0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Okładka książki „Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu. Praca seksualna w XIX wieku na ziemiach polskich”, Wydawnictwo Krytyki PolitycznejOkładka książki „Cho...

„Dzielą się na stopnie, na gatunki, na klasy. Zaczyna się drabina u spodu, w kloace niemal, w atmosferze leniwej i głodnej; niedalekie tu są widnokręgi; aby było wódki pod dostatkiem. […] Bywają między niemi ludzie wcale wykształceni: studenci, przedstawiciele zawodów wyzwolonych. Zdarzają się i dyplomaci, i dygnitarze. Różnica tylko w cenie i w – bieliźnie, reszta pozostaje ta sama” – pisała 120 lat temu prekursorka polskiego feminizmu i nauczycielka w tajnych szkołach Teodora Męczkowska.

Wprawdzie słowa te, opublikowane w tygodniku społeczno-literackim „Ogniwo”, odnosiły się do kobiet, zajmujących się płatną miłością, trudno nie odnieść wrażenia, że w tej refleksji kryje się coś jeszcze. Mogą bowiem ilustrować krzywdę dzieci, ich wykorzystanie fizyczne i emocjonalne, oraz wskazywać, z jakich kręgów wywodziły się ofiary i kto im ten ból zadawał. Trudno dzisiaj ocenić, jak wielką skalę przyjmowała przemoc seksualna na przełomie stuleci. Tak jak dzisiaj była tematem tabu, a poza tym wiedza o konsekwencjach takich nadużyć była, nomen omen, w powijakach.

W 1857 roku ukazały się we Francji „Medyczno-prawne studia nad napaściami na tle seksualnym” patologa Auguste’a Ambroise Tardieu, gdzie jeden z rozdziałów poświęcony był właśnie temu zagadnieniu. Według danych autora ponad 75 proc. wszystkich gwałtów lub usiłowań gwałtu rozpatrywanych przez francuskie sądy dotyczyło dzieci poniżej 16 roku życia; w tej grupie najczęstszymi ofiarami były dziewczęta poniżej 12 roku życia. Ponadto Tardieu zauważył, że i kazirodczy gwałt nie był rzadkością.

A jak było w Polsce? Jak podaje Alicja Urbanik-Kopeć w książce „Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu. Praca seksualna w XIX wieku na ziemiach polskich”, „Królestwo Polskie było krajem młodym, w 1897 roku ponad połowa jego mieszkańców nie przekroczyła 19. roku życia”, a dzietność pozostawała – w przeciwieństwie do dzisiaj – jedną z najwyższych w całej Europie. Nic więc dziwnego, że w związku z tak zwaną drugą rewolucją przemysłową, która przyniosła przełom nie tylko technologiczny, ale i społeczny, także i u nas masy ludzi zaczęły się przemieszczać do wielkich ośrodków miejskich. Wyłoniła się klasa robotnicza, z czym związany był też skokowy wzrost aktywizacji kobiet. Ofiarami tej sytuacji stały się w dużej mierze dzieci, które dopiero nabierały praw podmiotowych.

Jak czytamy u Philippe Ariesa w „Historii dzieciństwa” jeszcze w „XVII wieku dziecko albo było źródłem rozrywki, albo przedmiotem matrymonialnych czy profesjonalnych spekulacji, które miały zapewnić rodzinie awans społeczny”. Dzieci – nierzadko samodzielnie, bez dorosłych, jechały do miast i tam szukały dla siebie miejsca. Odcięte od rodzin wciągane były w tryby brutalnej industrializacji. Dla wielu z nich pozostawały tylko dwie możliwości – wykorzystać albo stać się wykorzystanym.

