0:000:00

0:00

Wilcze Doły w Gliwicach to spory teren porośnięty drzewami i krzewami, położony wśród pół uprawnych. Choć niedaleko przebiega zachodnia obwodnica miasta, jest tam zielono i dziko. A to przyciąga gliwiczan – szczególnie tych mieszkających w pobliskich dzielnicach Sikornik i Wójtowa Wieś.

„To jest ostatnia naturalna dolina tak blisko centrum miasta. Mamy tutaj teren bardzo mało przetworzony, rolniczy, mamy naturalną dolinę potoku, roślinność nadrzeczną i siedliska ptaków” - wymienia Jakub Słupski, prawnik i aktywista.

Jednak niedługo do Wilczych Dołów wjedzie ciężki sprzęt. Zostanie wyciętych kilkaset drzew, a teren będzie przystosowany do nowej funkcji – przeciwpowodziowej. Miasto zaplanowało na tej działce suchy zbiornik retencyjny, czyli teren, który będzie gromadził nadmiar wody opadowej, co ma chronić Gliwice przed powodziami.

11 boisk

Plany są ambitne: zbiornik ma mieć powierzchnię 79 tys. metrów kwadratowych (czyli tyle, ile 11 boisk piłkarskich) i pojemność maksymalną ok. 130 tys. m3. Do tego powstanie duża zapora, a całość będzie kosztować ponad 16,7 miliona złotych.

Projekt wywołuje kontrowersje. Mieszkańcy zrzeszeni w grupie Ratujmy Wilcze Doły, zaznaczają, że popierają pomysł budowy zbiornika. Nie chcą jednak, by był tak duży i tak bardzo ingerował w środowisko.

„Pomysł wybudowania suchego zbiornika na potoku Wójtowianka nie jest nowy. Pierwsze ruchy były wykonywane od kilku lat, ale tak naprawdę dopiero w marcu tego roku, w szczycie pandemii, o planach dowiedzieli się mieszkańcy” – mówi Jakub Słupski, który broni Wilczych Dołów przed inwestycją. „Nie było żadnych spotkań w tej sprawie. Zostaliśmy postawieni przed faktem dokonanym i mieliśmy od początku trudną pozycję” – dodaje.

Jak wylicza, pod budowę trzeba będzie wyciąć 660 drzew i niemal 1100 m2 krzewów, a także zniszczyć siedliska ptaków. Społecznicy zaznaczają, że przynajmniej 37 żyjących tam gatunków jest pod ochroną – w tym przepiórka wpisana na czerwoną listę gatunków zagrożonych wymarciem i gąsiorek [na zdjęciu] chroniony na terenie całej Unii Europejskiej w ramach tzw. Dyrektywy Ptasiej.

„Poinformowaliśmy spółkę (należące do miasta Przedsiębiorstwo Remontów Ulic i Mostów – od aut.), która realizuje inwestycję, o tym, że ekspertyzy potwierdziły gatunki chronione. Wykonawca ma obowiązek w takiej sytuacji wystąpić o pozwolenie na niszczenie siedlisk. Na razie tego nie zrobił” – mówi Słupski i zapowiada, że jeśli miejska spółka tego pozwolenia nie uzyska społecznicy zaskarżą inwestycję do prokuratury i Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska.

„Nie akceptujemy tego, że Rządzący Miastem chcą obniżyć jakość życia mieszkańców i są zamknięci na konstruktywną dyskusję. Chcemy, aby Osiedle Sikornik w Gliwicach nadal mogło szczycić się mianem zielonej dzielnicy, przyjaznej dla mieszkańców i przyrody” – czytamy w internetowej petycji do gliwickich radnych. Powstała też petycja papierowa – dodaje Jakub Słupski. Obie petycje podpisało łącznie 10 tys. osób. Pod koniec września zorganizowano także protest w tej sprawie w centrum Gliwic.

Przeczytaj także:

Zbiornik będzie za duży?

„Naszym zdaniem tak duży zbiornik nie jest potrzebny. Ma powstać na rzeczce, która ma niewielki przepływ wody. A nawet jeśli w czasie deszczu poziom się podnosi, to nie aż tak, żeby uzasadnić ogromną objętość zbiornika zaplanowaną w projekcie” – mówi Jakub Słupski. „Obiekt jest przeszacowany nawet o 250 procent.” – dodaje.

Tak wynika z ekspertyzy, którą strona społeczna zleciła Stowarzyszeniu Hydrologów Polskich. „Podstawą projektowania zbiorników retencyjnych są poprawnie obliczone przepływy: miarodajny i kontrolny, czyli maksymalne roczne przepływy o określonym prawdopodobieństwie, zależne od klasy budowli” – tłumaczy prof. Beniamin Więzik, prezes honorowy Stowarzyszenia Hydrologów Polskich i jeden z autorów ekspertyzy. Z jego obliczeń wynika, że podstawowe parametry zbiornika zostały źle oszacowane już na etapie projektowania – przepływ stuletni potoku Wójtowianka wynosi 3,42 m3/s, a nie, jak przyjęto w projekcie 8,48 m3/s. „A to oznacza, że zbiornik mógłby być znacznie mniejszy” – wyjaśnia hydrolog.

