0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Nazywa się Gulbahar Haitiwaji i jest pierwszą Ujgurką, która została zwolniona z chińskiego gułagu i odważyła się o tym opowiedzieć pod nazwiskiem. Przez trzy lata była poddawana przesłuchaniom, torturom, przemocy, praniu mózgu, cierpiała głód.

Tzw. obozy reedukacyjne są dla Chin tym, czym gułag był dla ZSRR. Od 2017 roku deportowano tam ponad milion Ujgurów. Świat grzmi o ludobójstwie, a Komunistyczna Partia Chin neguje, iż są to obozy koncentracyjne i legitymizuje ich istnienie, mówiąc o „walce z islamskim terroryzmem, infiltracją i separatyzmem”.

Ujgurowie to tureckojęzyczna muzułmańska grupa etniczna zamieszkująca chińską prowincję Sinkiang. Pacyfikacja tego regionu jest przeprowadzana przez rządzącą Komunistyczną Partię Chin, ponieważ znajduje się na „Nowym Jedwabnym Szlaku”, którego odtworzenie jest flagowym projektem politycznym prezydenta Xi Jinpinga.

O prześladowaniach Ujgurów w Chinach pisaliśmy w OKO.press w ubiegłym roku. Od czego czasu powstaje coraz więcej obozów.

Przeczytaj także:

Prowincja Sinckang
Prowincja Sinckiang, Źródło: Google Maps

Gulbahar od 2006 roku mieszka we Francji z mężem i dwiema córkami. W 2016 roku została zwabiona do Chin pod pretekstem podpisania dokumentów emerytalnych i natychmiast po przybyciu aresztowana. Trafiła do tzw. obozu reedukacyjnego, skąd została zwolniona w 2019 roku.

Świadectwo Gulbahar spisała dziennikarka Rozenn Morgat. Książka „Ocalała z chińskiego gułagu” pojawiła się w marcu polskich księgarniach nakładem wydawnictwa WAB. To pierwszy wydany po polsku reportaż o eksterminacji mniejszości narodowej w Chinach.

Rozmawiamy z Gulbahar i jej córką Gulhumar, która naciskając na francuskie władze i nagłaśniając sprawę w mediach, doprowadziła do uwolnienia matki.

Anna Mikulska, OKO.press: Zacznijmy do początku, czyli pani życia jeszcze przed wyjazdem do Francji, przed aresztowaniem i obozem. Kiedy pierwszy raz poczuła, że Ujgurzy są w Chinach dyskryminowani?

Gulbahar Haitiwaji: Dorastając w ujgurskiej rodzinie i chodząc do ujgurskiej szkoły byłam świadoma dyskryminacji, ale nigdy sama jej nie doświadczyłam. Młodzi Ujgurzy po studiach mieli trudności w znalezieniu pracy. Niektóre firmy w ofertach pracy pisały wprost: nie przyjmujemy ujgurskich pracowników.

Ale gdy skończyłam studia inżynierskie i zaczęłam pracę razem z Kerimem, moim mężem, w firmie naftowej w mieście Karamay, odczuliśmy na własnej skórze, że w Chinach są lepsi i gorsi, a Ujgurzy są tymi gorszymi. W przeciwieństwie do Chińczyków, nie mieliśmy takich samych możliwości awansu ani wynagrodzenia za tę samą pracę.

Z powodu dyskryminacji w pracy Kerim postanowił z niej zrezygnować. W którym momencie powiedział "dość"?

Mój mąż był bardzo dobrym inżynierem, a pewnego dnia szefostwo zdecydowało awansować zamiast niego Chińczyka, który ukończył tylko szkołę średnią i tym samym został przełożonym Kerima. Nie mógł tego znieść. Przyszedł do domu i oznajmił mi, że ma dość i nie chce, by nasze córki żyły w kraju, gdzie będą zawsze na drugim miejscu po Chińczykach.

Krótko potem wyjechał do Francji, a w 2006 roku dołączyła pani do niego razem z córkami. Wszystko układało się dobrze, aż nagle, 10 lat później, otrzymała pani telefon z firmy, w której pracowaliście razem z mężem.

