W Rumunii prezydent musiał odwołać szefową Krajowej Dyrekcji Antykorupcyjnej, dzięki której przed sądem stanęło 68 dygnitarzy. Zdecydował o tym rumuński TK, działając w interesie rządzącej partii. W Mołdawii Sąd Najwyższy unieważnił wynik wyborów na mera Kiszyniowa, które wygrał przywódca opozycji. Bo szef partii rządzącej podporządkował sobie sądy
Źle się dzieje w Bukareszcie. W poniedziałek 9 lipca 2018 prezydent Klaus Iohannis (na zdj. z prezydentem Andrzejem Dudą) zdymisjonował legendarną szefową Krajowej Dyrekcji Antykorupcyjnej (DNA), budząc oburzenie wielu Rumunów.
45-letnia dziś prokuratorka Laura Codruta Kovesi podczas pięciu lat służby na czele centralnego urzędu prokuratury antykorupcyjnej stała się symbolem skutecznej walki z największą słabością rumuńskiego państwa. Wysłała przed sąd wielu urzędników samorządów lokalnych. Ale przede wszystkim 68 dygnitarzy szczebla centralnego: 14 ministrów i byłych ministrów, 39 deputowanych, 14 senatorów i jednego eurodeputowanego. 37 z nich zostało skazanych. Zabezpieczenia majątkowe w toku ich procesów przekroczyły dwa miliardy euro.
W Rumunii zyskała sławę nieugiętej bojowniczki o uczciwość w życiu publicznym. Ludzie rozpoznawali ją na ulicy i gratulowali niezłomności. Była bardzo ceniona w Unii Europejskiej.
Już w 2014 roku kierowana przez nią DNA została wymieniona w raporcie UE na temat korupcji, jako jedna z pięciu najlepszych w Unii instytucji krajowych do walki z tą plagą. To dzięki niej Rumunia zyskała opinię kraju, który w sposób modelowy zaczął zwalczać zjawisko najbardziej obciążające jego wizerunek w Unii.
Na czele Krajowej Dyrekcji Antykorupcyjnej postawił Kovesi poprzedni prezydent Traian Basescu, lubiany przez większość wyborców, ale znienawidzony przez polityków z racji swego uzasadnionego dystansu wobec klasy politycznej. Jego następca Klaus Iohannis, który swego poprzednika także nie lubił, potwierdził jednak poparcie dla pani Kovesi, która ponad politycznymi podziałami zwalczała korupcyjne obyczaje, pociągając do odpowiedzialności polityków wszystkich partii.
Sam Iohannis (siedmiogrodzki polityk mniejszości niemieckiej) doszedł do władzy w wyborach powszechnych w 2014 roku, na fali protestu przeciwko demoralizacji klasy politycznej. Dla niego szefowa DNA była wymarzonym partnerem w walce o uczciwą Rumunię. Tak jak wielki ruch społeczeństwa obywatelskiego, który udzielał im wsparcia.
Dlaczego więc Klaus Werner Iohannis odwołał Laurę Codrutę Kovesi, budząc gniew niezliczonych komentatorów i postaci życia publicznego? Zszokowana tą decyzją Monica Macovei, niegdyś minister sprawiedliwości, a obecnie znana w Brukseli eurodeputowana, stwierdziła krótko, że
prezydent „dał szansę politykom mającym problemy z kodeksem karnym”.
Wygląda na to, że Iohannis uległ szantażowi ze strony rządzącej postkomunistycznej Partii Socjaldemokratycznej (PSD).
PSD wygrała półtora roku temu wybory parlamentarne dzięki populistycznej kampanii. Z pomocą niewielkiego ugrupowania byłego centroprawicowego premiera Calina Popescu Tariceanu stworzyła rząd,
którego szczególną troską stały się starania o złagodzenie antykorupcyjnej polityki.
Już w pierwszych tygodniach urzędowania, w początku ubiegłego roku, rząd przyjął w niezwykłym pośpiechu projekty nowelizacji ustaw zmierzające w tym kierunku. Jak choćby przewidujące przedawnienie korupcyjnych przestępstw już po trzech latach lub znaczne podwyższenie progu finansowych szkód dla budżetu państwa, których spowodowanie jest ścigane jako przestępstwo. Jednak rząd zrezygnował z tych nowelizacji pod naciskiem gigantycznych demonstracji protestu, które 5 lutego 2017 zgromadziły 600 tysięcy demonstrantów w całym kraju (to tak jakby w Polsce demonstrowało ponad milion osób).