Mędrcy bez szkiełka i oka

Brzmi to jak determinizm rodem z dżungli, ale naukowcy z przełomu XIX i XX w. potrafili legitymizować nie tylko takie poglądy. Franciszek Giedroyć, wenerolog i historyk medycyny pod koniec XIX w. pisał:

„Popęd płciowy – o ile nie będzie zaspokojony w pożyciu małżeńskim – musi szukać ujścia związkach wolnej miłości. […] Jeżeli do tego dodamy jeszcze – co jest konieczne – wojskowych […], otrzymamy całą sumę ludzi żądnych zaspokojenia popędu płciowego, a nie mogących inaczej go zadowolić, jak tylko na drodze nieprawej”.

Natomiast nestor seksuologii, urodzony w Kołobrzegu (wówczas Kolberg) Magnus Hirschfeld pisał w tłumaczonej także na język polski książce „Sexualizm a kryminalistyka”, że „nigdy nie można być dosyć ostrożnym przy szacowaniu zeznań maleńkich”, bo ich zwierzenia „w sprawach płciowych” mają niewielką wartość. Celować w tym miały zwłaszcza dziewczęta, które często opowiadały „wyuczone bajeczki”.

Trudno nie nazwać tych skandalicznych wypowiedzi wtórną wiktymizacją ofiar.

Nieprawdą byłoby jednak twierdzenie, że wśród uczonych nie znalazł się nikt, kto poważnie zająłby się problemem pedofili.

Samo to pojęcie ma swój rodowód w słynnej pracy Richarda von Krafft-Ebinga „Psychopathia Sexualis” z 1886 roku. Ten austriacko-niemiecki lekarz zawarł w niej charakterystyki takich zachowań seksualnych jak sadyzm, masochizm czy właśnie pedofilia. Jednak autorem, który pierwszy opisał zjawisko wykorzystania seksualnego dzieci w kategoriach problemu natury medyczno-kryminalnej, był wspominany już Tardieu. W swojej pracy patologa kryminalnego z niezwykłą uwagą pochylał się nad przypadkami przemocy wobec dzieci. Dzięki jego wnikliwości i nieustępliwości – spotykał się z niezrozumieniem środowiska – wyodrębniono na przykład zespół dziecka maltretowanego. Temu tematowi Tardieu poświęcił odrębną publikację „Badanie sądowe dotyczące wykorzystywania i złego traktowania dzieci”. Jak podstawę badawczą przyjął tam 632 przypadki wykorzystywania seksualnego dziewcząt, z których 70 proc. nie osiągnęło wieku 13 lat. O chłopcach było tam mniej. Najczęściej badacz analizował przypadki ataków na uczniów ze strony opiekunów i nauczycieli.

Oczywiście, wprowadzenie pojęcia pedofilii do słownika medycznego nie oznacza, że wcześniej nie znano i nie zauważano tego zjawiska. Wprawdzie nie było ono tak penalizowane jak dzisiaj, ale „doskonale rozumiano naturę tego przestępstwa”, zauważa przywoływana już Urbanik-Kopeć. Co światlejsi nie bali się mówić o tym wprost, nawet setki lat temu, jak choćby XVII-wieczny lekarz z Leszna, Szkot z pochodzenia, a Polak z wyboru, Jan Jonston. Jego słowa cytował prof. Janusz Tazbir: „Uwodziciele dziewcząt namiętnie podglądają dziewice, zwyrodnialec popełnia bezeceństwa płciowe z dziećmi, inny nierządnik daje się rżnąć do żywej krwi”.

Wiek męski, wiek klęski

Tazbir dopowiadał, że „tak zwane podglądactwo, pedofilię i masochizm miał [Jonston] niewątpliwie na myśli”. Jednak ciekawe pozostaje samo rozróżnienie zawarte w przywołanym cytacie Szkota. Mamy w nim więc wyszczególnione dziewczęta-dziewice i osobno dzieci, co znaczyłoby, że są to zbiory rozłączne. A gdzie w tym wszystkim chłopcy i jaka była górna granica wieku tzw. „przyzwolenia”? Bywało z tym różnie, zarówno na przestrzeni dziejów, jak i środowisk.

Odmiennie sprawa miała się w starożytnej Grecji, inaczej w XVII-wiecznej Francji. Według obyczajów żydowskich, podajemy za Tazbirem, za dojrzałą „może być uznana dziewczynka, u której na wzgórku łonowym pojawią się 2 (słownie: dwa) włosy”. Podobnie w polskim szlacheckim ustawodawstwie za cezurę gotowości przyjmowano „znaki obrastania na miejscach, które natura przyrodzonym odzieniem okrywa".

Choć trudno to sobie dzisiaj wyobrazić, to jeszcze sama Eliza Orzeszkowa została wydana za mąż jako niespełna siedemnastolatka i nie była w tym osamotniona, bo według ówczesnego rosyjskiego prawodawstwa, „kobiety mogły zawierać małżeństwo w wieku 16 lat, mężczyźni zaś 18”. Ze spisu powszechnego z drugiej połowy XIX w. wiadomo zaś, że „ok. 15 proc. dziewcząt w wieku 17-19 lat miało mężów (a żonatych było tylko 2 proc. chłopców w tym przedziale wiekowym)” – dane przytaczamy za Urbanik-Kopeć. Już te liczby pokazują, jak niesprawiedliwie traktowano dzieci i młodzież względem płci.

Dziewczęta wcześniej wypuszczano z domu, oddawano pod męską kuratelę, ale też więcej od nich wymagano. To one miały zachowywać dziewictwo do ślubu, podczas gdy chłopcy mieli w tym zakresie dużo więcej swobody. Prokobieca publicystka Izabela Moszczeńska w tekście z 1905 roku „Czego nie wiemy o naszych synach” dzieli się z czytelnikami wynikami ankiety, przeprowadzonej wśród studentów. Wynikało z niej, że tak zwany pierwszy raz odbywał się najczęściej ze służącą w „warunkach pospolitych” czy „zupełnie normalnych”, pomiędzy 15 a 19 rokiem życia. Jako pozytyw tej sytuacji młodzieńcy podawali, że jest to „pożyteczne”, nawet jeżeli wiązało się z mniej lub bardziej czynnym oporem ze strony kobiet.

Natomiast urodzony w 1867 roku lekarz „płciownik” Stanisław Kurkiewicz sugerował, że najmłodszymi ofiarami nadużyć byli nawet nie chłopcy, a wręcz niemowlęta płci męskiej. Miało się to wiązać z tzw. „kultem zwisaka”, czyli wedle Kurkiewicza przemożną chęcią kobiet (dziwnym trafem nie opisuje analogicznych męskich zachowań), aby „merdać” czy „igrać” z dziecięcymi narządami płciowymi. Miały to masowo robić piastunki, matki, ciotki w „celach rekreacyjnych”. „Doprowadzenie do odbycia płcenia połączone jest nierzadko z wielu trudami i zabiegami (manipulacjami) – tłumaczył Kurkiewicz – zwłaszcza z dzieciakami niżej lat dziesięciu – gdyż […] mechanizm wzwodu może jeszcze nie działać”. Nie był to całkowicie nowy koncept, bowiem podobne zachowania opisywali już kronikarze z francuskich dworów królewskich. Jednak Kurkiewicz szedł w swoich dociekaniach jeszcze dalej i podawał własny przykład. Przytoczmy go za Kamilem Janickim, autorem „Epoki hipokryzji”:

„Ja w swoich wspomnieniach z lat przed pierwszą dziesiątką życia mam zapamiętane zdarzenia: merdanki ze strony służącej Kasi, gdy miałem lat co najmniej pięć. I prawdziwego płcenia z piętnastoletnią piastunką Zosią, która mnie do tego namówiła, gdy miałem lat może osiem, i kilkakrotnie to ze mną popełniała”.

