"Przez pierwsze dni w szpitalu byłem w stanie jeść. Wmuszałem w siebie kromkę chleba, żeby zrobić podkład pod leki. Rano dwanaście tabletek, po południu osiem. I antybiotyki dożylnie". Do tej pory w Polsce z COVID-19 oficjalnie wyleczono ok. 375 osób. OKO.press wysłuchało historii jednej z nich
Jak do tego doszło? Wybraliśmy się na zaplanowany wcześniej wyjazd na narty do Sankt Anton w Austrii. To było 6 marca w piątek. Włochy już wtedy były zamknięte. Obserwowaliśmy sytuację w Austrii. Wtedy były tam ze dwa przypadki. Myśleliśmy sobie: dlaczego niby nas miałoby to dotknąć? Zdecydowaliśmy się pojechać.
Jechaliśmy dwoma samochodami, było nas sześcioro. Na miejscu jeździliśmy na nartach, chodziliśmy do knajp na stoku, jeździliśmy ski-busami pełnymi narciarzy. Mieliśmy zostać do kolejnej soboty. Ale w piątek rano przy rozliczeniu gospodyni powiedziała nam, że od następnego dnia wszystkie wyciągi będą już nieczynne, a ośrodki pozamykane. Cały okręg ma być zamknięty. To było 13 marca.
Natychmiast się spakowaliśmy i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Wyjechaliśmy o 13:00. Po 14:00 zamknięto okręg i zaczęła się panika, było już trudno wyjechać. Nam się udało. Na czeskiej granicy sprawdzono nam temperaturę. Wszyscy mieliśmy w normie.
Polska granica nie była zamknięta, był tylko korytarz zwalniający do 60 km/h. Nikt nas nie zatrzymywał, nikt o nic nie pytał, nikt nie sprawdzał temperatury. Po prostu wjechaliśmy. Dotarliśmy do Gliwic wieczorem i żona już wtedy zaczynała pokasływać.
Gdy dojechaliśmy do domów cała nasza szóstka ustaliła, że przejdziemy kwarantannę, choć nie było wtedy jeszcze takiego wymogu [obowiązkowa kwarantanna wchodziła w życie dopiero 14 marca - przyp.red.]. Nie spotykaliśmy się z nikim, siedzieliśmy w domu, dzieci przynosiły nam jedzenie w siatkach i zostawiały przed domem. Oboje prowadzimy działalność gospodarczą, więc całą pracę organizowaliśmy zdalnie.
Objawy pojawiały się stopniowo. Po prostu człowiek z każdą godziną stawał się słabszy. Po dwóch, trzech, pięciu godzinach w ciągu dnia ogarniała nas niemoc. Kaszel. Żonę bolały mięśnie, ja miałem biegunkę. Całkowicie straciliśmy łaknienie. Nie chciało nam się jeść, pić. Mieliśmy temperaturę, ok. 38 stopni. Po czterech dniach czuliśmy się już fatalnie.
Z informacji w mediach dowiedzieliśmy się, że jeżeli pojawią się objawy, to mamy dzwonić do sanepidu. W piątek, po tygodniu własnej kwarantanny w domu, całkowicie osłabiony, dzwonię do sanepidu raz, drugi, trzeci, czwarty, piąty.
I cały czas słyszałem: jesteś piąty w kolejce, jesteś czwarty w kolejce, jesteś trzeci w kolejce, jesteś drugi w kolejce, jesteś już pierwszy w kolejce, a po trzydziestu sekundach - piii, pii, pii i połączenie było przerwane. I tak było za każdym razem.
To było straszne, nie mogliśmy nawet zgłosić, co się z nami dzieje i doczekać się pomocy. I podobno do teraz tak to wygląda. Słyszeliśmy, że pracuje tam siedem osób, które są tak zarzucone obowiązkami, że nie są w stanie sobie z tym poradzić. Zgłaszanie swojego ciężkiego stanu do sanepidu uważam za kompletne nieporozumienie.
W końcu dowiedzieliśmy się od znajomych, że można pojechać do Bytomia na oddział zakaźny, że nie ma kolejki. Od razu wsiedliśmy w auto. I rzeczywiście, byliśmy sami na izbie przyjęć. Zrobiono nam wymazy. Ja byłem tak odwodniony, że zemdlałem, więc zostałem w tym szpitalu. Żona była w lepszym stanie, więc odesłali ją do domu. To było 20 marca w piątek.
Powiedzieliśmy od razu naszym znajomym o możliwości przeprowadzenia testu w Bytomiu. Oni też tam pojechali, pobrano im wymazy. Wrócili do domu.
W sobotę dostaliśmy informację, że oba testy są dodatnie. Jesteśmy zarażeni. Znajomi też otrzymali telefon z informacją, że mają oba wyniki testu dodatnie.
W niedzielę znajoma dostała gorączkę 39,5 stopnia a jej mąż dostał biegunkę. Wobec pogarszającego się stanu zdrowia zadzwoniła pod numer, który otrzymała na tę okoliczność od lekarza. W niedzielę dostali telefon, że zaraz przyjedzie po nich karetka i zabierze do szpitala w Tychach.
Również mnie przeniesiono ze szpitala zakaźnego w Bytomiu do szpitala jednoimiennego w Tychach.
Kolega z drugiego samochodu miał gorączkę powyżej 38 stopni. Po całym dniu telefonowania do sanepidu, wieczorem udało mu się połączyć. Jednak nikt nie przyjechał i w tej sytuacji, żona, która czuła się dobrze, sama zawiozła go do szpitala w Tychach. I tam się od razu nim zaopiekowano i zrobiono test, którego wynik wyszedł dodatni.
Z całej naszej szóstki tylko jedna osoba, żona kolegi, nie miała objawów. Cały czas dopominała się, żeby zrobiono jej badanie. Ale wymaz pobrano od niej dopiero w poprzednią niedzielę (4 kwietnia - przyp.red.), gdy miała zakończoną kwarantannę, o wyniku ujemnym dowiedziała się telefonicznie dopiero dzisiaj wieczorem (10 kwietnia-przyp.red.).
Do niej i do mojej żony trzy razy dziennie przyjeżdżała policja, żeby sprawdzić, czy przestrzegają kwarantanny. Funkcjonariusze pytali, jak się czujemy. Dla żony na początku było to dość uciążliwe, bo była bardzo słaba. A musiała podejść do okna, niezależnie od pory dnia.
Lekarze uznali, że jej stan jest na tyle dobry, że może spędzić ten czas sama w domu na kwarantannie. Ani ze szpitala, ani z sanepidu nie otrzymała informacji, co robić w razie pogorszenia się stanu zdrowia. Porady żona uzyskała od córki, która pytała znajomych lekarzy. Powiedziano, że gdyby się poczuła gorzej, powinna się kontaktować bezpośrednio z przychodnią. Po tygodniu, gdy czuła się już lepiej, zaczęła pisać do Sanepidu maile o informacje na temat długości kwarantanny oraz z prośbą o pobranie kolejnego wymazu.
Chciała sprawdzić, czy nadal jest nosicielem wirusa. Do tej pory nikt się od niej nie zgłosił. A dzisiaj (10 kwietnia) skończyła trzytygodniową kwarantannę. Czyli teoretycznie jutro może już wyjść na ulicę.
Dwa pierwsze dni spędziłem w Bytomiu. Tam byłem w najgorszym stanie. Przede wszystkim mnie nawadniano. Dostawałem trzy kroplówki dziennie. No i oczywiście leki. Rano dwanaście tabletek, po południu koło ośmiu. To były głównie antybiotyki. Antybiotyki też dożylnie w dużych ilościach rano i wieczorem. Z tego co zapamiętałem to otrzymywałem Tatriakson, Arechin, to lek na malarię, Tamisu. I cały szereg innych leków antywirusowych. Wszystko, co można było tylko dostać.
Gdy tylko potwierdził się mój dodatni test, przerzucono mnie do Tychów, gdzie cały szpital zmieniono w zakaźny jednoimienny. Tam były zdecydowanie lepsze warunki.
Przez pierwsze dni zmuszałem się do zjedzenia choćby kromki chleba na śniadanie. Po pierwsze miałem silny jadłowstręt. Po drugie po jedzeniu człowiek był całkowicie wyczerpany. Po takiej kromce musiałem się od razu położyć. Z obiadu byłem w stanie wmusić w siebie zupę. Nie było mowy, żebym zjadł cokolwiek więcej. Tę zupę jadłem tylko dlatego, że wiedziałem, że muszę mieć jakikolwiek podkład pod taką ilość tabletek. Bez tego chyba by mi nie wytrzymał przewód pokarmowy.
W tym krytycznym momencie, w pierwszych dniach w Bytomiu i Tychach, myślałem o najgorszym. To było straszne, najczarniejsze myśli przychodziły do głowy. Prześwietlałem swoje życie, starałem sobie przypomnieć wszystkie dobre chwile, żeby jakoś odreagować. Na szczęście miałem też bardzo dobrego towarzysza w pokoju. To dużo znaczy, było mi lżej, podtrzymywaliśmy się na duchu. Z kimś można się jakoś podzielić tą biedą, nieszczęściem.
Czy mój stan zdrowia miał jakiś wpływ na przebieg choroby? Nie wiem. Mam lekką cukrzycę, niewiele przekroczona norma. No i nadciśnienie, które jest wyregulowane tabletkami, które zażywam od lat. Współtowarzysz z pokoju nie miał ani cukrzycy, ani nadciśnienia, żadnych schorzeń. Lekarze mówili, że jedną z najbardziej niebezpiecznych cech przy zakażeniu jest otyłość. Ja nie byłem ani razu pod respiratorem.
Codziennie badano nam saturację, czyli poziomu tlenu we krwi. Jeśli ten wskaźnik spada poniżej 90, to trzeba podać tlen. Jak trafiłem do szpitala to miałem 92, czyli jeszcze w normie. Potem, gdy już mi się poprawiło, dojechałem do 98, to nawet lepiej niż norma w moim wieku. Ale ja dużo trenuję. Na rowerze ze znajomymi potrafię przejechać nawet sto kilometrów. Zimą gramy w ping ponga.
W Tychach cały oddział wewnętrzny, cały oddział chirurgii i cały kardiologii są zasiedlone. Na każdym oddziale leżało ok. 20 osób z koronawirusem. Środki ostrożności były niesamowite. Cały personel chodził w strojach kosmitów. Lekarze, pielęgniarki, salowe. Ani razu nie zobaczyliśmy twarzy nikogo z nich, ani razu centymetra odsłoniętego ciała. W Bytomiu też to tak wyglądało.
Przede wszystkim dziękowałem całemu personelowi w Tychach. Wszyscy dziękowali pielęgniarkom, lekarzom za niezwykłe poświęcenie, niezwykłe oddanie tym pacjentom.
Jedna z pielęgniarek mówiła nam: “Wie pan co, ja rano przeżegnuję się w imię Ojca i Syna i idę do pracy. Bo nie wiem, co będzie dalej”. Ogromny szacunek dla tych ludzi. Wszystkie pielęgniarki mówiły, że pierwszy raz w życiu spotykają się z czymś tak potwornym.
Słyszałem, że podczas mojego pobytu zmarły dwie osoby. Raz przywieziono rodzinę. Dziadek, mama i córka. Córka już w wieku około 30 lat, mama koło 60., dziadek powyżej 80. Prowadzili razem pensjonat w górach i w tym pensjonacie mieli gości z Holandii. I tyle. Z dziadkiem przyjechali po prostu za późno. Był już w bardzo złym stanie, zmarł po półtorej doby w szpitalu.
U mojego kolegi na oddziale też ktoś zmarł. Nagle rumor. Po chwili już kogoś pakowali w worek i do blaszanej trumny. Ale to były dwa przypadki, o których słyszałem. Zdecydowanie więcej było wyzdrowień i wyjść.
W Tychach zacząłem się lepiej czuć po tygodniu. Odważyłem się rozpakować drugie danie (wszystko przynoszono w styropianowych pudełkach, sztućce były jednorazowe). Po tygodniu zacząłem po trochu jeść. Reszta miała dokładnie tak samo. Na początku wyrzucanie wszystkiego do kubła, a potem z każdym dniem coraz lepszy apetyt. Poprawiał się humor, zaczynało się myśleć o przysmakach, które czekają w domu. I człowiek czuł, że już każdego dnia jest lepiej, że jest z górki. Gorączka spadała. Najwyższą miałem 38,1. Potem takie 37,5, 37,7. Kiedy zszedłem poniżej 37, to wiedziałem już, że będzie dobrze.
Ogólna zasada jest taka, że jeśli po 9 dniach leczenia pacjent jest w dobrym stanie, to znaczy, że nie ma już wirusa. W poniedziałek miałem pierwszy wymaz, we wtorek drugi. Oba były ujemne. Jestem zdrowy. Wczoraj wyszedłem o własnych siłach ze szpitala. Doszedłem do karetki, siedziałem w niej przez chwilę z jedną pacjentką. Ktoś przyszedł i powiedział, że przyjedzie po mnie osobny samochód. Pokręciłem się chwilę, postałem, trochę czasu minęło. I jak już usiadłem w drugiej karetce, to myślałem, że zemdleję. To było dla mnie już za długo.
A teraz czekają mnie dwa tygodnie kwarantanny, domownicy też ją przechodzą. Jestem po prostu nadal zbyt słaby, żeby wychodzić do ludzi. Teraz chodzę trochę po domu. Jest lepiej, ale do poprzedniej kondycji będę wracał jeszcze długo. Po powrocie się też zważyłem. Od tego wszystkiego schudłem siedem kilogramów. I trochę się śmieję, że to była dieta cud. Ale tak naprawdę na początku było naprawdę strasznie.
Wysłuchała Dominika Sitnicka
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Komentarze