Intencje rządzącej PSD były grubymi nićmi szyte. To z szeregów tej partii wywodzi się wielu polityków ściganych za korupcję lub nadużycia władzy.
Jej przywódca, Liviu Dragnea, nie mógł zostać premierem, bo ma wyrok w zawieszeniu za oszustwa (gdy był szefem samorządu w okręgu Teleorman) przy przeprowadzaniu kilka lat temu referendum w sprawie odwołania prezydenta Basescu. Z inicjatywy DNA toczą się też inne postępowania przeciwko niemu, a jedno zakończyło się już wyrokiem skazującym w pierwszej instancji. Przywódcy koalicji rządowej pali się ziemia pod nogami.
Rządzi z tylnego siedzenia, którym jest mało prestiżowy w Rumunii fotel przewodniczącego parlamentu, przy pomocy kolejnych premierów (pani Viorica Dancila jest już trzecim podczas półtora roku), których wymienia w miarę zużywania się ich lojalności i wzrostu ich ambicji wybicia się na niepodległość. Utrzymuje wysoki stopień sondażowego poparcia dla swej partii, korzystając z bardzo dobrej kondycji gospodarczej kraju – rozdaje ludności żywą gotówkę, zwłaszcza podnosząc odczuwalnie płace w budżetówce oraz renty i emerytury.
Solą w oku przywódcy PSD stała się DNA i jej szefowa popierana przez Iohannisa. Rząd długo szukał sposobu na to, by pozbawić prezydenta wpływu na obsadę kierownictwa organów prokuratury. Okazało się, że nie trzeba w tym celu zmieniać ustaw. W sukurs przyszli sędziowie, według powszechnej opinii obserwatorów związani z rządzącą partią.
Minister sprawiedliwości Tudorel Toader wystąpił więc do prezydenta z wnioskiem o zdymisjonowanie pani Kovesi ze stanowiska szefowej DNA. Iohannis odmówił, twierdząc, że nie ma do tego żadnych merytorycznych podstaw. I wtedy premier zwrócił się do Trybunału Konstytucyjnego o rozwiązanie tego sporu.
30 maja 2018 Trybunał wydał wielostronicowe, bardzo zawiłe orzeczenie, w którego konkluzji stwierdził (niezgodnie z opinią Komisji Weneckiej), że prezydent nie ma prawa odrzucić wniosku ministra i musi panią Kovesi odwołać ze stanowiska. Jednym z argumentów było stwierdzenie, że to minister zarządza prokuraturą i prezydencka odmowa blokuje działanie organu państwowego. Jest to co najmniej nieścisłe, bo w Rumunii to nie minister sprawiedliwości, a inna osoba (obecnie Augustin Lazar) jest prokuratorem generalnym.
Rumuńscy komentatorzy zwrócili uwagę, że orzeczenie Trybunału modyfikuje kształt ustroju konstytucyjnego Rumunii, zwiększając rolę rządu, a umniejszając uznawane dotąd prerogatywy prezydenta. Najbardziej niepokojący jest fakt, że dokonuje się to z dziecinną łatwością na skutek decyzji sędziów działających ewidentnie w doraźnym interesie rządzącej partii.
Klaus Iohannis zwlekał kilka tygodni z wykonaniem wyroku. Zresztą nawet Trybunał nie wyznaczył mu terminu, w którym miałby to zrobić. Jednak Liviu Dragnea sięgnął po broń atomową: zagroził wszczęciem procedury usunięcia głowy państwa z urzędu, jeśli nie uszanuje orzeczenia. W Rumunii oznacza to decyzję Zgromadzenia Narodowego o zawieszeniu prezydenta w pełnieniu funkcji, a po 30 dniach powszechne referendum w sprawie jego dalszego losu. Poprzednik Iohannisa Traian Basescu przeszedł z sukcesem przez taką procedurę dwukrotnie. Ale miał poparcie miażdżącej większości społeczeństwa i trudno zrozumieć na co liczyli politycy, którzy chcieli się go pozbyć.
Z Iohannisem jest inaczej, bo
Rumunia jest dziś pęknięta na pół, a która połowa jest większa – trudno stwierdzić.
Jest wciąż zaskakująco duże, choć nie w pełni zorganizowane społeczeństwo obywatelskie (wspierane przez aktywną diasporę żyjącą na Zachodzie), które nie znosi nieuczciwości polityków oraz cynicznych pogrobowców komunizmu przebranych w szaty europejskich socjaldemokratów i dążących do niepokojącej pełni władzy. Ale jest też milcząca rzesza obywateli nie czujących odpowiedzialności za państwo i bardzo zadowolonych z rządów ludzi dających dziś pieniądze i święty spokój.
W tej sytuacji prezydent podjął decyzję, od której tak się dystansuje, że nie ogłosił jej osobiście, a zrobiła to za niego jego rzeczniczka, która stwierdziła w uzasadnieniu, że wyroki Trybunału Konstytucyjnego muszą być wykonywane. Cała sprawa może go jednak dużo kosztować. Kilka dni temu Iohannis ogłosił wolę kandydowania w przyszłorocznych wyborach prezydenckich na drugą kadencje. Nie wiadomo jednak, czy po dymisji Kovesi nie stopniała liczba wyborców gotowych na niego głosować.
W Bukareszcie przebąkuje się, że to właśnie Kovesi mogłaby się stać jego rywalką, choć ona sama twierdziła publicznie w przeszłości, że nie ma ambicji politycznych.
Jeżeli w Bukareszcie dzieje się źle, to w Kiszyniowie dzieje się jeszcze gorzej. Mołdawia (niegdyś sowiecka republika), bratni, rumuńskojęzyczny sąsiad Rumunii staje się państwem coraz bardziej autorytarnym, oddalając się od perspektywy uczestnictwa w europejskiej integracji. Jeszcze kilka lat temu Mołdawia budziła w Unii wyjątkowo duże nadzieje, bo jej władze zdawały się bardzo zdecydowane na prozachodnie reformy. Dziś panuje tam coraz bardziej niepodzielnie przywódca rządzącej partii, dominujący nad gospodarką i polityką kraju oligarcha Vlad Plahotniuc.
Jego rządy oznaczają rosnące restrykcje wobec opozycji i społeczeństwa obywatelskiego. W ostatnich tygodniach okazało się jak bardzo zdołał sobie podporządkować sądy i co to oznacza.
29 czerwca 2018 mołdawski Sąd Najwyższy unieważnił przedterminowe wybory lokalne na stanowisko mera stolicy, które wygrał przywódca opozycji Andrei Nastase, zdobywając 3 czerwca w drugiej turze prawie 53 proc. głosów. Było to ważne zwycięstwo, bo w stołecznym, prawie milionowym Kiszyniowie mieszka niemal jedna trzecia mieszkańców Republiki Mołdawii. Jednak dwie kolejne instancje sądowe orzekły o nieważności tych wyborów, Sąd Najwyższy potwierdził ich orzeczenia, a Centralna Komisja Wyborcza przyjęła to do wiadomości.
Jako powód podano fakt, że obaj kandydaci złamali ciszę wyborczą w dniu głosowania, wzywając obywateli przez internet do pójścia do urn, choć nie prowadzili kampanii na swoją rzecz. Nigdy w przeszłości takie działania nie były w Mołdawii powodem kwestionowania ważności wyborów. Nieuczciwość i kuriozalność tego orzeczenia biła w oczy. Na ulice stolicy wyszły tysiące demonstrantów, a protesty w Kiszyniowie trwają do dziś.
5 lipca Parlament Europejski przyjął obszerną, bardzo krytyczną rezolucję w sprawie stanu demokracji w Mołdawii. Opisano w niej szczegółowo niezliczone odstępstwa od europejskich standardów. Parlament zwrócił się do Komisji Europejskiej o wstrzymanie pomocy finansowej dla tego państwa, które od lat wiąże koniec z końcem tylko dzięki pomocy zagranicznej.
Autor jest niezależnym publicystą, byłym ambasadorem RP w Rumunii i Republice Mołdawii.
Tytuł i lead od redakcji.
Niezależny publicysta, były ambasador RP w Rumunii (lata 1993–1999) i w Mołdawii (lata 2010-2012). Autor książki „Rumun goni za happy endem” (Wydawnictwo Czarne).
Niezależny publicysta, były ambasador RP w Rumunii (lata 1993–1999) i w Mołdawii (lata 2010-2012). Autor książki „Rumun goni za happy endem” (Wydawnictwo Czarne).
Komentarze