„Jak podważyć duopol PO-PiS?” - zastanawiali się na dyskusji w Warszawie politycy Nowoczesnej, Zielonych, „Inicjatywy Polskiej”, partii „Razem” oraz ruchów miejskich. Przedstawiamy ich strategie w bitwie o prezydenturę Warszawy. Wnioski? Niewesołe
Przedstawiciele kilku partii opozycyjnych występujący w debacie zorganizowanej 30 października 2017 w warszawskim klubie „Państwomiasto” wzięli się za bary z dwoma wyzwaniami. Pierwsze: jak się odróżnić od PO i PiS - i nie dać zgnieść przez pojedynek tych dwóch gigantów. Drugie: jak wygrać wybory samorządowe w Warszawie.
Powiedzmy z góry, że „wygrać” znaczyło dla każdego z uczestników debaty co innego.
Paweł Rabiej, kandydat Nowoczesnej na prezydenta Warszawy, oraz Adrian Zandberg, członek zarządu partii „Razem” (i jej faktyczny lider) grali o najwyższą stawkę.
W debacie brali udział przedstawiciele i przedstawicielki mniej liczących się ugrupowań: partii Zielonych (Dagmara Misztela), Paulina Piechna-Więckiewicz (Inicjatywa Polska, d. SLD, radna m.st. Warszawy) oraz Jan Mencwel, działacz ruchów miejskich („Miasto jest nasze”). Ta trójka miała zdecydowanie węższą perspektywę, mówiła więcej o czysto lokalnych sprawach, podczas gdy np. Adrian Zandberg zawiesił się na szczegółowym pytaniu o przebieg obwodnicy śródmiejskiej w Warszawie.
Dyskusja dobrze pokazywała dylematy polityków spoza „duopolu” PO-PiS wymienianego przez obecnych jako przekleństwo polskiej polityki.
PiS był wrogiem, ale częściej atakowano PO - za korupcję, za reprywatyzację, za złe zarządzanie miastem.
Krytykowano zarzut „symetryzmu” stawiany przez publicystów sprzyjających PO tym ludziom z opozycji, którzy krytycznie oceniają także rządy PO-PSL.
"Jesteśmy symetrystami" - deklarowali uczestnicy.
Narzekano, że dominacja PO i PiS spycha ich do narożnika. Wyborcy są zmuszani strachem, aby głosować na te partie. Wyborcy PiS boją się PO i - mówił Zandberg - z zaciśniętymi zębami głosują na partię Kaczyńskiego, i na odwrót. „Jeśli na serio chce się rozmawiać o fenomenie poparcia dla populistycznej prawicy, metodą nie jest zamykanie oczu i cofnięcie się do przeszłości. Siłą duopolu było to, że jedni straszyli drugimi. To jest naprawdę jedyne paliwo, na którym liberalna część tego duopolu funkcjonowała”.
"Cały ten „symetryzm” to rodzaj straszaka. Służy do przekonania wyborców: „wróćmy do ciepłej wody w kranie, wróćmy do PO i będzie fantastycznie” - mówił Paweł Rabiej z Nowoczesnej.
"Staram się rzetelnie oceniać to, co robi PiS, jest mnóstwo dewastacji życia publicznego, ale z drugiej strony nie ma żadnego powodu, żeby nie rozliczać PO za to, co zrobiło, i za zaniedbania w rządzeniu miastem. Potrzebne jest rzetelne punktowanie tego, co było złe" - przekonywał.
Kandydat Nowoczesnej na prezydenta przedstawił jasno kalkulację wyborczą swojej partii. Brzmi ona tak: PiS nie wygra w liberalnej i otwartej Warszawie, chociaż z pewnością wprowadzi kandydata do drugiej tury. Kandydat opozycji, który wejdzie do drugiej tury, ma więc duże szanse na zwycięstwo.
„Trzy lata rządów będzie miało swoje skutki. Liczba osób rozczarowanych będzie bardzo duża. Warszawa jest miastem otwartym, liberalnym i takim pozostanie” - mówił Paweł Rabiej.
Rabiej uważa, że to on tym kandydatem powinien zostać. PO jest nieruchawa po 11 latach rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz i skompromitowana skandalami reprywatyzacyjnymi. Być może wystawi kandydata, który przegra z przedstawicielem środowisk liberalnych i lewicowych, nie unurzanym w skandale warszawskie. „Co pani prezydent otwiera usta, to dodaje wyborców PiS” - mówił.