Jej pracownik zadzwonił do mnie dwukrotnie. Za pierwszym razem powiedział, że muszę przyjechać do Chin i załatwić formalności związane z przejściem na emeryturę. Powiedziałam, że mam przyjaciółkę, która mieszka w Karamay i wolałabym, żeby zrobiła to zamiast mnie. Zgodził się, ale później zadzwonił ponownie i stwierdził, że koniecznie muszę stawić się w firmie osobiście.

Nie wydawało się to pani podejrzane?

Trochę tak, ale nigdy nie byłam zaangażowana politycznie w sprawę Ujgurów, ani w żaden inny sposób nie występowałam przeciwko władzy. Nie brałam udziału w żadnych manifestacjach ujgurskiej diaspory we Francji, nie wypowiadałam się publicznie przeciwko Chinom. Skąd więc mogłam wiedzieć, że jestem podejrzana? Poza tym już odwiedzałam Sinkiang i to kilkukrotnie i nigdy nie miałam żadnych problemów.

Planowała pani wyjechać na dwa tygodnie, podpisać dokumenty, spotkać się z matką i siostrami i wrócić do domu. Wróciła pani po trzech latach.

Dziesięć minut po tym, gdy przekroczyłam próg mojej byłej firmy, trzech policjantów zabrało mnie na komisariat. Przesłuchiwali cały dzień, pytali o wszystko: o moją aktualną pracę, życie na emigracji, z kim mam kontakt. Na koniec pokazali mi zdjęcie mojej córki na demonstracji Ujgurów w Paryżu z naszą flagą - białym półksiężycem na niebieskim tle.

Następnie zabrali mój paszport, czyli pozbawili mnie możliwości wyjazdu z Chin oraz kazali codziennie raportować policji, gdzie przebywam.

Gulhumar, dlaczego chińskim władzom manifestacja, w której brałaś udział, wydała się tak niebezpieczna?

Gulhumar Haitiwaji: Przede wszystkim podkreślmy, to była pokojowa manifestacja, na której mówiliśmy o niesprawiedliwości, jaka dotyka nas w naszym kraju. Ale dla Chin każde takie wydarzenie jest czymś absolutnie niedopuszczalnym. W Chinach każda manifestacja jest tłumiona przez rząd, ale za granicą już takiej władzy nie mają. I dlatego nie mogą znieść, gdy diaspora ujgurska zabiera głos oraz dopomina się niepodległości i proklamacji Turkiestanu Wschodniego, który dziś formalnie jest chińską prowincją Sinkiang.

Chińska władza stawia każdego przed wyborem: albo jesteś idealnym obywatelem, który służy państwu, albo jesteś terrorystą. Nie znosi sprzeciwu. A jeśli taki się pojawi – choćby to była pokojowa manifestacja – przyjdą po ciebie, a gdy nie będą mogli cię dopaść, to przyjdą po twoją rodzinę, jeśli nadal mieszka w Chinach. W ten sposób władza wysyła jasny komunikat: jeśli chcesz zobaczyć swoich bliskich, nie rób nic przeciwko nam. Tak chcą nas kontrolować, gdziekolwiek byśmy nie mieszkali.

Tak było i tym razem. Żeby ukarać cię, postanowili aresztować twoją mamę.

Gulbahar: Aresztowali mnie dwa miesiące po zabraniu paszportu. Przez ten czas mieszkałam u rodziców w innym mieście. Gdy zadzwonili, że mam przyjechać do Karamay, ucieszyłam się, bo powiedzieli, że odzyskam paszport i byłam pewna, że wreszcie wrócę do Francji. Ale okłamali mnie. Ponownie zabrali mnie na komisariat. Tam nagrali mój głos, zeskanowali tęczówki, pobrali odciski palców. Potem zabrano mnie do szpitala i pobrano próbki krwi, zrobiono badania, USG. Po tym wszystkim przenieśli mnie do aresztu w Karamay. Zmusili mnie do podpisania papierów, w których przyznałam się do stawianych mi zarzutów prowokacji i naruszenia porządku publicznego.