Jego zdaniem miasto powinno zaplanować sposób na maksymalne zatrzymanie i zagospodarowanie wody opadowej na terenach zurbanizowanych, a nie odprowadzanie jej bezpośrednio do najbliższego potoku. Suchy zbiornik zatrzymuję wodę tylko w okresie jej nadmiaru. Nie daje możliwości jej późniejszego wykorzystania np. w obszarach rolniczych w zlewni Wójtowianki.

„Takie rozwiązanie sugeruje Państwowe Przedsiębiorstwo Wodne Wody Polskie w programie Stop Suszy” – zaznacza naukowiec. W jego opinii błędów w projekcie jest więcej. „Nikt nie policzył, jakie jest realne zagrożenie powodziowe w rejonie ujścia kanału potoku Wójtowianka do Ostropki. Nie wzięto pod uwagę także istniejących już na tej zlewni obiektów hydrotechnicznych, które po modernizacji mogłyby pomóc w zatrzymaniu choć części tej wody” – dodaje prof. Beniamin Więzik.

Miasto nie chce zmienić planu

Niewielkie na co dzień rzeczki Wójtowianka i Ostropka wpływają w okolicach Teatru Miejskiego i szpitala położniczego do wybudowanego przed wojną podziemnego kolektora, który przebiega pod ścisłym centrum miasta i ma ujście do rzeki Kłodnicy. „Kiedy poziom wody w tej rzece jest podniesiony, ujście kolektora znajduje się pod lustrem wody i następuje »cofka« wód niesionych przez potoki. Zalewane są wtedy zabudowania mieszkalne oraz wspomniany szpital w centrum miasta” – czytamy w mailu od Łukasza Oryszczaka, rzecznika prasowego prezydenta Gliwic Adama Neumanna. Zdaniem urzędników zbiornik nie jest przeszacowany, a jego wielkość została oceniona „przez firmę niezależną od projektanta”. Projekt został wpisany do regionalnych dokumentów przeciwpowodziowych i dostał unijne dofinansowanie. „Nie mamy prawnej możliwości modyfikowania projektu na tym etapie” – pisze Oryszczak.

Różnice w obliczeniach

„Wyniki wyliczeń w opiniach kwestionujących wielkość zbiornika zostały podane bez analizy planów zagospodarowania terenu, z którego potok Wójtowianka odbiera wody odpadowe” – zaznacza rzecznik prezydenta, dodając, że na tych terenach będą powstawać nowe osiedla. „Zbiornik został zaprojektowany tak, aby spełniać swoją rolę ochrony przed powodzią przez dziesięciolecia” – mówi.

Takie wnioski miasto przedstawiło także podczas spotkania z prof. Beniaminem Więzikiem, które zorganizowano na początku października. Mieszkańcy zrzeszeni w grupie Ratujmy Wilcze Doły obawiają się, że inwestorzy, którzy będą budować bloki czy magazyny na tych terenach, nie będą mieli obowiązku zapewnienia retencji. „Wniosek: zbiornik ma obniżyć im koszty inwestycji i uatrakcyjnić tereny pod budowę magazynów, zakładów produkcyjnych czy innych hal” – napisali na swojej stronie facebookowej.

Październikowe spotkanie – jak mówi Jakub Słupski – było pierwszym, na którym strona społeczna mogła dojść do głosu. Wcześniej, 24 września, radni miejscy głosowali nad wstrzymaniem budowy. Nikt z mieszkańców nie mógł się wypowiedzieć, ale wniosek początkowo przeszedł. 13 radnych zagłosowało „za” wstrzymaniem prac, a 11 – „przeciw”. Chwilę później jednak dwóch radnych zgłosiło pomyłkę, głosowanie powtórzono, a apel przepadł. Za drugim podejściem to 13 radnych sprzeciwiło się wstrzymaniu budowy. „Ta sesja przejdzie do historii. Niestety jej przebieg podobny był do złych praktyk z parlamentu na Wiejskiej” – komentowała radna Katarzyna Kuczyńska-Budka (PO).

Dziki teren czy ścieżki rowerowe?

Rzecznik prezydenta zapewnia, że przyjdzie jeszcze czas na konsultacje społeczne. Mieszkańcy będą mogli zadecydować o ostatecznym kształcie Wilczych Dołów po wybudowaniu zbiornika. „Ponieważ wielu mieszkańców podnosiło fakt, że obecnie ten teren ma istotne dla nich walory przyrodnicze oraz jest miejscem spacerów i rekreacji, władze Gliwic zobowiązały się do zagospodarowania terenu przyszłego zbiornika tak, aby mógł dalej pełnić taką rolę” – tłumaczy Oryszczak, dodając, że zbiornik nie będzie betonowym, pustym basenem, tylko porośniętym drzewami zielonym terenem ze ścieżkami spacerowymi i rowerowymi, a jego projektem zajmą się profesjonalni architekci krajobrazu.

Mieszkańców to nie przekonuje. Zapowiadają, że będą do końca walczyć o Wilcze Doły i zachowanie ich dzikiego charakteru. „Jak można porównywać zielony teren ze ścieżkami do starodrzewu łęgowego?” – komentuje Jakub Słupski i dodaje: „Ja wierzę, że wciąż jest dla Wilczych Dołów nadzieja.”

Sprzęt jeszcze nie wjechał na teren, a roboty prawdopodobnie nie ruszą, dopóki trwa okres lęgowy.

;

Udostępnij:

Katarzyna Kojzar

Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.

Komentarze