Rabiej otwarcie emablował lewicowych wyborców, przekonywał, że bez zdrady swoich wartości mogą na niego zagłosować. Mówił, że pod 80 proc. programu Nowoczesnej dla Warszawy mógłby się podpisać Adrian Zandberg.
Wspominał o publicznych żłobkach dostępnych dla każdego i programie budownictwa komunalnego. Popełnił jednak błąd, mówiąc, że o wygranej w Warszawie prawdopodobnie nie zadecyduje program wyborczy kandydata, tylko emocje związane z polityką krajową - co natychmiast zostało dostrzeżone przez przedstawicieli innych ugrupowań. Nawet jeśli to prawda, to kandydatowi na prezydenta miasta nie wypada przyznać, że jego program ma drugorzędne znaczenie.
Adrian Zandberg z partii Razem grał w zupełnie inną grę niż kandydat Nowoczesnej. Uchylił się od odpowiedzi na pytanie o wspólnego kandydata rozdrobnionej lewicy, mówiąc, że negocjacje trwają. Przyznawał też - chociaż nie wprost - że zwycięstwo takiego kandydata w wyborach prezydenckich jest mało prawdopodobne. Ważne, żeby lewica zdobyła silną reprezentację. O wyborach w Warszawie mówił:
„Warszawa jest dla lewicy ogromną obietnicą - miastem najbogatszym, ale też miastem potężnych nierówności. Można w niej pokazać, że można budować państwo opiekuńcze, że nikt nie jest zostawiony sam sobie. To jest realne - w Warszawie możemy to wykazać szybko”.
Lider Razem wyliczał socjaldemokratyczne elementy programu:
Dodawał: „Tu są narzędzia, żeby pokazać, że to możliwe w skali całej Polski”.
Dla lewicy Warszawa byłaby więc rodzajem laboratorium, sprawdzianu socjaldemokratycznych ideałów w warunkach współczesnej Polski.
Dwie działaczki lewicy skupiły się bardziej na sprawach lokalnych. Paulina Piechna-Więckiewicz (Inicjatywa Polska, d. SLD) narzekała na OKO.press - które napisało, że PiS powinien wysyłać kwiaty lewicowym liderom, ponieważ podziały wśród nich sprawiły, że głosy wyborców lewicy się zmarnowały, a PiS zyskał większość. Dziś lewica jest „szantażowana”, żeby pójść ze zjednoczoną opozycją przeciw PiS.
Dagmara Misztela z Zielonych skarżyła się na brak zainteresowania ze strony mediów. Mówiła o sprawie smogu, zieleni miejskiej, publicznych toaletach.
Jan Mencwel miał przesłanie do wyborów PO. „Dla mnie wyborcy PiS to bardzo ważna grupa, do której też kierujemy nasze działania. Próbujemy im przekazać, że PiS nie jest jedyną alternatywą dla PO” - mówił. O uderzająco lewicowym programie Nowoczesnej Mencwel żartował: „Podoba mi się ten program. Ale mam wrażenie, że Ryszard Petru go nie przeczytał”.
Nad całą dyskusją unosił się duch wiceministra sprawiedliwości w rządzie PiS i przewodniczącego komisji reprywatyzacyjnej Patryka Jakiego - przywoływanego wielokrotnie przez prawie wszystkich uczestników.
Jaki nie ma szans na wygraną w Warszawie, podkreślano, ale jego popularność wśród części mieszkańców jest problemem. Widać było, że uczestnicy liczą się z możliwą wygraną kandydata PiS bardziej niż są skłonni publicznie przyznać.
Łączyła ich też bardziej niechęć do PO i PiS - chociaż częściej krytykowano tę pierwszą - niż pozytywny program.
Ze wszystkich pomysłów politycznych w debacie kalkulacja Nowoczesnej wydaje się najbardziej realistyczna, chociaż także obciążona poważnym ryzykiem - zwycięstwa PiS. Na wewnętrznym konflikcie w łonie opozycji skorzysta tylko PiS.
Uczestnicy o tym wiedzą, ale równocześnie nikt nie chce zrezygnować z własnych celów i obawia się utraty własnych wyborców, którzy zbyt odległe koalicje mogą uznać za rozmycie swoich ideałów.
Gdybym pracował w sztabie wyborczym Patryka Jakiego, słuchałbym tej debaty z satysfakcją.
PS.: Organizatorami debaty była Fundacja Głośniej oraz Pańska Skórka.
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Komentarze