Dostałam więzienny uniform, założyli mi kajdanki na ręce i nogi i wsadzili do celi, gdzie spędziłam kilka miesięcy.

To wszystko z powodu jednego zdjęcia Gulhumar na manifestacji w Paryżu?

Oficjalnie tak, bo nie mieli na mnie niczego innego. Ale z czasem dotarło do mnie, że chodziło o coś jeszcze. Po wyprowadzce do Francji, chińskie władze naciskały na Kerima, żeby szpiegował dla Chin Ujgurów na emigracji. Odmówił, więc myślę, że moje aresztowanie było także zemstą na moim mężu.

ujgurzy
Gulbahar Haitiwaji (z prawej) i Gulhumar Haitiwaji, Zrzut ekranu z programu telewizji ARTE

W areszcie przez 20 dni była pani przykuta do metalowego łóżka łańcuchem.

W celi było kilka innych Ujgurek, wszystkie byłyśmy przykute do łóżka. Jedna z nas najdłużej - przez dwa miesiące. Dlaczego nam to zrobili, nie wiemy. Strażnicy powiedzieli tylko, że takie dostali rozkazy. W areszcie znalazłyśmy się z błahych powodów - ktoś miał dzieci studiujące za granicą, ktoś czytał Koran, poszedł do meczetu, albo pojechał na zagraniczną wycieczkę.

Potrzeby fizjologiczne załatwiałyśmy do jednego wiadra, które przekazywałyśmy sobie z rąk do rąk. Sama przez 10 dni nie mogłam się wypróżnić. Gdy w końcu nie wytrzymałam, płakałam, że muszę robić to na oczach wszystkich – cały czas przypięta do łóżka jak pies.

Dzień w dzień jadłyśmy to samo – zupę warzywną i suchy chleb. Nie mogłyśmy ze sobą rozmawiać, a już na pewno używać języka ujgurskiego. Kazali nam całymi dniami uczyć się na pamięć wiszących na ścianie reguł więzienia po mandaryńsku.

Po pewnym czasie przeniesiono panią do tzw. obozu reedukacyjnego.

Chińskie władze twierdzą, że to ośrodki szkoleniowe, gdzie Ujgurzy mogą zdobyć praktyczne umiejętności, które pozwolą im znaleźć pracę. Ale to kompletna bzdura. Nie tylko nie ma tam żadnych szkoleń, ale nie ma też potrzeby, by je prowadzić, bo zamykają tam profesorów, medyków, ludzi pracujących w bankach. Po co takie osoby miałyby uczyć się nowego fachu? Przecież to nie ma sensu.

To tylko przykrywka?

Tak naprawdę jedyna różnica pomiędzy więzieniem a obozem była taka, że nie miałyśmy na rękach kajdanek. No i byłyśmy poddawane ciągłemu praniu mózgu – przez 11 godzin dziennie, podczas "lekcji". Władze opracowały specjalny program na potrzebę tych obozów, który w teorii zakładał naukę języka mandaryńskiego i chińskiej historii. W rzeczywistości uczono nas, że nie jesteśmy Ujgurami, że czegoś takiego nie ma. "Nauczyciele" sprzedawali nam kłamstwa, które nie miały nic wspólnego z prawdziwą historią Chin.

Każdego wieczoru musiałyśmy oglądać narodową telewizję, po czym zadawano nam pytania o nasze odczucia. Jedyna dobra odpowiedź brzmiała: "Chiny to najwspanialszy kraj na świecie". Przed każdą “lekcją” i każdym posiłkiem musiałyśmy modlić się o pomyślność chińskiego rządu, komunistycznej partii Chin i jej lidera Xi Jinpinga. Po posiłku musiałyśmy modlić się do tej trójki.

Dwa razy do roku poddawano nas szczepieniom. Mówili nam, że to na grypę.

Po tych szczepieniach część kobiet przestało miesiączkować. Zaczęłam podejrzewać, że poddają nas sterylizacji. Po latach dowiedziałam się, że rzeczywiście Chiny dokonują przymusowej sterylizacji Ujgurek.

