"Dawne bariery powstrzymujące wzrost napięcia amerykańsko-tureckiego już nie działają, a – co gorsza – obaj prezydenci są narcystyczni i impulsywni. Mogą wdać się w dalszą rywalizację, o katastrofalnych konsekwencjach. Tyczy się to zwłaszcza Erdoğana, który konstytucyjnie nie musi już liczyć się z nikim" - ostrzega Konstanty Gebert. Zyskują Rosja i Chiny
Wojna smartfonowa, upadek tureckiej liry, amerykańskie cła na turecką stal i aluminium i w odpowiedzi tureckie na alkohol, samochody (15 sierpnia), wzajemne żądania wydania "swoich duchownych", przechwałki i krętactwa obu stron... "Nawet jeśli dojdzie w końcu do jakiejś stabilizacji w relacjach między Waszyngtonem a Ankarą, to obecny kryzys jest, podobnie jak obecne upalne lato, dowodem, że
stary świat się sypie na naszych oczach. Zaś nowy ład kształtować się będzie jeszcze długo. To zaś w historii zawsze dotąd znaczyło: krwawo"
- ostrzega Konstanty Gebert* w analizie wojny dyplomatycznej i gospodarczej, jaką toczą prezydenci Recep Tayyip Erdoğan i Donald Trump.
"Do tej pory, gdy między oboma krajami dochodziło do spięć, Ankara szantażowała Waszyngton swym znaczeniem dla NATO – ale teraz u władzy w Waszyngtonie jest prezydent, który NATO sobie nie ceni.
Waszyngton odpowiadał, że chroni Turcję przed rosyjskim zagrożeniem – ale teraz u władzy w Ankarze jest prezydent, który utrzymuje niemal sojusznicze stosunki z Moskwą".
A na tym wszystkim zyskują Rosja i Chiny - pisze Gebert w analizie dla OKO.press.
„Będziemy bojkotować amerykańskie produkty elektroniczne – oznajmił we wtorek 14 sierpnia prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan. "Choć oni mają iPhony, to z drugiej strony jest Samsung. A w naszym kraju jest nasza własna Venus Vestel”.
Venus, vestel... Nazwa tureckiej firmy produkującej lokalne smartfony dobrze ilustruje dylemat, w którym Turcja się teraz znalazła: jak być westalką - cnotliwą strażniczką domowego ogniska oraz cnoty, i zarazem Wenus, boginią erotycznej miłości?
I to wszystko przy pomocy imion zaczerpniętych z obcej, bo rzymskiej mitologii, kiedy celem jest promocja tego, co rodzime? Wszak prezydent zapowiedział w tym samym wystąpieniu, że kraj niebawem będzie „sprzedawał światu produkty wysokiej technologii oraz dizajnu”.
Nie jest też jasne, jak bojkot ma być egzekwowany. Czy Turcja, gdzie na 80 milionów mieszkańców przypada 47 milionów smartfonów, jedynie zabroni importu nowych, czy zakaże też używania już posiadanych?
IPhony to wszak 16 proc. tureckiego rynku; będzie się je odtąd używać jedynie w konspiracji?
To nie są głupie żarty: gdy po nieudanym puczu 2016 roku, niemal dokładnie trzy lata temu, ogłoszono (do dziś nie wiadomo na jakiej podstawie), że spiskowcy rozpoznawali się po… banknotach jednodolarowych, ich posiadacze wpadli w panikę. Bali się je zanosić do kantorów, ale bali się też trzymać w domu; niektórzy z rozpaczy palili te dowody zbrodni niepopełnionej. Czy z iPhonami będzie podobnie?
Raczej nie: turecki prezydent, choć nowa konstytucja nadaje mu władzę niemal dyktatorską, z dekretami i dekretowaniem budżetu włącznie, nie może jednak zakazać używania używania iPhonów, czy też przerzucenia się na Samsungi lub inne wenusjańskie westalki. To wydaje się oczywiste dla każdego – ale nie, jak widać, dla samego prezydenta. I na tym polega najważniejszy, i zasadniczo nierozwiązywalny, problem dzisiejszej Turcji.
Wojna smartphonowa to tylko najnowszy, i zapewne wcale nie ostatni akt w narastającym od lat turecko-amerykańskim kryzysie.
