0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Grazyna Marks / Agencja GazetaGrazyna Marks / Agen...

"Ta przemoc, zarówno psychiczna – groźby, oskarżenia, poniżanie, jak i fizyczna, zaczynała się od »najprostszych« form. Ustawiano ludzi w specyficznej pozycji na wprost ściany, z rękami w górze i nogami w rozkroku, ustawionymi pod niewygodnym kątem. W takiej »rasciażce« trudno jest ustać 15 minut, a ludziom kazano tak stać godzinami. Dwie osoby, z którymi rozmawiałam, stały tak 17 godzin. Bez jedzenia, czasem bez łyka wody.

Ale ludzie nie uważają tego za »prawdziwą« przemoc, bo mają porównanie z tym, co przechodzili inni", mówi Olga Salomatova, ekspertka Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, która spędziła ostatnie półtora miesiąca w Białorusi. Według dziennikarki Hanny Liubakovej od 9 sierpnia 2020 w Białorusi zatrzymano ponad 13 200 osób.

Nikita Grekowicz: Zacznijmy od początku. W Polsce często mówi się w tym kontekście o sierpniu, czasem o maju. Ale przecież Białoruś zaczęła się zmieniać dużo wcześniej.

Olga Salomatova: Początek to epidemia koronawirusa. I to ona tak naprawdę spowodowała wzrost aktywności obywatelskiej w Białorusi. Było związane z tym, że Łukaszenka nie chciał przyznać, że w ogóle istnieje taki problem. Nie chciał o tym w ogóle rozmawiać.

W pewnym momencie obraził społeczeństwo mówiąc, że znany białoruski artysta sobie umarł – na COVID, czy nie, to właściwie nieważne. Mówił o tym w bardzo niegrzeczny sposób. Mówił też, że ten artysta sam jest sobie winien.

Tak samo mówił o innych, którzy umierali na powikłania po koronawirusie. To przez społeczeństwo zostało bardzo źle przyjęte, podobnie jak to, że nie było żadnego wsparcia ze strony państwa, żadnych wyjaśnień. I żadnej pomocy.

Ludzie sami zaczęli więc pod hasztagiem #BYCOVID19 robić dużą kampanię społeczną pomocy szpitalom, medykom#BYCOVID19. Ludzie, którzy wcześniej w ogóle nie byli zaangażowani w społeczne inicjatywy, zaczęli być bardzo aktywni. Mały biznes, sektor IT, kawiarnie, restauracje... To położyło fundamenty pod to, co widzimy teraz.

Białorusini wtedy zrozumieli, że można funkcjonować inaczej, co więcej, że państwo im przeszkadza. Nie tylko nie pomaga, co wręcz przeszkadza.

Zdali sobie sprawę, że społeczeństwo może zrobić bardzo dużo. Kiedy Polska szukała rozwiązań na poziomie państwowym możliwości zakupu sprzętu, maseczek, w Białorusi na początku wszystko było organizowane przez społeczeństwo obywatelskie. Część osób, które pracowały w biznesie zawiesiła swoją działalność żeby pomagać jako wolontariusze.

W tym czasie organizacje, ludzie w ramach kampanii ustalili między sobą, że nie będą mówić o polityce. Nie rozmawiali o poglądach, to przestało być istotne. Ważny był cel: pomóc szpitalom i ludziom, uratować medyków, żeby ci mogli pracować dalej. I ostatecznie włączyć w to państwo, żeby mechanizm w jakiś sposób zaczął jednak działać.

Ludzie zobaczyli, że są bardziej skuteczni niż państwo. Łukaszenko teraz mówi, że był zajęty walką z koronawirusem, że całe państwo na to pracowało, a teraz „destruktywne elementy” z tego korzystają. Było zupełnie inaczej i ludzie to wiedzą. To ludzi wkurza.

Wtedy zaczęły się pierwsze represje, pierwsze ograniczenia i tak wcześniej już ograniczonych swobód.

W Białorusi zawsze są represje, zawsze są ograniczenia dla najbardziej aktywnych, ale w kwietniu państwo zauważyło, że są ludzie, którzy zaczynają być bardzo popularni przez swoją działalność, przez tę pomoc, którą świadczą i postanowiło nad tym zapanować. Tak jak zwykle w Białorusi, zamiast pomóc i wesprzeć, możliwości dla aktywnych były ograniczane.

Ale w kwietniu to nie było jeszcze tak mocno zauważalne. Były procesy administracyjne, kary pieniężne dla niektórych. Były też rozmowy o tym, jak ograniczyć albo lepiej kontrolować środki, które przychodzą z zagranicy. Dlatego że dużo pieniędzy na walkę z COVID wpłacali Białorusini mieszkający poza krajem.

W maju, po ogłoszeniu daty wyborów, część z tych aktywnych ludzi w trakcie walki z COVID poczuło, że tę energię i nowo nabytą wiedzę społeczną mogą wykorzystać w walce o wolne wybory. To jest bardzo ciekawa sytuacja, o niej można dużo mówić, ale sprowadza się do tego, że aktywność społeczna zaczęła być budowana przed majem, a w maju zaczęła być widoczna.

I zadziałała. Ludzie poczuli, że coś wspólnie mogą zrobić. Nie interesują ich podziały na swoich i nie swoich, ich interesuje inne państwo. Interesuje ich inna władza, która będzie pomagać, wspierać, a nie oskarżać i przeszkadzać. To był początek tych protestów, które świat zauważył w lipcu, ale najbardziej w sierpniu.

Już wtedy, w maju, ograniczano pracę adwokatom.

Jeszcze wcześniej Łukaszenko mówił, że COVID nie jest zagrożeniem, że to bajka, że to jest coś czym on nie będzie zawracać sobie głowy, a z drugiej wykorzystując COVID ograniczał możliwości pracy organizacji społecznych i adwokatów.

Adwokaci nie mogli wchodzić do miejsc pozbawienia wolności, sądy nie pracowały normalnie,. Od kwietnia w procesach administracyjnych adwokaci nie mogli wejść do swoich klientów. Jeśli klient był skazany na przykład na 15 dni aresztu, to adwokat nie mógł sprawdzić, co się z nim dzieje. Część osób nie mogła tego nawet zaskarżyć. Adwokatów zaczęli traktować, jako kogoś, kto bardzo przeszkadza.

Ta sytuacja i to, co miało miejsce przedtem, miały odwrotny skutek od zamierzonego – adwokaci zaczęli być bardziej aktywni, bardziej widoczni. Pierwszy adwokacki list otwarty powstał w czerwcu, ponad stu adwokatów potwierdziło w nim, że nie mogą dotrzeć do swoich klientów, że w sprawach administracyjnych w Białorusi praktycznie nie ma prawa do obrony.

A jeśli były sprawy z polityczną motywacją, to najczęściej były to właśnie sprawy administracyjne. W nich ludzie są skazywani za poglądy, za udział w wiecach, a czasami nawet za udział w wydarzeniach, na które władza pozwoliła.

Niestety, dalej było tylko gorzej. Czasem adwokaci nie mogli wejść do aresztu śledczego po kilka dni, do Wiktara Babaryki dobijali się tydzień. Obawiano się, że dzieje się z nim coś złego.

Korzystając z pretekstu pandemii, wprowadzano różne ograniczenia, czasami rozmowy z adwokatami odbywały się w zwykłym pokoju widzeń, w innych przypadkach przez szybę albo telefon. Wszystkie dokumenty adwokaci musieli przekazywać przez pracowników lub kancelarię aresztu. Trudno tu mówić o poufności relacji między adwokatem i klientem.

Teraz adwokaci są ostatnią instancją jakiejkolwiek wiedzy o zatrzymanych.

To zależy – społeczeństwo zaczęło być na tyle aktywne, że ludzie sami dzwonią do organizacji obrony praw człowieka, mówią, że widzieli zatrzymanie, próbują wyjaśnić nazwiska, żeby później przekazać dalej te informacje.

Z drugiej strony adwokat jest jedyną osobą, która na poziomie ustawowym ma prawo wejść do miejsc pozbawienia wolności (poza konsulem w przypadku cudzoziemców). Od sierpnia prawo nie działa, ale adwokat, powołując się na ustawę, może próbować. W niektórych przypadkach to się udaje.

