0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Jan Rusek / Agencja GazetaJan Rusek / Agencja ...

Marcin Mindykowski - na zdjęciu niżej - to trójmiejski dziennikarz z kilkunastoletnim stażem, specjalizujący się w tematyce kulturalnej. Kilka dni temu został zwolniony z publicznego Radia Gdańsk, z którym związany jest od dziewięciu lat. Stało się to po tym, jak podpisał apel dziennikarzy w obronie telewizji TVN. Apel to inicjatywa Wojciecha Czuchnowskiego z „Gazety Wyborczej” i Mariusza Jałoszewskiego z OKO.press. Podpisało go w sumie 1222 dziennikarzy z całej Polski. To największe jak dotąd wspólne wystąpienie środowiska dziennikarskiego:

Przeczytaj także:

Apel podpisało też kilkunastu dziennikarzy mediów publicznych, w tym z Polskiego Radia. Wśród nich był Marcin Mindykowski. Za decyzją o jego zwolnieniu z Radia Gdańsk stoi prezes rozgłośni Adam Chmielecki, były pracownik IPN oraz Komisji ds. Likwidacji WSI związanej z Antonim Macierewiczem. Chmielecki był też m.in. autorem biografii prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Sprawa zwolnienia Marcina Mindykowskiego za podpisanie apelu w obronie TVN stała się już głośna. Bo dotyczy prawa do wyrażania własnych poglądów. Mindykowski rozważa pozwanie Radia Gdańsk do sądu. Pomoc dziennikarzowi zadeklarował już prawnik pro bono z Gdańska.

Marcin Mindykowski, Fot. Anna Krenc

Radio Gdańsk w sprawie wydało tylko krótki komunikat. Oświadczyło, że:

„Pan Marcin Mindykowski nie był pracownikiem Radia Gdańsk S.A. w rozumieniu Kodeksu pracy, nie mógł zatem zostać zwolniony. Zawarta z nim wcześniej umowa cywilnoprawna o współpracy została rozwiązana w dniu 23 sierpnia 2021 r. z miesięcznym okresem wypowiedzenia, zgodnie z odpowiednimi zapisami samej umowy. Decyzje o zawieraniu, jak i rozwiązywaniu umów cywilnoprawnych w ramach zasady swobody umów są każdorazowo uprawnieniem i suwerenną decyzją każdej ze stron umowy. W Radiu Gdańsk nie dokonywano ustaleń, czy i kto spośród osób zatrudnionych w Radiu Gdańsk S.A. lub osób współpracujących z rozgłośnią podpisał apel w sprawie tzw. ustawy medialnej”.

Sam dziennikarz w rozmowie z OKO.press opowiada, jak wyglądało jego zwolnienie i jak wcześniej wyglądała jego praca w Radiu Gdańsk.

Nie żałuję podpisu po apelem, zrobiłbym to jeszcze raz

Mariusz Jałoszewski, OKO.press: Dlaczego podpisał pan apel dziennikarzy w obronie TVN? Spodziewał się, że będzie miał z tego powodu problemy w radiu?

Marcin Mindykowski: Apel zobaczyłem na stronie OKO.press, przeczytałem go i uznałem, że zgadzam się z jego intencją. Od dawna mam poczucie, że od kiedy rządzi obecna władza, wolność słowa i mediów są sukcesywnie ograniczane. Jako zaniepokojonemu obywatelowi wydało mi się, że mam gwarantowane Konstytucją prawo, żeby wyrazić mój pogląd. Tym bardziej, że dotyczy to fundamentalnych dla mojego zawodu kwestii, jak wolność słowa i pluralizm medialny.

Nie spodziewałem się jednak aż takich konsekwencji. Wiedziałem, że podpis pod apelem może mi zaszkodzić, ale zrywanie 9-letniej współpracy z powodu jednego podpisu odbieram jako nadgorliwość prezesa Radia Gdańsk.

Choćby z tego powodu, że apel podpisało kilkunastu obecnych dziennikarzy z anten ogólnopolskich i lokalnych publicznego Polskiego Radia. I z tego, co mi wiadomo, żaden z nich nie poniósł konsekwencji i nie miał uwag kierownictwa.

Jak dowiedział się pan o zwolnieniu i jak wyglądało rozstanie?

W czwartek 19 sierpnia, czyli pięć dni po publikacji apelu z listą podpisów w „Gazecie Wyborczej”, zadzwonił do mnie bezpośredni przełożony w Radiu Gdańsk z informacją, że prezes Radia Adam Chmielecki wie, że podpisałem ten list. I że pokazał mojemu kierownikowi treść protestu i moje nazwisko pod nim. Zaczęła się nieprzyjemna rozmowa, której ton określiłbym jako atakujący i podważający sensowność mojego podpisu.