Waszyngton ma za złe Ankarze, że długo tolerowała działalność ISIS, a gdzieniegdzie wręcz ją wspierała: kalifat strzelał pod Kobane turecką amunicją. Turcy kierowali się tu nie tyle sympatią do islamistów, co chęcią obalenia reżimu Assada [syryjskiego dyktatora - red.], którego wcześniej traktowały jak Moskwa Łukaszenkę, aż się zbuntował przeciwko tureckiej kurateli. Gdy wreszcie Turcja niechętnie przyłączyła się do walczącej z ISIS koalicji, targi o to, na jakich warunkach amerykańskie samoloty mogą w tej wojnie korzystać ze swej wielkiej bazy lotniczej w tureckim Inçirlik trwały ponad rok.
Następnie do akcji włączyły się tureckie siły lądowe, ale gros operacji skierowały nie przeciwko kalifatowi, a przeciwko walczącymi z nim oddziałami syryjskich Kurdów z YPG [kurdyjska milicja], które Ankara – niebezzasadnie - uznaje za filię znienawidzonych rodzimych bojowników kurdyjskich z PKK [Partia Pracujących Kurdystanu]. Tyle, że YPG, wspierane przez USA, odegrały główną rolę w pokonaniu ISIS, i Amerykanie nie chcieli zdradzić sojusznika. Groźby Erdoğana, że w tureckim ataku na YPG zginą także obecni u ich boku żołnierze USA, nie nastawiły Waszyngtonu życzliwie – ale w końcu YPG zostały zdradzone: Inçirlik był ważniejszy.
Waszyngton także wrogo odnosi się do coraz większego zbliżenia Ankary i Moskwy. Gdy w 2015 r. Turcja zestrzeliła rosyjski Su-24 który, podczas operacji w Syrii, na kilkadziesiąt sekund naruszył turecką przestrzeń powietrzną, Stany i NATO wsparły sojuszniczą Turcję, choć rosyjskie oburzenie było jak najbardziej na miejscu.
Ale już w rok później Erdoğan wykonał zwrot i udał się do Canossy: przeprosił Rosję za zestrzelenie, winę zwalając na lokalnych dowódców, i wrócił do przerwanych negocjacji w sprawie budowy w Turcji rosyjskiej elektrowni atomowej za 20 mld USD, oraz zakupu – istotnie świetnego – rosyjskiego systemu rakiet przeciwlotniczych S-400.
Elektrownia uzależni Turcję od rosyjskiej technologii atomowej, ale to byłoby jeszcze do przełknięcia. S-400 natomiast jest po prostu niekompatybilny z NATO-wskimi systemami obronnymi i jego zastosowanie
wyłączy niebo nad Turcją ze wspólnej obrony przeciwlotniczej Sojuszu.
Oba kontrakty zostały w ubiegłych miesiącach sfinalizowane.
Amerykanie również koso patrzą na nieustępliwą wrogość Ankary wobec Jerozolimy i Kairu, dwóch najbliższych bliskowschodnich partnerów USA, oraz jej stałą rywalizację z kluczowym dla Waszyngtonu Rijadem [stolicą Arabii Saudyjskiej - red.] o przywództwo w świecie sunnickim: jedyną zagraniczną bazę wojskową Ankara ma w objętym przez Saudów blokadą Katarze.
Za to stosunki z Iranem są bardzo bliskie: Turcja na skalę przemysłową łamała amerykańskie sankcje na Iran, za co jeden z dyrektorów państwowego banku Halkbankasi został skazany w USA na więzienie. Uruchomiony przez Rosję, Iran i Turcję w kazachskiej stolicy Astanie „proces pokojowy” dla Syrii ma głownie na celu ograniczenie amerykańskich wpływów w tym kraju.
Na tle takiej polityki Ankary stałe napięcie na granicy z Grecją, sojuszniczką z NATO, okupacja 2/5 terytorium Cypru, kraju członkowskiego UE, oraz odpędzanie za pomocą okrętów wojennych włoskich okrętów szukających w cypryjskich wodach terytorialnych możliwych złóż ropy pod dnem, jawią się jako co najwyżej drobne incydenty.
Stany krytykują też coraz bardziej represyjna politykę wewnętrzną Ankary; choć za prezydentury Trumpa ta akurat kwestia zeszła na dalszy plan, to Waszyngton nie mógł być obojętny na
aresztowanie w Turcji kilkunastu Amerykanów z podwójnym obywatelstwem, w tym naukowca z NASA i pastora Andrew Brunsona,
oraz lokalnych pracowników amerykańskich placówek dyplomatycznych.