Adwokat zaczyna być osobą, która łączy świat zewnętrzny z osobą zatrzymaną – w praktyce może stwierdzić czy człowiek jest cały. Poza tym przychodząc adwokat pokazuje, że będzie walczyć o zatrzymanego i że jest jakakolwiek szansa. To dużo dla osoby, która obawia się czy wyjdzie cała i zdrowa z aresztu.

Sytuacja adwokatów jest teraz straszna – zaczęto ich nie tyle karać dyscyplinarnie, co od razu sprawami karnymi. Niektórych porywa się z ulicy, tylko dlatego, że starają się wykonywać swój zawód. Na znak protestu Maksim Znak, który sam jest przecież adwokatem, zaczął kilkanaście dni temu głodówkę.

To dobrze pokazuje, co może się stać z każdym aktywnym społecznie adwokatem w Białorusi. Głośny protest dziesiątek organizacji prawniczych i pozarządowych z całego świata nic nie zdziałał, tak samo protest samych adwokatów.

Ale adwokatów to dodatkowo zmobilizowało – pracowali pod aresztami śledczymi w najtrudniejszych czasach, wspierali ludzi i mówili, że będą to robić dalej. W pewnym momencie zadeklarowali, że ich nie interesuje to, co mówi prorządowa główna białoruska Rada Adwokacka, co jest czymś niesamowitym dla adwokatów w Białorusi.

W jednym ze stanowisk Rada mówiła, że trzeba wspierać poszkodowanych milicjantów i OMON-owców, a nie wspomnieli nic o zwykłych ludziach i torturach. To zrobiono dużo później, po listach od organizacji międzynarodowych oraz proteście adwokatów. W innych stanowiskach adwokatom zwracano uwagę, że nie ma systemowych naruszeń, są pojedyncze wypadki i adwokaci nie mają prawa mówić tak źle o władzy, muszą się trzymać zasad cenzury przy rozmowach z dziennikarzami albo wypowiadając się w internecie .

Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak bardzo ta fala przemocy jest zorganizowaną i świadomą decyzją. Jakie są na to dowody?

OMON, milicja i siły specjalne w Białorusi po 9 sierpnia dostały przyzwolenie na wszystko. W tym pierwszym, powyborczym tygodniu również na zabójstwa. Najlepiej w skrajnych wypadkach, ale funkcjonariuszom sygnalizowano, że i tak nie będą ponosić za to odpowiedzialności. W Mińsku mówiono to do ludzi wprost. O czymś takim mówili pomiędzy sobą również pracownicy milicji, OMON-u w Brześciu, w Grodnie, w innych miastach. Powtarzają to setki osób.

Ta przemoc... to jest ciężkie do opisania, to trzeba było poczuć. Przemoc była fizyczna i psychiczna. Przemoc psychiczna była powszechna, wszędzie, w każdym mieście, miasteczku i w każdej dzielnicy, do której przyjeżdżał OMON, wojskowi albo milicja, nawet drogówka.

Wszyscy w pewnym momencie pełnili takie same funkcje, czyli łapali ludzi, bili, zatrzymywali, przekazywali do OMON-u albo milicji i tam zostawiali. Za każdym razem na wulgarnie krzyczeli. Niektórzy ludzie pierwszy raz w życiu słyszeli tak bardzo poniżające słowa.

Grozili zabójstwem, gwałtem, zabójstwem dzieci, rodzin. Grozili odebraniem dzieci. Cały czas bardzo wulgarnie. Niektórzy później mówili, że nie będą tych słów powtarzać, bo nie mogą przy mnie użyć takich słów.

Możemy tutaj kilku użyć...

[przerwa] Najłagodniejsze z nich, to „suka”, „bliat'” [kurwa], „twar'” [menda], „faszyst”, oczywiście były też nieco mniej wulgarne – „predatiel” [zdrajca], „wrag” [wróg]. Mówiono tak do każdego – do kobiet, mężczyzn, do nieletnich. Do tych ostatnich krzyczeli jeszcze, że wyrosną z nich wrogowie ojczyzny i trzeba ich zabijać póki są młodzi, by nie byli przykładem dla innych.

Takie same zdania były powtarzane w całym Mińsku, w Brześciu, w Grodnie. Widać, że były wyuczone.

Funkcjonariusze czasami przypominali też o zabójstwach politycznych, które odbyły się w Białorusi w latach 90. Mówili o tym młodzi OMON-owcy, którzy wcześniej nigdy nie poruszali tego tematu. A nie jest to temat, który dzisiaj zna każdy w Białorusi. Pytali: „czy chcesz powtórzyć los Zawadzkiego [red. Dzmitryja]? Zafunduję ci to, nie ma problemu”.

Straszyli też: „Jak nie otworzysz telefonu to na początku złamię ci rękę. A później będziesz zgwałcony”. A po tym urealniali te groźby – zdejmowali spodnie, bieliznę, to wszystko na oczach innych, okropnie przy tym bili. Czasami bili kobiety na oczach mężczyzn, mówiąc im, że to ich wina, że będzie jej jeszcze gorzej, jeśli nie wykonają danego polecenia. To też powtarzało się w Brześciu, w Mińsku, w Grodnie, w innych miastach.

Ta przemoc, zarówno psychiczna – groźby, oskarżenia, poniżanie, jak i fizyczna, zaczynała się od „najprostszych” form. Ustawiano ludzi w specyficznej pozycji na wprost ściany, z rękami w górze i nogami w rozkroku, ustawionymi pod niewygodnym kątem. W takiej „rasciażce” trudno jest ustać 15 minut, a ludziom kazano tak stać godzinami. Dwie osoby, z którymi rozmawiałam, stały tak 17 godzin. Bez jedzenia, czasem bez łyka wody.

Ale ludzie nie uważają tego za „prawdziwą” przemoc, bo mają porównanie z tym, co przechodzili inni. Mówią, że nie byli w najgorszej sytuacji, bo na przykład wyprowadzano ich do toalety. Jeden chłopak mówił, że milicjant zdobył się na ludzki gest, pozwalając mu zostać na jakiś czas w toalecie, powiedział mu: „stój tu”. Nie pozwolił mu usiąść, czy się położyć – sam fakt, że strażnik pozwolił mu stać luźno, nie w rasciażce, z rękami do góry, był dla niego ludzkim odruchem.

Zwykli Białorusini nie uważają tego stania pod gołym niebem, w niewygodnej pozycji, przez 17 godzin, za tortury. Ale to są tortury. A w Białorusi mieliśmy do czynienia ze wszystkimi poziomami nieludzkiego traktowania, dlatego ludzie zaczęli traktować krzyki i poniżanie, ciągłą presję psychiczną za niemal normalność.

Bicie było uznawane za coś nieco mniej normalnego, ale tutaj definicje też zostały bardzo przesunięte. Lekkie pobicie to dzisiaj w Białorusi takie pobicie, że człowiek trzy tygodnie nie mógł normalnie chodzić. Mężczyzna dostał od OMON-owca w pachwinę tak mocno, że może później być niepełnosprawny. Rozmawialiśmy z jednym dziennikarzem, który na początku twierdził, że prawie nie był bity, ale prędko wyszło, że był bity właśnie po pachwinach. A były przecież jeszcze przypadki, które Białorusini uznawali za poważne pobicia...

I to też było systemowe, te przypadki się powtarzały.

Tak. Ten przypadek, o którym mówię, nie był w Mińsku. Ale mężczyznom trudno o tym mówić, bo nie wypada, bo to poniżające. Każdemu boleśnie sobie o tym przypominać, a ludzie trafiali po czymś takim do szpitali i trudno przewidzieć, jakie będą tego długofalowe konsekwencje.

Jest w tym wszystkim również kontekst seksualny, między innymi tego bicia w krocze. W stosunku do kobiet często powtarzano też – „rozciągnij ją tak, żeby jej macica wypadła”. Jedna dziewczyna usłyszała coś takiego w sytuacji, kiedy zapytała „za co tu stoimy?”, a inna kiedy pierwszy raz dostała w twarz i powiedziała, że OMON-owcy nie mają prawa tego robić. I te dziewczyny tak rozciągano. To też powtarzało się i w Mińsku, i w innych miastach.

A to znaczy, że takie zachowanie było omawiane z ludźmi, którzy to robili. Nie da się robić takich rzeczy, z taką powtarzalnością, bez uprzedniego przygotowania. Podobnie z tymi brutalnymi zatrzymaniami.

O tym funkcjonariusze też mówili między sobą – że trzeba zatrzymać najbardziej aktywnych, tych, co stoją obok, ale przy okazji trzeba też zatrzymać zwykłych przechodniów. Przysłowiowe osoby stojące na przystankach. Strategia reżimowych sił wszędzie była taka sama, w miastach, w miasteczkach, w poszczególnych dzielnicach.

Trzeba krzyczeć na ludzi, używać najbardziej poniżających słów, które mają na celu odczłowieczenie ofiary. Taki sam jest cel tej specyficznej przemocy fizycznej – rzucania ludźmi, traktowania ich jak przedmioty.

Zatrzymania nie odbywały się według normalnego trybu, że ktoś do człowieka podchodził i mówił, że będzie pan/pani zatrzymana – najczęściej funkcjonariusze rzucali się na ludzi, zatrzymywali, jak mówią „mordą o asfalt”. Rzucanie ludźmi o coś twardego, na ścianę, albo o asfalt było standardem, podobnie wykręcanie rąk tak, by ból obowiązkowo towarzyszył zatrzymaniu.

Wrzucano ludzi do więźniarek, autobusów i busików, oznakowanych, nieoznakowanych, by ludzie się później na co dzień bali. Ja się boję do tej pory, a to już prawie tydzień, jak wróciłam z Białorusi – odchodzę od drogi, kiedy widzę autobus, który ma ciemne szyby. Duży, czy mały – nieważne, odchodzę i zaczynam sprawdzać, czy ma rejestrację. Do zatrzymań wykorzystywano nawet wojskowe karetki pogotowia, ale one prawie nie różnią się wyglądem od cywilnych – karetki się zatrzymywały i wyskakiwali z nich uzbrojeni i zamaskowani mężczyźni.

Na początku bili wszystkich. Później, jeśli ktoś z OMON-u chciał sprawdzić telefon, to też mógł sobie od razu pozwolić na wszystko. Większość przypadków grożenia gwałtem, o których wiem, była związana właśnie z tym, że człowiek nie chciał odblokować telefonu, pokazać zdjęć czy komunikatorów. Przypadki gwałtów na kobietach i na mężczyznach, o których mi mówiono, też była z tym związana.

To, że były to zaplanowane działania podkreśla również fakt, że ludzie byli znakowani. I w Mińsku, i w innych miastach ludzie byli znakowani różnymi, powtarzającymi się kolorami. Rysowano na nich znaki.

W Mińsku i w innych miastach ludzie mający określone znaki, albo określony kolor byli traktowani inaczej - niektórych traktowali jako koordynatorów, a z tymi można było robić wszystko, bić bez opamiętania, łamać palce, ręce.

Jeszcze inna sprawa to przemoc związana z użyciem środków pirotechnicznych, które też używane były w taki sposób, by zranić, a nie tylko przestraszyć. Z moich rozmów, których przeprowadziłam około dwustu, wynika, że bardzo rzadko ludzie byli uprzedzani o użyciu tych środków.

Granaty hukowo-błyskowe były rzucane bezpośrednio w największe skupiska ludzi. Gumowymi kulami strzelano najczęściej nie na wysokość nóg i kolan, a wyżej, w tułów i twarz, również bez uprzedzenia.

Widać to, kiedy patrzy się na rany – to było też niemałe zaskoczenie dla lekarzy, którzy nie są, a raczej nie byli przystosowani do opatrywania tego typu ran. Dopiero dzisiejsza sytuacja w Białorusi tak naprawdę pokazała specyfikę ran postrzałowych od gumowych kul – rana po nich się nie goi, ale się otwiera i zaczyna się martwica. Szpitale nie były też przygotowane na taką liczbę poszkodowanych.

Są też przypadki używania ostrej amunicji. W Brześciu mężczyzna zginął od strzału w tył głowy z broni palnej, został postrzelony 11 sierpnia w podwórku i zmarł po kilku dniach w szpitalu.