Przełożony zapytał mnie, dlaczego podpisałem list niszowych dziennikarzy i niszowych portali. Odpowiedziałem, że skoro pod listem jest ponad tysiąc podpisów dziennikarzy z całej Polski, w tym redaktorów naczelnych największych redakcji, to list chyba jednak nie jest niszowy. Przełożony ripostował, że owszem, jest tysiąc dziennikarzy, ale nie ma nikogo z publicznych mediów. Odpowiedziałem, że to nieprawda, bo są podpisy dziennikarzy Polskiego Radia. Zapytał wtedy, czy ktoś zabrania mi w tym radiu czegoś robić.

Odpowiedziałem, że nie jest to list w obronie mojej swobody dziennikarskiej w Radiu Gdańsk, tylko w obronie fundamentalnych wartości demokratycznych i przeciwko ustawie, którą jako obywatel uważam za szkodliwą i niebezpieczną. I chciałem wyrazić swój obywatelski pogląd, co gwarantuje mi Konstytucja. W odpowiedzi usłyszałem, żebym poczytał ustawy w innych krajach ws. własności mediów. I że tylko wokół TVN próbuje się sztucznie robić aferę.

Puenta była taka, że mój kierownik nie zamierza mnie bronić i nadstawiać za mnie karku, a decyzję podejmie prezes. I przerwał rozmowę.

W poniedziałek 23 sierpnia miałem telefon z sekretariatu radia, że czeka na mnie pismo do odbioru. Tego dnia byłem w Warszawie, więc powiedziałem, że odbiorę je we wtorek. Pismo zawiera jedno zdanie o rozwiązaniu umowy o mojej współpracy z radiem, z terminem miesięcznego wypowiedzenia. Bez podania powodu. Podpisał je prezes Radia Gdańsk Adam Chmielecki.

Tego samego dnia wykonałem dwie próby kontaktu telefonicznego z sekretariatem, by umówić się z prezesem i poznać przyczyny rozwiązania umowy. Obiecano kontakt zwrotny, jak tylko prezes wyrazi chęć spotkania. Ale przez dwa dni nie było odpowiedzi. W czwartek wystąpiłem więc pisemnie o podanie powodów decyzji. Co ważne, mimo że pismo o rozwiązaniu umowy wskazuje miesięczny termin wypowiedzenia, we wtorek 24 sierpnia zostałem poproszony o oddanie karty wstępu do radia oraz sprzętu radiowego.

Co pan teraz czuje? 9 lat pan tam pracował.

To sytuacja przykra i trudna, świadcząca o tym, że przekraczane są kolejne granice. Ale mam poczucie, że to reakcja nadgorliwa, świadcząca o ideologicznym zaślepieniu. Szkodząca radiu i mediom publicznym.

Jest mi przykro, bo poświęciłem Radiu Gdańsk 9 lat, od trzech lat było to moje główne źródło dochodów. Realizowałem swoją pasję, zajmowałem się tematami kulturalnymi, spędzałem w radiu dużo czasu. Prowadziłem dwie audycje kulturalne, przygotowywałem też materiały do serwisów i innych pasm.

Radio mówi, że pana nie zwolniło, bo nie był pan etatowym pracownikiem, tylko współpracownikiem na umowie cywilnoprawnej, czyli tzw. śmieciówce.

Myślę, że to źle świadczy o pracodawcy. Byłem związany z Radiem Gdańsk od 9 lat, a co najmniej od 3 lat moje zaangażowanie i zakres obowiązków wyczerpywały znamiona etatu i stałego stosunku pracy. A mimo to nie dano mi etatu, tylko trzymano na umowie śmieciowej, co jest niezgodne z kodeksem pracy.

Myślę, że świadczy to też o pewnej hipokryzji, bo prezes Chmielecki chętnie powołuje się na ideały "Solidarności", a za jego kadencji na antenie Radia Gdańsk pojawiła się audycja, która broni praw pracowniczych.

Aż tyle lat pracował pan w publicznym radiu na umowie śmieciowej? Dlaczego się pan na to godził?

Od roku słyszałem od kierownika, że sprawa etatu dla mnie jest bliska pozytywnego załatwienia. Zakres moich obowiązków i wymiar czasu pracy w radiu miał cechy stosunku pracy. Myślę, że etatu nie dostałem m.in. dlatego, że rok temu przygotowałem w radiu wewnętrzne pismo. To był protest przeciwko zakazowi informowania na naszej antenie o festiwalu Docs Against Gravity.

Zakaz dotyczył trzech imprez, w programie których pojawiały się wątki LGBT. Wszystkie były objęte patronatem medialnym Radia Gdańsk.

I z dwóch patronatów prezes się wycofał. Nie odwołał tylko patronatu nad Docs Against Gravity, natomiast po cichu poproszono o wymazanie naszego loga z materiałów promocyjnych. A dziennikarzom został wydany zakaz przygotowania informacji o tym festiwalu i relacjonowania go na antenie. Ten list podpisało ponad 30 dziennikarzy i pracowników naszej rozgłośni.

Ale dlaczego pan zgadzał się, żeby przez tyle lat pracować na umowie śmieciowej?

Może przez brak asertywności. Przez pierwsze lata moja współpraca z radiem była luźniejsza. Potem zamieniła się w stałą pracę dla radia. O etat upominam się od co najmniej roku. Parokrotnie dawano mi do zrozumienia, że jest blisko. Ale po liście ws. festiwalu słyszałem już, że się nie uda, bo prezes jest na mnie cięty i że mój kierownik uratował mnie spod topora. I powinienem się cieszyć, że tu jeszcze pracuję.

O tym co dzieje się w Radiu Gdańsk, jak skręca ono w kierunku prorządowym i jak traktuje się tam niezależnych dziennikarzy pisze się już od kilku lat. Nie widział pan tego wcześniej?

Widziałem, że to postępuje i że radio coraz bardziej zmienia się w tubę jednej partii. Mnie trzymał tam fakt, że w kulturze miałem swobodę doboru tematów i rozmówców. Mogłem realizować tematy, z którymi się utożsamiałem i poza sprawą festiwalu nie doświadczałem ingerencji lub cenzury. Poza tym tylko w radiu publicznym można tak wiele czasu poświęcić kulturze.

Natomiast oczywiste jest, że miałem duży problem z utożsamianiem się z kształtem anteny, który w publicystyce ma jawnie propagandowy, jednostronny wymiar. Zapraszani są ci sami publicyści, o których z góry wiadomo, co powiedzą, zawsze zgodnie z obowiązującą linią obozu rządzącego.

Ale były też protesty załogi, nie tylko ws. festiwalu. Nasi dziennikarze sprzeciwili się np. wewnętrznemu zakazowi informowania o proteście pod gdańską kurią ws. tuszowania pedofilii w Kościele. Działo się to po ujawnieniu także innych kontrowersji wokół metropolity gdańskiego Sławoja Leszka Głódzia. O tym, żeby nie relacjonować tego protestu w serwisach informacyjnych i nie wysłać tam reportera, zdecydował obecny prezes.

Kolejne próby eliminowania osób nieprawomyślnych i odchodzenie dziennikarzy z radia oraz różne formy zastraszania, np. naganami; stopniowo wyciszały zdrowe odruchy w obronie standardów dziennikarskich i przyzwoitości.

U części osób w radiu uruchomiła się też niestety autocenzura. Nie nagrywają pewnych rozmówców, nie poruszają pewnych tematów, żeby się nie narazić.

Obawiam się, że jest też grupa osób, u których główna motywacja pozostania w radiu sprowadza się do kwestii zarobków i własnego komfortu.

Wielokrotnie zastanawiałem się, czy sam powinienem odejść z radia, czy jest sens dalej firmować to, co się tu dzieje. Argumentem za pozostaniem była swoboda, jaką miałem w tematyce kulturalnej, oraz przekonanie, że Radio Gdańsk to medium publiczne. Należy do wszystkich obywateli, którzy płacą podatki, niezależnie od ich poglądów.

Ta władza i tak wykazuje się ogromną ekspansją i zagarnianiem kolejnych instytucji publicznych. Uważałem więc, że nie warto oddawać jej kolejnego pola i robić miejsca funkcjonariuszom partyjnym, skoro np. audycje kulturalne były szczelinami wolności, w których mógł zaistnieć inny punkt widzenia i poglądy stojące w sprzeczności z obowiązującą linią.

Co dalej? Ma pan już inne oferty pracy?

Jeszcze nie wiem, co dalej. Jestem zaskoczony tą sytuacją. Nic nie wskazywało na to, że to się tak zakończy. W lipcu zrealizowałem dla anteny rekordową liczbę materiałów. We wrześniu miałem być akredytowany na festiwalu filmowym w Gdyni. Planowałem kolejne materiały, byłem w tej sprawie w kontakcie z moimi współpracownikami. Prowadziłem w radiu dwie audycje, miałem pomysły do jesiennej ramówki. Sytuacja wyglądała więc na stabilną. Planowałem nawet wziąć kredyt na własne mieszkanie, ale teraz będę musiał te plany odłożyć na później.

Nie chcę jednak być męczennikiem. Jak ochłonę i odpocznę, będę rozglądał się za nowym zajęciem. Dostałem już jakieś deklaracje pomocy w znalezieniu pracy, a nawet oferty pomocy finansowej. Jestem zbudowany słowami wsparcia, jakie dostałem od osób z mediów, bliskich oraz od dziennikarzy z Radia Gdańsk. Większość z nich jest oburzona. Moją sprawą interesuje się też Rzecznik Praw Obywatelskich.

Pozwie pan Radio Gdańsk do sądu za zwolnienie za podpis pod apelem w obronie TVN?

Na pewno skorzystam z przysługujących mi praw, by dochodzić sprawiedliwości.

Żałuje pan podpisu pod apelem ws. TVN?

Nie żałuję. Gdyby można było cofnąć czas, podpisałbym go jeszcze raz.

;

Udostępnij:

Mariusz Jałoszewski

Absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2000 r. dziennikarz „Gazety Stołecznej” w „Gazecie Wyborczej”. Od 2006 r. dziennikarz m.in. „Rzeczpospolitej”, „Polska The Times” i „Gazety Wyborczej”. Pisze o prawie, sądach i prokuraturze.

Komentarze