Są oni podejrzani zarazem o uczestnictwo w spisku, na czele którego miał stać żyjący na emigracji w USA turecki duchowny Fetullah Gülen, i o wspieraniu kurdyjskich terrorystów z PKK. Jest to o tyle nieprawdopodobne, że Gülen, którego udział w puczu nigdy nie został udowodniony, jest zdeklarowanym wrogiem PKK – ale pod tym dubeltowym zarzutem, łączącym dwóch największych wrogów Erdoğana, skazano w Turcji na wieloletnie więzienie setki ludzi. Taka współczesna wersja spisku japońsko-trockistowskiego z procesów moskiewskich lat 30.
Na fali represji po nieudanym puczu 2016 roku pracę straciło ponad sto tysięcy ludzi, zaś czterdzieści tysięcy siedzi w więzieniu.
Tureckie oskarżenia wobec Waszyngtonu są oczywiście lustrzanym odbiciem tej litanii amerykańskich zarzutów. Dwa są jednak najważniejsze: wspieranie syryjskich Kurdów i odmowa ekstradycji Gülena.
Oba Erdoğan wziął bardzo do serca: uznał, że stanowią one wyzwanie rzucone jego autorytetowi. Wszak osobiście zapewnił Trumpa, że Kurdowie chcą zniszczyć Turcję, a Gülenowi to się wręcz niemal udało – zaś przy okazji chciał zabić i jego, Recepa Tayyipa Erdoğana.
Gadaninę Trumpa o „amerykańskich interesach strategicznych w Syrii”, a już zwłaszcza o niezawisłości amerykańskiego sądownictwa i braku przekonujących dowodów puszczał mimo uszu.
Tym bardziej, że sam Trump mówił, że z Syrii chce się wycofać, a niezawisłość sądownictwa wielokrotnie lekceważył. „Mógłby, a nie chce” zdawał się myśleć turecki przywódca, unoszony jeszcze przez falę euforii po wygranych w czerwcu 2018 wyborach prezydenckich.
Wygrał je istotnie bez większych, jak się wydaje, fałszerstw – ale dopiero po tym, gdy potencjalnego głównego rywala, byłego prezydenta Abdullaha Güla, wojsko zniechęciło do kandydowania. Zaś choć na wiece następnego rywala, Muharrema Ince, przychodziły setki tysięcy ludzi, to z telewizji państwowej nie można było się nic o nich dowiedzieć, zaś kolejny przeciwnik, Selhattin Demirtaş, kandydował już po prostu z więziennej celi.
To, że partia pana prezydenta zdobyła też absolutną większość w Zgromadzeniu Narodowym, było już tylko kwiatkiem do kożucha: posłowie ani nie tworzą rządu, ani nie mają już nawet prawa do zgłaszania interpelacji. Nic nie przeszkadza panu prezydentowi w rządzeniu. Nic dziwnego, że uznał, że może zakazać smartfonów.
No i, trzeba przyznać, że turecki prezydent został sprowokowany.
W lipcu 2018 Erdoğan i Trump spotkali się przy okazji szczytu NATO i dogadali się w sprawie pastora Brunsona – a tak się im przynajmniej wydawało. Już wcześniej turecki prezydent proponował amerykańskiemu odpowiednikowi proste załatwienie sprawy: „Ty masz mojego duchownego, którego ja chcę [Gülena]. Ja mam twojego duchownego [Brunsona], którego ty chcesz. Wymieńmy ich”, jak powiedział w jednym z przemówień. Z niezrozumiałych powodów Amerykanin nie chciał jednak na to przystać.
W Brukseli Trump zaproponował natomiast, jak ustalił brytyjski „Guardian”, że za zwolnienie Brunsona zwolni nie Gülena lecz skazanego tureckiego bankowca z amerykańskiego więzienia (do więzienia tureckiego) i obniży gigantyczną grzywnę nałożoną na HalkBankasi.
Erdoğan odpowiedział, że „zastanowi się nad tym”, i zażądał jeszcze, by Izrael zwolni Turczynkę zatrzymaną za pomaganie Hamasowi. Trump przystał i na to, i wrócił przekonany, że sprawa załatwiona.
Pod amerykańską presją Izrael rzeczywiście zwolnił Turczynkę – a w odpowiedzi Erdoğan nakazał zwolnić ewangelickiego pastora – tyle, że z więzienia do aresztu domowego w Izmirze. Trump znał, że został wykiwany:
bankowiec pozostał w celi, a na amerykańskie konta tureckich ministrów sprawiedliwości i spraw wewnętrznych, winnych jego dwuletniego już uwięzienia, nałożono sekwestr. Posunięcie było czysto symboliczne, gdyż obaj dostojnicy takowych kont nie posiadają – ale Erdoğan nie posiadał się z oburzenia.