Jak pani ciało i pani umysł zareagowały na to wszystko, czego pani doświadczyła w obozie?

Po pierwszych dziesięciu dniach prawie zemdlałam z wycieńczenia i słabości. Po kolejnych dziesięciu dniach straciłam prawie dziesięć kilo. W pewnym momencie nie ważyłam nawet 50 kilo. Gdy doszłam do punktu krytycznego, powiedziałam sobie, że muszę przetrwać. Zaczęłam wmuszać w siebie tę breję, którą nam dawali, jadłam wszystko do ostatniej łyżki. Wierzyłam, że moi bliscy we Francji znajdą sposób, żeby mnie stamtąd wyciągnąć.

Ale mijały kolejne miesiące, a moja sytuacja się nie zmieniała. Powoli traciłam nadzieję. Popadłam w depresję. W tamtym momencie myślałam, że to już koniec. Ale zawalczyłam o siebie jeszcze raz.

Wmawali nam, że wszystkie jesteśmy winne, musiałam sama co wieczór przed snem przypominać sobie, że to nieprawda. I to dawało mi siłę. Nawet jeśli w pewnym momencie straciłam nadzieję na powrót do Francji, to wierzyłam, że wreszcie uda mi się chociaż zamieszkać w Sinkiangu poza obozem.

Przez cały ten czas Gulhumar robiła, co mogła, by pani pomóc. Od czego zaczęłaś walkę o uwolnienie mamy?

Gulhumar: Podobnie jak ona, jestem nieśmiałą osobą i nie należę do buntowników. Zawsze bałam się publicznych przemówień. Ale musiałam działać.

Zaczęłam naciskać na francuską ambasadę w Pekinie i dobijać się do MSZ w Paryżu. Mijał kolejny rok, a sprawa nie posunęła się o krok. Zrozumiałam, że muszę opowiedzieć tę historię w mediach. Desperacko potrzebowałam jakiejś reakcji ze strony Chin, jakiejkolwiek informacji, chociaż sygnału, że moja mama nadal żyje.

Skontaktowałam się ze wszystkimi mediami, z którymi tylko mogłam. Od nikogo nie dostałam odpowiedzi. Wszystko się zmieniło, gdy opublikowałam petycję w sprawie uwolnienia mamy w mediach społecznościowych. Po tym zostałam zaproszona do programu wideo na Instagramie, prowadzonego przez znanych influencerów. I stało się coś niesamowitego - w dwie godziny po nagraniu pod petycją pojawiło się 200 tys. podpisów. Wtedy dopiero sprawą zainteresowały się inne media.

Jak się później okazało, moja obecność w mediach i nagłośnienie sprawy pomogło francuskim władzom wywrzeć nacisk na Chiny.

Ale medialny rozgłos nie sprawił, że została pani uwolniona od razu. Doprowadził jednak do tego, że po prawie dwóch latach przeniesiono panią z obozu do mieszkania w Karamay. Nadal jednak pozostawała pani pod stałym nadzorem funkcjonariuszy.

Gulbahar: Cały czas ktoś przebywał w tym mieszkaniu razem ze mną, nie zostawiali mnie samej na sekundę. Jednocześnie dbali o to, żebym dobrze się odżywiała i odpoczywała. Miałam i mogłam robić tylko tyle - jeść i leżeć w łóżku.

Moja matka i siostry próbowały się ze mną skontaktować przez cały ten czas. Wreszcie, po siedmiu miesiącach pozwolono mi do nich zadzwonić. Miałam je przekonać, że wszystko jest dobrze, że jestem już wolna - ostatni raz widziały mnie w więzieniu. Zaproponowały, że przyjadą mnie odwiedzić. Strażnicy ostatecznie się zgodzili i opuścili mieszkanie na trzy dni. Nie mogłam pisnąć słowa o mojej sytuacji. I tak byłam pod ciągłą kontrolą.

W tym czasie dzwoniła też pani do rodziny w Paryżu. Gulhumar, czy podczas tych rozmów podejrzewałaś, że twoja mama się nadal więziona?