Milicjant w cywilu zaczął strzelać i sam się chyba przeraził, kiedy zobaczył, że zabił człowieka, ale nie pozwolił nikomu podejść i pomóc. Krzyczał, żeby nikt nie podchodził i machał pistoletem, jak mówią świadkowie (główny świadek został zresztą szybko zatrzymany i siedzi w areszcie śledczym, pod pretekstem oskarżenia o napad na milicjanta).

Wiele wskazuje na to, że mundurowi wiedzieli, że nie poniosą konsekwencji. Potwierdza to fakt, że do tej pory nie ma ani jednej rozpoczętej sprawy karnej dotyczącej zabójstw i tortur, nie mówiąc o przemocy psychicznej – ona się w ogóle nie liczy.

Wcześniej w Białorusi czegoś takiego, nie tyle, że nie było, ale nie można było sobie czegoś takiego wyobrazić. Co prawda nikt, adwokaci również, nie ma wstępu do białoruskich więzień i kolonii karnych, więc nie wiadomo, co się tam dzieje.

Niektórzy byli pracownicy resortów siłowych opowiadali, że strategie użyte w pierwszym tygodniu po wyborach są bardzo podobne do tego, co nazywa się zdławieniem buntu w kolonii karnej. Właśnie ta przemoc psychiczna, krzyki, to rzucanie ludźmi i brutalne zatrzymania czy bicie i tortury, żołnierze jednostek specjalnych wykorzystują, kiedy chcą pokazać kto dominuje w danej sytuacji. I te taktyki, które ukrywano przed opinią publiczną, dzisiaj stosuje się wobec cywilów.

Tortury, które powtarzały się w różnych miastach, też dowodzą, że działania te miały przemyślany charakter. Ludzie byli do tego specjalnie przygotowywani i szkoleni. Człowiek musi być psychicznie przygotowany do tego, żeby taką przemoc stosować wobec innych.

To się nie bierze znikąd. Może dlatego w pierwszych dniach ludzie myśleli, że to przyjechali rosyjscy wojskowi albo ktoś obcy. A to Białorusini Białorusinom zgotowali ten los. Niestety.

Cały czas w Białorusi mamy kilkadziesiąt osób uznanych za zaginione. Dochodziły też słuchy, że w autobusach, więźniarkach leżały na podłodze osoby, które nie dawały oznak życia.

Tak, to są powtarzające się doniesienia. Ludzie, z którymi rozmawiałam, którzy byli w tych więźniarkach, albo ci, którzy byli w celach, mówili o tym wprost.

W czteroosobowych celach było czasem po 30 osób, brakowało powietrza, a przecież w pierwszych dniach najintensywniejszych zatrzymań było bardzo ciepło. Były osoby, które w tych przepełnionych celach i więźniarkach leżały na podłodze. Nie dało się im pomóc, nawet sprawdzić czy żyją, bo nie sposób było się do nich schylić.

A ci co stali, też oddychali z wielkim trudem. Trudno powiedzieć co się działo z tymi ludźmi, którzy tam leżeli. Lekarze między sobą omawiali, że w aresztach byli też ludzie, których im nie wydawano po prostu. A było widać, że z nimi jest już bardzo źle.

Niektórzy z zatrzymanych słyszeli jak lekarze mówili, że kogoś już nie wezmą, bo nie ma to sensu. Bo trzeba brać tych, którym da się pomóc. Do tej pory nie wiadomo, co się z tymi ludźmi stało.

Jest jeden przypadek, którego nie udało im się zatuszować, to 25-letni chłopak z Homla, który umarł właśnie dlatego, że nie miał czym oddychać. Na początku zawieźli go do psychiatryka, bo stwierdzili, że ma jakąś przypadłość, a jemu po prostu odmówiło posłuszeństwa serce. Oczywiście oficjalnego śledztwa w tej sprawie nie ma, ale jest to dosyć dobrze udokumentowany przypadek.

Takich zgłoszeń jest dużo więcej. W prywatnych rozmowach lekarze powtarzają, że takich przypadków było dużo w różnych częściach kraju. Trudno sobie wyobrazić, żeby po takich doniesieniach zgonów było tylko kilka, czyli tyle ile jest obecnie potwierdzonych.

