termin przyjęcia stosownej ustawy przez Radę Ministrów to III kwartał 2021.

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze