0:00
0:00

0:00

Przerwy skrócone do pięciu minut, lekcje ciągnące się nawet do 20:00, ścisk na szkolnych korytarzach, lekcje przedmiotowe prowadzone na salach gimnastycznych - to wszystko skutki przyjęcia podwójnego rocznika do szkół średnich, które już 2 września na własnej skórze odczują uczniowie i uczennice feralnych roczników: 2003, 2004 i 2005.

Ale kumulacja roczników, wywołana reformą edukacji, to także kłopot dla dyrektorów, którzy musieli przygotować szkoły na przyjęcie absolwentów gimnazjów i szkół podstawowych.

  • Jak układać plan lekcji?
  • Jak pracować indywidualnie z uczniem?
  • Kiedy organizować zajęcia dodatkowe?
  • Jak do szkół mają dojeżdżać uczniowie, którzy mieszkają poza miastem?
  • I w końcu, jak wypełnić wakaty w szkołach, gdy nauczyciele masowo odchodzą zawodu?

OKO.press rozmawia o tym z Beatą Pruger, dyrektorką Zespołu Szkół Poligraficznych w Warszawie.

Przeczytaj także:

Anton Ambroziak, OKO.press: Jeszcze przed spotkaniem mówiła pani, że ostatni tydzień przed pierwszym dzwonkiem to - cytuję - „istny armagedon".

Beata Prugar: Takiego roku nie pamiętam. Bałagan, który mamy w szkole, nie wynika z tego, że jesteśmy słabo zorganizowani, tylko z nadzwyczajnej sytuacji.

W tym roku do klas pierwszych przyjęłam ponad 300 uczniów. To przeszło trzy razy więcej niż rok wcześniej.

Są to absolwenci gimnazjów i szkół podstawowych. Na ich przyjęcie musieliśmy się przygotować.

W jaki sposób? Cała kadra musiała przejść szkolenia przygotowujące do pracy z absolwentami szkół podstawowych. Bo przecież pierwszoklasiści będą uczyli się z dwóch różnych podstaw programowych.

Dla wielu pedagogów podwójny rocznik to nie tylko wyzwanie merytoryczne, ale przede wszystkim wychowawcze. Większość z nich przez całe życie pracowała z młodzieżą w szkołach średnich, a teraz przyjdzie im prowadzić dzieciaki, które mają 13 lat.

A co z warunkami lokalowymi? Widzę, że wciąż prowadzicie prace remontowe.

W pewnym sensie jesteśmy w komfortowych warunkach. Nasza szkoła jest duża, choć zaniedbana. Dzięki pieniądzom na remonty udało nam się przygotować dodatkowe sale lekcyjne, tak aby dzieciaki nie musiały - tak jak słyszę od kolegów i koleżanek dyrektorów w innych szkołach - uczyć się do 19:00 czy 20:00.

Czyli udało się uniknąć dwuzmianowości?

Tak, ale tylko dzięki samorządowi. Gdyby nie pieniądze z miasta na remonty, my też uczylibyśmy się do zmroku. Powoli kończę dopinać tygodniowy plan zajęć i wychodzi, że lekcje w naszej szkole będą kończyć się o 17:10.

A w zeszłym roku...

Kończyliśmy najpóźniej o 16:00. Ta godzina niewątpliwie przełoży się na życie szkoły i komfort uczniów, ale tak jak mówiłam, mam szczęście, że warunki lokalowe pozwoliły mi przyjąć prawie trzy razy więcej uczniów.

Oczywiście kosztowało nas to dużo pracy. Bez wytchnienia przez ostatnie miesiące i całe wakacje organizowaliśmy przetargi i prowadziliśmy prace remontowe. Ostatnie pewnie skończą się wraz z pierwszym dzwonkiem.

Co z kadrą? W Warszawie brakuje w sumie 4 tys. nauczycieli we wszystkich typach szkół.

W tym roku zasady rekrutacji do szkół stanęły na głowie. Jak to wygląda? Kilkadziesiąt szkół w mieście poszukuje anglisty. Wszystkie organizują castingi. Na te wszystkie miejsca jest jeden chętny.

Wychodzi na to, że to dyrektor musi dobrze wypaść na tej rozmowie. Wybierz mnie, wybierz mnie.

Ale między dyrektorami nie ma rywalizacji. Gasimy pożary. Staramy się sobie pomagać. Przykładowo: dzwoni do mnie kolega czy koleżanka i mówi: „proszę, daj mi nauczyciela od siebie na parę godzin. U ciebie będzie etat, a u mnie cztery godziny". I tak na okrągło.

Młodzi nie garną się do pracy w szkole i nie ma się co dziwić, bo co my możemy im zaoferować? Przychodzą do mnie pełni pasji, rozmawiamy o tym, co dzieje się w szkole, jakie mamy podejście do dydaktyki, jakie projekty organizujemy. I wszystko jest miło.

W końcu pada trudne, ale najważniejsze pytanie: pani dyrektor, ile ja tu zarobię? I ja szczerze odpowiadam: niestety, w szkole dobrze się nie zarabia.

To kto uzupełni wakaty?

U mnie rekrutacja jest podwójnie trudna, bo muszę znaleźć nauczycieli zawodu. Chętnie przyjmę do pracy grafika komputerowego, ale który grafik przyjdzie pracować do szkoły? Tak samo, poszukuję poligrafów, specjalistów od reklamy, psychologów biznesu i nauczycieli przedsiębiorczości.

W tym roku bazuję - jak większość dyrektorów - na nauczycielach emerytowanych. Zatrudniłam też ludzi, którzy pracowali w biznesie, zarobili duże pieniądze i teraz postanowili, że zrobią coś dobrego dla młodzieży. Nie zależy im na pieniądzach, ale jak zobaczyli kwotę na umowie to zdębieli. „Faktycznie nie powala” - usłyszałam.

Dziś brakuje mi jednego nauczyciela przedmiotów ogólnokształcących i jednego z przedmiotów zawodowych. Wczoraj podpisałam umowę z anglistką i nauczycielką zawodu.

Dwa wakaty w tej sytuacji brzmią jak marzenie.

Ale ten tydzień to był armagedon. Ludzie się zatrudniali i zwalniali. Każdego dnia wchodząc do szkoły byłam kłębkiem nerwów. Jak tylko widziałam, że ktoś idzie w moją stronę z jakimiś papierami, to modliłam się żeby nie chciał zwolnić się z pracy. To było straszne.

Nauczyciele w mojej szkole mają na maksa dopchane plany. Większość będzie pracować na półtora etatu. Dla niektórych oznacza to nawet 40 godzin w tygodniu. To jest chora sytuacja, która uderzy w jakość edukacji. Bo w piątek rano nauczyciel będzie marzył tylko o tym, żeby przeżyć dzień do końca i odpocząć.

Co z zajęciami dodatkowymi?

Oczywiście, jak co roku, zaproponuję uczniom zajęcia dodatkowe, ale nie wiem kto weźmie w nich udział. Aż 40 proc. moich uczniów, to młodzież dojeżdżająca. Ich dzień zaczyna się o 06:00 i - w rytm nowego planu - skończy się o 19:00, gdy w końcu dotrą do domów.

Myśli pani, że w tej sytuacji będzie kolejny strajk?

Po kwietniu nauczyciele mają poczucie, że coś im odebrano. Wciąż noszą w sobie smutek, żal, rezygnację. Jestem z nimi całym sercem, bo ten strajk był też dla nas dyrektorów, też jesteśmy nauczycielami.

Na pewno - mówię to już jako nauczycielka - czujemy się niedoceniani. Strajk pokazał, że nasza praca nie jest ważna; że można nas bezkarnie dyskredytować i obrażać.

Jak w takiej atmosferze i z piętrzącymi się trudnościami robić dobrą szkołę?

Wciąż ciężko patrzeć mi do przodu, bo jestem w edukacyjnej żałobie. Jestem wieloletnią nauczycielką gimnazjum. Na „Stawki” [Zespół Szkół Poligraficznych mieści przy ulicy Stawki] trafiłam po decyzji b. minister Anny Zalewskiej.

Z całych sił walczyłam o utrzymanie starego systemu. Dlaczego? Bo działał. Pokazywały to wyniki egzaminów zewnętrznych i testów PISA. Stworzyliśmy świetne zespoły pedagogiczne, które potrafiły dotrzeć do tej fantastycznej młodzieży, która często miała olbrzymie problemy. Ale nauczyliśmy się być w tym razem z nimi. I nie chodzi mi tu o emocje. Pożegnanie gimnazjów to olbrzymia strata edukacyjna i wychowawcza dla młodych ludzi.

Ale polski system edukacji nie udźwignie kolejnej zmiany administracyjnej.

Dlatego będziemy robić wszystko, żeby ta szkoła, którą mamy, była jak najlepsza. Startujemy w poniedziałek. Zbadamy jakie są oczekiwania młodzieży i rodziców. Od tych drugich także oczekujemy wsparcia, dobrych pomysłów. Szkoła ma być miejscem współpracy nauczycieli, uczniów i rodziców.

W szkole jesteśmy po to, żeby zapewnić młodzieży bezpieczeństwo, rozwój, dobre relacje. Oni spędzają tu 2/3 swojego dnia. Oni muszą chcieć tu być. Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej.

Jak te trudny znoszą inni dyrektorzy?

Nerwowo kleją plany nauczania i szukają kadry. Brakuje głównie anglistów, chemików, fizyków, matematyków.

Najtrudniejsza sytuacja jest w liceach ogólnokształcących. To one przeżywały boom rekrutacyjny. Nasza szkoła zawodowa na tle wszystkich jest szczególna. Od lat cieszy się popularnością, bo uczymy atrakcyjnych zawodów: technik grafiki, poligrafiki cyfrowej, reklamy i procesów drukowania.

;

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze