0:000:00

0:00

OKO.press publikuje raport holenderskiego dziennikarza Aleksandra Malko o przebiegu identyfikacji 298 ofiar katastrofy Boeinga 777 lot MH17 Amsterdam - Kuala Lumpur, który 17 lipca 2014 roku został zestrzelony w okolicach Doniecka przez rosyjskich separatystów. Cała operacja trwała rok, została przeprowadzona z niezwykłą pieczołowitością, naukową precyzją, choć i tutaj zwłok dwóch osób nie udało się odnaleźć. Fascynujący opis - dalej.

Jedno podobieństwo i wiele różnic

Holenderski przykład jest wykorzystywany przez polityków PiS i "media niezłomne" jako dodatkowe oskarżenie pod hasłem "Tak się bada katastrofę lotniczą!". Ma być punktem odniesienia do oceny identyfikacji ofiar smoleńskich, która doprowadziła do bulwersujących błędów.

Po przeprowadzeniu 27 ekshumacji ustalono dwa przypadki zamiany ciał, w jednej z trumien znaleziono tylko pół ciała ofiary, a w dziewięciu innych części ciał kilku osób. Politycy PiS wykorzystują to do oskarżeń przeciwników politycznych. "To była całkowita prowokacja, niebywały skandal i barbarzyństwo" - powiedziała rzecznik PiS Beata Mazurek. "Odpowiedzialni ludzie z PO powinni zniknąć ze sceny. PO odrzuca jakiekolwiek wartości. Dla nich szacunek dla zwłok nie istnieje".

I tu, i tu doszło do tragicznej w skutkach katastrofy samolotu na terytorium obcego państwa. Zupełnie inny był jednak kontekst, a to on decydował o sposobie działania.

Holendrzy nie działali pod presją czasu. Tymczasem w Polsce decyzja o jak najszybszym sprowadzenia ciał i przeprowadzeniu pogrzebów zapadła w sytuacji, gdy:

  • po śmierci Prezydenta RP trwał kryzys polityczny ogromnej skali, konieczne były m.in. przyspieszone wybory prezydenckie;
  • opinia publiczna i same władze były porażone rozmiarem strat;
  • powszechne było pragnienie, by jak najszybciej uczcić ofiary i pochować je, taką presję wywierali też bliscy;
  • zaufanie do władz rosyjskich było wysokie, wdzięczność i życzliwość do "przyjaciół Rosjan" wyrażał nawet w przesłaniu wideo (9 maja 2010) Jarosław Kaczyński;
  • nie zgłaszano zastrzeżeń do procedury identyfikowania zwłok i sprowadzenia ich do Polski.

"Mieliśmy 96 ciał i ponad 600 fragmentów. Tymczasem ekspercka identyfikacja trwała zaledwie cztery dni" - mówił w 2012 roku Wiktor Kołkutin, który był szefem ekipy identyfikującej ciała ofiar katastrofy polskiego TU-154 w Smoleńsku. "Kilka dni później dostarczono też badania DNA. Nie było takiego precedensu w Rosji.

Dla porównania, identyfikacja ofiar po zatonięciu Kurska trwała ponad miesiąc. Identyfikacja ciał w tych warunkach to prawdziwy majstersztyk".

Majstersztyk okazał się profesjonalną kompromitacją, co widać zwłaszcza w porównaniu z działaniami holenderskich ekspertów.

Identyfikacja ofiar katastrofy na Ukrainie. Krok po kroku

W czwartek 17 lipca 2014 pasażerski Boeing 777 lot MH17 Amsterdam - Kuala Lumpur został zestrzelony w okolicach Doniecka, nad terenem zajętym przez separatystów. Wszyscy, 283 pasażerów i 15 osób załogi, zginęli.

Szczątki ludzkie i samolotu leżały rozproszone na obszarze 35 km. kwadratowych wokół wsi Grabowe. Przez następne dni separatyści nie wpuszczali tam nikogo. Paru przypadkowo obecnych dziennikarzy słało dramatyczne wiadomości o plądrowaniu bagaży i portfeli, i cięciu piłą łańcuchową resztek samolotu. W końcu separatyści sami zaczęli wywozić ciała do wagonów-chłodni w mieście Torez.

Między 23 i 26 lipca z Charkowa do Eindhoven w Holandii poleciało 227 trumien.

Dopiero 31 lipca holenderscy specjaliści otrzymali pozwolenie na wstęp na teren katastrofy. Intensywne poszukiwania dokumentów, bagaży i ludzkich szczątków trwały z przerwami parę miesięcy, w trudnych warunkach - przez tereny poszukiwań przebiegała linia walk. Jeszcze w listopadzie 2014 roku znaleziono dwa ciała.

23 listopada 2014 z Charkowa wyruszył ostatni konwój ciężarówek z resztkami wraku samolotu.

W lipcu 2015, rok po katastrofie, premier Mark Rutte oświadczył, że prace identyfikacyjne są zakończone. Dwóch spośród 298 ofiar ciał nie znaleziono i szanse na to są zerowe.

Jeszcze pięć lat temu, 130 z 298 ciał ofiar pozostałyby bezimienne, powiedział Lex Meulenbroek, badacz i specjalista od DNA z Holenderskiego Instytutu Sądowego. "Ale postęp w badaniach DNA jest ogromny. Biorąc pod uwagę ogromną objętość materiału i wyjątkowo zły stan, nie myśleliśmy, że uda się komuś przypisać właściwie każdy szczątek".

Według Meulenbroek’a dochodzenie w sprawie MH17 było jednym z największych badań DNA na świecie. W książce, której jest współautorem, opisane są przypadki identyfikacji na podstawie jedynej znalezionej centymetrowej kostki dłoni.

Ponad tysiąc osób pracowało przy identyfikacji

Za identyfikację ofiar odpowiadał Arie de Bruijn, szef Krajowej Sądowej Grupy Dochodzeniowej (Landelijk Team Forensische Opsporing LTFO). W rozmowie z dziennikarką Jessicą van Geel ujawnił fascynujące szczegóły całej operacji.

Najpierw powstał team rodzinny, tzw. ante-mortem, czyli policjanci zajmujący się kontaktem z rodzinami i zbierający materiały: DNA u krewnych, odciski palców, dane dentystyczne a także informacje o tatuażach, szramach, sztucznych biodrach czy biżuterii.

W koszarach w Hilversum uformowała się grupa identyfikacyjna. Był to "combined command", międzynarodowa grupa tzw. DVI (Disaster Victims Identification), przy współpracy Holandii, Niemiec i Anglii.

Ponad pięć tysięcy pedantycznie ponumerowanych ludzkich szczątków znalazło miejsce w trzydziestu chłodzonych kontenerach. Po upływie roku udało się je przyporządkować do 296 zidentyfikowanych ciał.

Poniemieckie koszary w Hilversum służą jako centrum szkoleniowe Wojskowych Służb Medycznych, leżą na uboczu i są odpowiednio wyposażone. W pierwszych tygodniach przy identyfikacji pracowało 120 Holendrów i 80 obcokrajowców, pozostałe sto osób zajmowało się logistyczną obsługą.

De Bruijn szacuje, że w całym procesie identyfikacji w Hilversum pracowało około tysiąca ludzi. Dowodził nimi dbając, by nic nie zakłócało pracy. Odmówił nawet szwajcarskiemu koledze, który chciał ze 120-osobową ekipą przyjechać na pomoc. Zakazał wstępu na teren koszar malezyjskiemu ministrowi. "Nikt nie miał prawa wstępu, król też nie". Wszelkie kwestie dyplomatyczne czy polityczne pozostawił innym.

Ulica identyfikacji, opary formaliny

"Samochód pogrzebowy wjeżdżał na teren, brama się zamykała. Nie było już publiki, prasy. Umówiliśmy się, że wszyscy - Holendrzy, Malajowie, Niemcy, Anglicy - podzielimy się na szóstki i ceremonialnie, z honorami będziemy przenosić trumny z samochodów do chłodzonych kontenerów. Po te trumny w kontenerach, żeby badać ofiary, jeździliśmy podnośnikiem widłowym.

Za każdym razem, gdy kogoś definitywnie identyfikowano - a pierwszy był Holender 26 lipca 2014 - przy przekazaniu ciała rodzinie też odbywała się mała ceremonia, sześciu niosło trumnę."

Identyfikowali: techniczni specjaliści z policji, sądowi antropologowie, patomorfolodzy i dentyści. Wiele krajów proponowało pomoc, ale de Bruijn umówił się z kolegami z Niemiec i Anglii, że będą akceptowani tylko specjaliści z krajów pochodzenia ofiar.

Na Ukrainie zanurzono ciała w formalinie, której opary są szkodliwe. W Hilversum ludzie musieli więc pracować w maskach.

Stosowano metodę "ulicy". Ulica to pięć stołów obok siebie, gdzie ludzkie resztki przenoszone są za każdym razem o stół dalej.

Na pierwszym stole brane są odciski palców, na drugim następuje ogólny opis ciała, na trzecim patomorfolog pobiera DNA, na czwartym dentysta przy pomocy aparatu rentgenowskiego ogląda zza ołowianych płyt uzębienie…

"Była to, mówiąc krótko, linia produkcyjna". Utworzyliśmy trzy następne "ulice". Obok stały stoły dla oddzielnych, mniejszych części ciał.

Czy ciała z MH17 były bardzo zniekształcone?

"Bardzo mocno, ale nie wszystkie - mówi De Bruijn. - Niektóre, mimo obrażeń, można było nawet pokazać rodzinie. Ale wiele było w złym stanie, ciało ulega rozkładowi. W Tajlandii po tsunami widziałem ciała rozkładające się błyskawicznie. Martwe ciało rozkłada się zawsze, także w umiarkowanej temperaturze. A na Ukrainie było wtedy lato. Ciała zamrażano, rozmrażano, znów zamrażano".

Po zdjęciu odcisków palców następuje opis ciała. Co to znaczy?

Opisuje się każdy najdrobniejszy szczegół. Szramy. Tatuaże. Ubranie zostaje wyprane i wysuszone, bo wszystko jest brudne. Nowe szczegóły wychodzą na jaw. Pewna babcia opowiedziała na przykład, że matka bliźniaków szyła jednemu kołnierzyk tak, a drugiemu inaczej.

Znaleziony paszport nie wystarczy. Często zresztą ojciec ma przy sobie paszporty całej rodziny. Nam jest potrzebny twardy dowód. Na początku,

pierwsze osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt ciał można było zidentyfikować dentystycznie i przez odciski palców. Kolejne strzępy ciał były coraz mniejsze, rozpoznanie DNA było coraz istotniejsze.

Jak pobiera się DNA? Ze śliny?

"O nie, szansa na "zabrudzenie" jest za duża. Czasem trzy ciała leżały upchnięte do jednego worka.

Czasem parę ciał było siłą wybuchu tak w siebie wprasowane, że otrzymywaliśmy parę profili DNA z kawałka, o którym myśleliśmy, że jest z jednej osoby. Na przykład czyjaś dłoń wyrastała z ręki kogoś innego.

Najchętniej pobieramy DNA z uda, u większości ludzi jest tam mięsień najgrubszy, czyli szansa na "zabrudzenie" najmniejsza. Wpierw oczyszczamy kość całkowicie z mięśni, potem robimy piłą trzy małe nacięcia. Otrzymujemy dwa kawałki kości, które jadą do NFI (Nederlands Forensisch Instituut, Instytut Badań Sądowych), gdzie badają DNA.

Łącznie zrobiliśmy osiem tysięcy profili DNA, ucierpiały na tym normalne policyjne śledztwa. Ale to my mieliśmy pierwszeństwo".

"Normalnie zrobienie profilu DNA trwa osiem godzin. W filmach mają to gotowe w 50 minut, ale w życiu nie jest tak łatwo. Przez rok pracowaliśmy dziesięć godzin na dobę. Wszyscy mieliśmy poczucie uczestnictwa w czymś bardzo specjalnym".

W pewnym momencie cała wiedza o konkretnych zwłokach wprowadzana była do komputera i sprawdzano, czy dane się zgadzają. Czy odciski palców są te same? Profil DNA? Dane drugorzędne: ozdoby, protezy, pieprzyki, tatuaże? Pięcioosobowa komisja, której członkiem jest też de Bruijn, potwierdzała pozytywną identyfikację, po czym prokurator oświadczał oficjalnie, że ciało zostało zidentyfikowane i może być przekazane rodzinie.

Do dziś nie mogę czasem usnąć

De Bruijn: "Do dziś nie mogę czasem usnąć, bo dręczy mnie obawa, że muszę stanąć w czyichś drzwiach i powiedzieć ludziom, że oddaliśmy im nie te zwłoki. Zniszczylibyśmy w ten sposób fundament dobrej identyfikacji, bo jeśli faktycznie pomyliliśmy się w jednym wypadku, to w ilu innych także? A jednak, jest to praca ludzkich rąk. Zrobiliśmy osiem tysięcy profili DNA, przy każdym może trzydzieści oddzielnych kroków. To oznacza prawie ćwierć miliona czynności i przy każdej może zdarzyć się błąd. Albo ktoś nagle powie: to nie jest chusteczka mojego syna. Albo: ten pierścionek nie jest jej. Ale może ona kupiła pierścionek na lotnisku? I znów jedzie grupa ludzi na lotnisko sprawdzać u jubilerów. Tak to działa. Wszystko musi się zgadzać. Trzeba trzy razy sprawdzić, a potem jeszcze raz".

Prawda o katastrofie została już odkryta

Pierwotny cel trwających w Polsce ekshumacji, które wykazały pomyłki identyfikacyjne, był w istocie polityczny. Wskazał na to m.in. biskup Tadeusz Pieronek. "Po prostu szukano śladów jakichś wybuchów, bo oczywiście, odkrycia, jakie przy tych ekshumacjach zostały dokonane, pokazały, że te pochówki nie były rzetelnie wykonane” – powiedział.

Dodał też, że ta katastrofa była tak duża "i tak szybkie działanie, że rzeczywiście można się było pomylić i nie zbadać tych wszystkich szczątków w szczegółach, tak żeby się znalazły w całości”.

Odkryto jedynie pomyłki ciał, ale trotylu - bądź śladu innej substancji wybuchowej - nie znaleziono. I nie powinno to dziwić, ponieważ prawda o przyczynach katastrofy jest już znana dzięki dochodzeniu zespołu Jerzego Millera. Ustaliła ona, że zasadniczą przyczyną tragicznego wypadku były błędy załogi. W szczególności:

  • wyznaczenie na dowódcę samolotu niedoszkolonego pilota i nawigatora,
  • zejście przez pilota poniżej minimalnej wysokości zniżania,
  • zbyt szybkie opadanie (7-8 m/sek., prędkość zniżania nie powinna być większa niż 5 m/sek. od wysokości 500 m do 200 m i 3 m/sek. poniżej 200 m),
  • nieuwzględnienie fatalnych warunków atmosferycznych uniemożliwiających wzrokowy kontakt z ziemią,
  • zbyt późna decyzja o rezygnacji z lądowania (odejściu na drugi krąg).

To wszystko doprowadziło do zderzenia z brzozą, oderwania fragmentu lewego skrzydła wraz z lotką, utraty sterowności samolotu i zderzenia maszyny z ziemią. Wcześniej samolot obrócił się "plecy” i uderzył o podłoże najbardziej delikatną częścią, czyli górnym poszyciem kadłuba. Powiększyło to rozmiary zniszczeń. Inną ich przyczyną był jeden z silników, który "przeorał” kabinę pasażerską.

Wykluczono też, jakoby katastrofa była wynikiem zamachu. Również takiego przeprowadzonego za pomocą ładunku termobarycznego, który od 10 kwietnia 2017 roku lansuje podkomisja smoleńska Antoniego Macierewicza.

Aleksander Malko jest dziennikarzem holenderskim, napisał ten tekst na prośbę OKO.press

Komentarze