Po pierwsze powiedział, że się zastanowi – i się zastanawia, a po drugie sekwestr został nałożony w oparciu o tzw. Globalną Ustawę Magnickiego, pozwalającą nakładać takie sankcje na funkcjonariuszy obcych państw winnych rażących naruszeń praw człowieka; uchwaloną ją zrazu, by ukarać winnych śmierci w rosyjskim więzieniu prawnika, Siergieja Magnickiego. W tej jednak akurat kwestii Erdoğan nie chciał być porównywany do Putina. Zapowiedział podjęcie symetrycznych kroków odwetowych wobec amerykańskich funkcjonariuszy, i
oskarżył Waszyngton o „ewangelicką, syjonistyczną mentalność”.
I na tym może by się skończyło, gdyby nie turecka lira. Narodowa waluta od dłuższego już czasu traciła na wartości, odzwierciedlając obawy inwestorów, że gospodarka jest przegrzana (PNB wzrósł o ponad 1/3 w ciągu zaledwie 5 lat!), a inflacja przekroczyła 10 proc.
Naturalną reakcją byłoby podniesienie przez bank centralny stóp procentowych – ale pan prezydent powiedział, że bank tego nie zrobi, bo za spadkiem kursu stoją jedynie obce spiski, syjoniści i tajemnicze „lobby stóp procentowych”
(winne także wywołania demonstracji w obronie Gezi Park kilka lat temu).
Bank posłuchał pana prezydenta, co zwiększyło jedynie niepokój inwestorów. Wprawdzie nowy minister finansów oraz skarbu zapewniał, że wszystko jest dobrze – a kto jak kto, ale on powinien wiedzieć: jest przecież zięciem pana prezydenta – ale inwestorzy nie posłuchali, i waluta zaczęła lecieć na łeb na szyję.
Jakby tego było mało, w piątek Trump zapowiedział podniesienie taryf na turecką stal o 20, a na aluminium o 50 procent. Lira w ciągu jednego tylko dnia straciła 16 proc. na wartości do dolara.
Erdoğan uznał to za „wypowiedzenie wojny ekonomicznej” i wezwał obywateli, by wymieniali swe waluty obce na liry. Obywatele, co łatwo było przewidzieć, postąpili dokładnie odwrotnie.
Lira straciła od początku roku 45 proc. do dolara. W napisanym wcześniej komentarzu dla „New York Times”, prezydent uprzedził, że „o ile USA nie zaczną szanować suwerenności Turcji, to ona poszuka sobie nowych przyjaciół i sojuszników”.
W poniedziałek prezydent Trump oznajmił, że wstrzymuje dostawy supernowoczesnego myśliwca F35 do Turcji; Ankara miała kupić do stu maszyn, i stałaby się wówczas ich trzecim największym, po USA i Izraelu, użytkownikiem. W odpowiedzi Erdoğan postraszył Samsungiem.
Mimo groteskowych czasem elementów, jest to najpoważniejszy kryzys w stosunkach amerykańsko-tureckich od zakończenia II wojny światowej.
Do tej pory, gdy między oboma krajami dochodziło do spięć, Ankara szantażowała Waszyngton swym znaczeniem dla NATO – ale teraz u władzy w Waszyngtonie jest prezydent, który NATO sobie nie ceni.
Waszyngton odpowiadał, że chroni Turcję przed rosyjskim zagrożeniem – ale teraz u władzy w Ankarze jest prezydent, który utrzymuje niemal sojusznicze stosunki z Moskwą.
Dawne bariery więc nie działają, a – co gorsza – obaj prezydenci są narcystyczni i impulsywni, i całkowicie nie liczą się ze swoim otoczeniem politycznym. Mogą istotnie wdać się w dalszą rywalizację, o katastrofalnych już konsekwencjach.
Tyczy się to zwłaszcza Erdoğana, który konstytucyjnie nie musi już liczyć się z nikim.
Co więcej, zniknęły dwa elementy, które przez powojenne 70 lat ograniczały swobodę wyboru tureckich przywódców.
Pierwszym była decydująca polityczna rola armii, dla której NATO było fundamentem bezpieczeństwa, a która zawsze mogła po prostu obalić cywilne władze. Dziś, w największym demokratyzacyjnym sukcesie Erdoğana, armia została zapędzona do koszar i politycznie zneutralizowana przez dwie serie procesów: najpierw z podejrzenia o zwalczanie Gülena, ongiś najbliższego druha Erdoğana a dziś jego śmiertelnego wroga, a teraz o sprzyjanie mu. Zamachu nie będzie.
Drugim była nadzieja na członkostwo w Unii, wymuszające demokratyzujące przemiany i ograniczające swobodę w szukaniu „nowych przyjaciół i sojuszników”. Dziś jest oczywiste, ze Turcja nie zostanie członkiem, a zresztą przynależność do UE targanej kryzysem nie jawi się już jako coś tak atrakcyjnego.
Tak więc możliwość wyjścia Turcji z NATO nie jest już całkowicie niewyobrażalna, choć nadal skrajnie mało prawdopodobna. Od lat Erdoğan pół-żartem mówił, że wolałby, żeby Turcja była, razem z m.in. Rosją, Chinami i Iranem, członkiem Szanghajskiej Organizacji Współpracy, która „szanuje suwerenność swych członków”.
Jego preferencje w Syrii – Z Rosją i Iranem, a przeciw zachodniej koalicji – są ewidentne. Widać to też w kwestii zakupu S-400.
Ten rosyjski system zostałby dopasowany do posiadanych przez Turcję amerykańskich samolotów, co pozwalałoby rozpracować ich mocne i słabe strony.
Można przypuszczać, że Rosjanie to jednak już wiedzą, jakie one są – ale F35 to najnowsza broń USA i jej sekrety są pilnie strzeżone. Jest niewyobrażalne, by Waszyngton się zgodził na jej współistnienie z rosyjskim S-400. Już wcześniej Kongres przyjął rezolucję zakazującą jej sprzedaży do Turcji; Trump jedynie przestał się sprzeciwiać jej realizacji.
Zarazem jednak jego decyzja nie wpływa ani na szkolenie w Arizonie tureckich pilotów na dwóch maszynach już przez Turcję odebranych, ale pozostających na terytorium USA, ani na odłożone w czasie dostawy dalszych maszyn; pozostaje to przestrzeń do negocjacji.
Także i pozostałe sankcje są obosieczne. Taryfy na turecką stal i aluminium są w istocie częścią amerykańskiej wojny celnej z Chinami – i owocują wzrostem cen w USA na towary produkowane z tych surowców.
Upadek tureckiej liry istotnie Erdoğanowi trudno będzie powstrzymać, i polityczna cena będzie wysoka. Ale teraz, tuż po wyborach, prezydent może sobie na to pozwolić – i do następnych wykorzystać swą nieograniczona niemal władzę, by się z malkontentami rozprawić.
Dodatkowo kryzys liry ugodzi też w rubla (Rosja dużo zainwestowała w Turcji) – co z kolei może doprowadzić do szerszego kryzysu walutowego, jak w Azji Południowo-Wschodniej 21 lat temu. To zaś ugodziłoby też w złotego i inne słabsze waluty.
Nawet wstrzymanie sprzedaży F35 ma swoje negatywne konsekwencje: europejskie centrum serwisowania silników tych maszyn mieści się w tureckim Eskişehirze. Co więcej, Turcja może odpowiedzieć, odcinając Amerykanom dostęp do bazy w Inçirlik, gdzie przechowywane są bomby atomowe B61, będące podstawą amerykańskiego odstraszania atomowego w Europie. Jeśli kryzys się będzie zaogniał, Amerykanie mogą podjąć decyzję o ich ewakuacji – a Turcja może chcieć się temu przeciwstawić.
W Moskwie nie liczą na to, że Turcja wyjdzie z NATO lecz, że – pozostając członkiem sojuszu – będzie dlań bardziej obciążeniem niż atutem. Zarazem już teraz potencjalni „nowi przyjaciele i sojusznicy” Ankary czerpią korzyści z jej kryzysu z Waszyngtonem. W reakcji na najnowsze amerykańskie sankcje szef tureckiego MSZ Mehmet Çavuşoğlu spotkał się w Ankarze ze swym rosyjskim odpowiednikiem Siergiejem Ławrowem.
Po spotkaniu oznajmił, że Turcja „nigdy nie popierała sankcji przeciw Rosji i nie poprze sankcji nałożonych na Iran”. To pierwsze jest niezupełnie prawdą: Turcja potępiła była rosyjską inwazję na Krym i nawet uznała się za rzeczniczkę praw krymskich Tatarów, którzy opowiedzieli się za Ukrainą.
Dziś takie deklaracje stały się niewyobrażalne:
Rosja właśnie zyskała tureckiego sojusznika w konflikcie z Ukrainą. Podobne korzyści odniosły Chiny: podczas gdy ONZ publicznie oskarżyła Pekin, ze w „obozach reedukacyjnych” w Sinkiangu więzi milion tamtejszych Ujgurów, Turcja zachowuje milczenie.
Wcześniej byłą rzeczniczką praw Ujgurów, których uznaje, podobnie jak Tatarów, za etnicznych pobratymców. Ale tydzień temu Ankara zwróciła się do Pekinu o nowe kredyty; Ujgurzy pieniędzy nie dają.
Można się jedynie spodziewać nasilonej tureckiej kampanii w obronie praw nieszczęsnych Rohingya, także muzułmanów, ale prześladowanych przez reżim w Birmie (Mjanma), na którym Ankarze nie zależy. I – podobnie – może wreszcie dojdzie do oficjalnego uznania przez USA ludobójstwa Ormian w Imperium Otomańskim ponad wiek temu za ludobójstwo; wcześniej powstrzymywał je lęk przed turecką reakcją. No i może syryjscy Kurdowie, którzy już w rozpaczy zaczęli negocjacje z Damaszkiem, będą mogli się poczuć trochę bezpieczniej.
Wszystko to byłyby, oczywiście, bardzo pożądane wydarzenia – ale cena, jaką trzeba by za nie zapłacić, jest jednak porażająca. Nawet jeśli dojdzie w końcu do jakiejś stabilizacji w relacjach między Waszyngtonem a Ankarą, to obecny kryzys jest, podobnie jak obecne upalne lato, dowodem, że stary świat się sypie na naszych oczach. Zaś nowy ład – i polityczny, i klimatyczny – kształtować się będzie jeszcze długo. To zaś w historii zawsze dotąd znaczyło: krwawo.
* Konstanty Gebert (Dawid Warszawski), założyciel i pierwszy dyrektor warszawskiego biura think tanku ECFR (European Council on Foreign Relations), w latach 70. współpracownik KOR, w latach 80. publicysta (ps. Dawid Warszawski) podziemnej „Solidarności”, sprawozdawca rozmów Okrągłego Stołu (książka „Mebel”), wspierał Tadeusza Mazowieckiego jako specjalnego wysłannika ONZ do Bośni (1992-1993; książka „Obrona poczty sarajewskiej”), jeden z animatorów odrodzenia życia żydowskiego w Polsce (założyciel pisma „Midrasz”, 1997), specjalizuje się w tematyce bliskowschodniej, opisuje naruszanie praw człowieka w wielu miejscach świata.
(ur. 1953), psycholog, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, obecnie stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. Założyciel i pierwszy redaktor naczelny żydowskiego miesięcznika „Midrasz”. W stanie wojennym, pod pseudonimem Dawid Warszawski, redaktor i dziennikarz podziemnego dwutygodnika KOS, i innych tytułów 2. obiegu. Autor ponad dwóch tysięcy artykułów w prasie polskiej i ponad dwustu w międzynarodowej, oraz kilkunastu książek. Książka „Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło” (Agora 2022) otrzymała nagrody im. Beaty Pawlak, Klio oraz im. Marcina Króla. Jego najnowsze książki to „Spodnie i tałes” (Austeria 2022) oraz „Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela” (Agora 2023). Twórca pierwszego polskiego podcastu o Izraelu: „Ziemia zbyt obiecana”.
(ur. 1953), psycholog, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, obecnie stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. Założyciel i pierwszy redaktor naczelny żydowskiego miesięcznika „Midrasz”. W stanie wojennym, pod pseudonimem Dawid Warszawski, redaktor i dziennikarz podziemnego dwutygodnika KOS, i innych tytułów 2. obiegu. Autor ponad dwóch tysięcy artykułów w prasie polskiej i ponad dwustu w międzynarodowej, oraz kilkunastu książek. Książka „Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło” (Agora 2022) otrzymała nagrody im. Beaty Pawlak, Klio oraz im. Marcina Króla. Jego najnowsze książki to „Spodnie i tałes” (Austeria 2022) oraz „Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela” (Agora 2023). Twórca pierwszego polskiego podcastu o Izraelu: „Ziemia zbyt obiecana”.
Komentarze