Gulhumar: Pierwszy raz zadzwoniła do mnie w marcu, po ponad dwóch latach od jej zniknięcia. Nie miałam żadnych wątpliwości, że nasza rozmowa jest podsłuchiwana, bo Ujgurzy są stale podsłuchiwani przez chiński rząd. Nauczyliśmy się z tym żyć - gdy mówimy o kimś, kto trafił do obozu, nazywamy to “szkołą”. Gdy ktoś wyjdzie, mówimy, że został “absolwentem”.

Kiedy rozmawiałam z mamą, była nienaturalna. Po moich pytaniach - gdzie jest, dlaczego zniknęła, co się z nią dzieje - następowała dłuższa przerwa. To oznaczało, że strażnicy dyktują jej odpowiedź.

Powiedziała mi, żebym przestała nagłaśniać jej sprawę. Zgodziłam się, pod warunkiem, że Chiny obiecują jej uwolnienie. Wiedziałam, że mnie słuchają, więc był to rodzaj paktu, jaki zawarłam z chińską władzą.

Minęły trzy lata od zatrzymania, gdy wreszcie pozwolono pani wrócić do Francji. Jakie to uczucie?

Gulbahar: Gdy wreszcie postawiłam stopę we Francji, zrozumiałam, co znaczy słowo wolność. Nigdy bym tego tak nie doceniła, gdybym nie przeszła przez chiński obóz. Ale dziś nadal nie mogę przestać myśleć o wszystkich Ujgurach, którzy zostali w kraju.

Czy docierają do pani sygnały o nadużyciach, jakich doświadczają dzisiaj w Chinach?

Łącznie czternastu członków mojej rodziny zamknięto w obozach reedukacyjnych. Część z nich jest zamknięta w fabrykach, gdzie są zmuszani do niewolniczej pracy. Nie mam już z nimi kontaktu. Nie wiem nawet, czy nadal żyją.

Marzę o tym, by wszyscy Ujgurzy mogli mówić głośno o niesprawiedliwości, jaka ich dotyka. Ale na razie nie mogą nawet rozmawiać o tym między sobą. Sinkiang jest jednym wielkim więzieniem, gdzie wszyscy są poddawani stałej kontroli. Wszędzie są kamery, które śledzą każdy ich krok, podsłuchy, strażnicy.

Dochodzi też do przymusowych małżeństw. Jeśli Chińczyk zechce wyjść za mąż za Ujgurkę, ani ona ani jej rodzice nie mogą się sprzeciwić. Za sprzeciw grozi obóz.

Czy wierzy pani, że Zachód może zrobić cokolwiek, by wpłynąć na to, jak Chiny traktują Ujgurów?

Uważam, że nie tylko może, ale musi coś zrobić. Po pierwsze - świat powinien wiedzieć, do czego dochodzi w Sinkiangu. Pisanie i mówienie na ten temat wywiera nacisk na Chiny. Po drugie - kraje Zachodu powinny ułatwić Ujgurom proces ubiegania się o azyl. Z powodu tych procedur dziś wielu Ujgurów na emigracji jest zmuszonych wrócić do kraju.

Wreszcie - wszyscy powinniśmy bojkotować produkty, które są wytwarzane niewolniczą pracą Ujgurów. Państwa zaś powinny ograniczyć handel z Chinami. Każda złotówka, którą Chiny zyskują na handlu z Zachodem, finansuje naszą dalszą niewolę.

Poniżej okładka książki Gulbahar Haitiwaji.

"Ocalała z Chińskiego Gułagu", Wydawnictwo WAB, 2022
"Ocalała z Chińskiego Gułagu", Wydawnictwo WAB, 2022
;

Udostępnij:

Anna Mikulska

Dziennikarka i badaczka. Zajmuje się tematami wokół praw człowieka, głównie migracjami i uchodźstwem. Publikowała reportaże m.in. z Lampedusy, irackiego Kurdystanu czy Hiszpanii. Przez rok monitorowała sytuację uchodźców z Ukrainy w Polsce w ramach projektu badawczego w Amnesty International. Laureatka w konkursie Festiwalu Wrażliwego. Współtworzy projekt reporterski „Historie o Człowieku".

Komentarze