Wiem, że takimi śledztwami próbują się tym momencie zajmować niektóre grupy dziennikarzy. To bardzo trudny temat, który wymaga ogromnej odwagi. Osobiście myślę, że przypadków śmierci mogło być co najmniej kilkanaście. To w bardzo optymistycznym szacowaniu.

Na podstawie moich rozmów i tego co mówią inni prawno-człowieczy aktywiści, mogę policzyć, ile razy ludzie mówili o tym, że był z nimi ktoś, kto bardzo źle wyglądał. Albo ktoś, do kogo nie dało się dotrzeć, a ta osoba była z nimi przez kilka godzin w zamkniętej celi albo więźniarce stojącej na słońcu, bez wody, prawie bez tlenu, bez pomocy medycznej. Boję się, że to będzie trwać jeszcze miesiące i w pewnym momencie będą pojawiać się nowe ofiary.

Na przekór wszystkim tym okrucieństwom Białorusini starają się w tej sytuacji odnaleźć, na tyle, na ile to możliwe i ponad podziałami łączyć swoje wysiłki. Niektóre sprawy schodzą na drugi plan, bo jest taka potrzeba. Jak to wygląda na miejscu?

Trzeba zaznaczyć, że 9 sierpnia ludzie byli już bardzo zmęczeni. Szczególnie ci ludzie, którzy pracują w organizacjach pozarządowych, którzy zajmowali się pomocą. Tak samo adwokaci, którzy zajmowali się sprawami politycznymi.

Represje trwają od maja – było dużo politycznie motywowanych spraw administracyjnych, dużo spraw karnych, przy których bardzo trudno było pracować. Odbywały się przecież wiece poparcia i inne wydarzenia związane z tzw. kampanią wyborczą.

Intensywny aktywizm i próby jego zdławienia przez państwo trwały na długo przed 9 sierpnia – trzeba to sobie uświadomić. Ludzie oczekiwali jakiejś reakcji państwa, bo wiadomo było, że Łukaszenka nie odpuści, ale nikt nie był przygotowany na taką falę przemocy. Na to, że to będzie się odbywać wszędzie.

Na ulicach, w podwórkach, w mieszkaniach. I nikt się nie spodziewał tego, że można tak po prostu wyłączyć Internet. Zmniejszyć przepustowość do tego poziomu, że nie da się nic sprawdzić.

Kiedy to się wydarzyło, to okazało się, że organizacje nie zawsze mogą koordynować między sobą działania , ale każdy rozumiał, że trzeba coś robić i to pilnie. Część organizacji pracuje teraz samodzielnie dlatego, że trudno w tych warunkach ustalać wspólne zasady. Próbują się umawiać, by jak najsprawniej dokumentować to, czego system nie chce dokumentować, wymieniać się informacją. Stworzono stronę, na której można znaleźć większość inicjatyw pomocowych.

Każda inicjatywa, każda organizacja próbuje jak najsprawniej znaleźć pomoc prawną, medyczną, psychologiczną, jakąś inną, czasem pieniężną. W pierwszych tygodniach białoruskie inicjatywy były nierzadko bardziej efektywne, niż organizacje w państwach, do których Białorusini uciekali.

Ludzie próbują pomagać sobie wzajemnie, ale przemoc psychiczna i presja państwa, ten terror, a trzeba to wprost nazywać terrorem – ulicznym czy państwowym, czasem krępuje im ręce. Nieraz trudno przejść spokojnie po ulicy, żeby pójść do sklepu, a co dopiero próbować pomagać. A oni się nie poddają, mimo zmęczenia, mimo represji.

Nawet w domu nikt nie może się czuć teraz pewnie. Zaczynają się zatrzymania w mieszkaniach, OMON-owcy siłą wchodzą ludziom do mieszkań.

Co więcej nikt nie wie w związku z czym będzie podejrzany – zarzuty nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Jeśli człowiek ma biało-czerwono-białą flagę na balkonie, to dla OMON-u już jest pretekst do wejścia do mieszkania i zatrzymania.

Jest takie znane podwórko, nazywane teraz Płoszczą Peremen [placem przemian, od piosenki zespołu KINO] – to dobry przykład, na którym łatwo można pokazać, co się dzisiaj dzieje w Białorusi. Ludzie zaczęli bronić swoich domów, zaczęli być aktywni na swoich osiedlach, lepiej się poznają.

Ludzie z Płoszczy Peremen zaczęli być aktywni jeszcze przed wyborami, po zatrzymaniu DJ-ów, którzy włączyli piosenkę Chcemy zmian Coja na państwowym wydarzeniu i komuś przyszło do głowy, żeby właśnie na tym podwórku zrobić mural z ich podobiznami.

Ludzie zaczęli tworzyć małą społeczność i pokazywali tym samym, że są niezależni. Za to państwo się na nich cały czas mści. Kilka osób z tego osiedla zatrzymano – na początku w sprawach administracyjnych. Kilka bloków dostało wielkie kary grzywny, po kilka tysięcy dolarów. A dzisiaj ludzie z tego osiedla są zatrzymywani w sprawach karnych, już chyba trzy osoby mają takie zarzuty.

To kwestia ostatnich dni.

W ostatnim tygodniu był zatrzymany człowiek, którego osobiście poznałam. On jest niesamowity. Byłam na tym podwórku, kiedy miało miejsce najbardziej zmasowane wejście funkcjonariuszy. Trudno stwierdzić, że to są milicjanci albo OMON – w tygodniu, kiedy się to wydarzyło wykorzystywali już nowe mundury, które nie pozwalają określić ich przynależności do jakichkolwiek jednostek.

Zaczęli już po raz 18. czy 19. zamalowywać ten nieszczęsny mural, a wtedy mój znajomy stał obok i żartował sobie z nich, że od teraz budka wylotu wentylacji, przylegająca do placu zabaw, stała się punktem strategicznym na osiedlu i będą przy niej stróżować oddziały prewencji. Szybko okazało się, że jego ironiczne żarty okazały się prawdą.

Ale mundurowym przeszkadzało, że mężczyzna, o którym opowiadam, jest taki charyzmatyczny, że nie okazuje strachu. On im mówił, że mogą to zamalowywać bez końca, ale mieszkańcy i tak znajdą sposób, żeby ten mural odnowić.

A teraz, na dniach, przyszli do niego do mieszkania, w cywilu i zakrytymi twarzami, wyważyli drzwi i przez kilka godzin wywracali mu mieszkanie do góry nogami. Kiedy go wyprowadzali do busika, to było widać wyraźnie, że był obiektem przemocy fizycznej.

Oni wiedzieli, że całe osiedle będzie ich obserwować, że będą tam reporterzy i wszystko nagrają – zrobili to z premedytacją, żeby zastraszyć resztę. Teraz ten mężczyzna ma zarzuty karne. Taki terror jest dzisiaj w Białorusi codziennością. Wciąż.

Ludzie są zastraszani, każdy może być zatrzymany – przychodzą ludziom do mieszkań, zaczynają wykorzystywać dzieci, grozić pozbawianiem praw rodzicielskich. W Białorusi można bez wyroku sądu zabrać dzieci od rodziców na okres sześciu miesięcy, umieszczając je w domu dziecka, dzisiaj każdy to wie.

Ciągle zatrzymywani są dziennikarze, skazuje się ich na kary grzywny, areszty. Jedną z niedawno oskarżonych jest Marfa Rybakova, przedstawicielka Centrum Praw Człowieka Viasna, obecnie znajduje się w areszcie śledczym. W Białorusi już ponad 70 osób uznano za więźniów politycznych, każdemu z nich można wysłać list wsparcia.

Sytuacja jest bardzo trudna, ale ludzie się nie poddają, wręcz przeciwnie - Białorusini są niesamowici, niesamowici, i jeszcze raz niesamowici, bez względu na to wszystko.

;
Na zdjęciu Nikita Grekowicz
Nikita Grekowicz

Niezależny dziennikarz specjalizujący się w tematach Białorusi i Europy Wschodniej. Od 2022 pracuje w Dziale Edukacji Międzynarodowej Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Od 2009 roku związany ze Stowarzyszeniem Inicjatywa Wolna Białoruś, członek Zarządu Stowarzyszenia w latach 2019-2021. Absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych UW z dyplomem zrealizowanym na kierunku Artes Liberales. Grafik i ilustrator. Z pochodzenia Białorusin.

Komentarze