Wszyscy byli odwróceni

Równie nierównomiernie rozkładały się statystyki ofiar względem ich pochodzenia i miejsca zamieszkania. Pisarz i delegat na Sejm Wielki z rejonów ówczesnej Kurlandii (część Łotwy), Fryderyk Schulz w swoich „Podróżach Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1791-1793” opisał dramatyczną wprost historię, jak to pod sam koniec XVIII w., w okolicach nieistniejącego już Pałacu Saskiego w Warszawie o świcie znaleziono zakrwawioną czternastolatkę. Dziewczynka miała poszarpane ubranie i liczne obrażenia, wskazujące na napaść na tle seksualnym. Relacjonujący to wydarzenie przybysz konstatował, że

„w innych miastach sprawców by znaleziono i ukarano, ale w Warszawie nie ma na to instygatora ani sędziów”.

Co więcej, ponad 100 lat później stołeczna znieczulica tylko się powiększała, o czym z bólem donosił Janusz Korczak. „Dziesięcio-, dwunastoletnie dziewczęta używane były do zbrodniczych praktyk” – pisał w „Głosie” z 1905 r. o domu publicznym, który działał pod przykrywką „pracowni kapeluszy”. Cóż z tego, że Korczak zgłaszał to haniebne miejsce wielu ustosunkowanym osobom, kiedy – jak dopowiada Aneta Bołdyrew z Uniwersytetu Łódzkiego – „obojętność, strach przed zemstą sutenerów, przyzwolenie na ohydny proceder pozbawiały złudzeń co do zaangażowania przedstawicieli inteligencji w walkę z patologiami społecznymi, nawet gdy chodziło o najbardziej drastyczne ich przejawy”.

Za badaniami z 1905 roku prekursora polskiej medycyny sądowej, Leona Wachholza, możemy przytoczyć zestawienia, z których wynika, że skrzywdzone dziewczęta pochodziły najczęściej z warstw robotniczych. „Były to analfabetki, a w najlepszym razie uczennice mające za sobą kilka klas i ledwie potrafiące sklecać zdania na piśmie”. Za to wśród mazowieckich gimnazjalistek jedna taka zbrodnia zdarzała się – uwaga! – co dwa, trzy lata. Tyle oficjalne dane, zebrane – jak pisze Wachholza – „na podstawie 102 przypadków”. Ile gwałtów czy molestowań nie było w ogóle zgłaszanych?

Tu przerzućmy most do teraźniejszości. W samym tylko 2016 roku, jak podawało OKO.press za fundacją „Ster”, „aż 91,8 proc. ofiar gwałtu nie zgłosiło go policji”. Możemy więc domniemywać, że w czasach Królestwa Polskiego te statystyki były jeszcze wyższe. I wbrew myśleniu życzeniowemu ówczesnych moralistów, nadużycia dotyczyły, choć pewnie w różnym stopniu, wszystkich sfer społecznych. Tym, co odróżniało ofiary – pisała Stefania Sempołowska (1869-1944), działaczka oświatowa i społeczna – był „jedynie sposób, w jaki społeczeństwo wykorzystuje niedostatki jej [tj. ofiary] charakteru”. Za Urbanik-Kopeć dodajmy jednak, że statystycznie częściej osoby poszkodowane charakteryzowała „płeć żeńska i przynależność do klasy robotniczej”, czyli niski status społeczny, który pozwala na bezkarne krzywdzenie.

Wsi niespokojna, wsi niewesoła

Według dermatologa Dowmonta Franciszka Giedroycia (1860-1944) „miasto było siedzibą zepsucia”. Tu czekały zagrożenia, upadek moralności i obyczajów, czy też – pokusy. I niech nie zmyli nas dzisiejsza perspektywa, bo na przełomie wieków XIX i XX – pisze m.in. Jolanta Kuciel-Frydryszak w „Służących do wszystkiego” – za chlebem czy „na służbę” wysyłano już dziesięciolatków. W takim kontekście dzieciństwo na wsi mogłoby się jawić jeśli nie błogo, to przynajmniej bezpiecznie.

Tak przynajmniej przedstawia to historyk Włodzimierz Mędrzecki:

„Generalnie rzecz biorąc przebiegało ono w korzystniejszych warunkach materialnych i zdrowotnych, a przede wszystkim w znacznie lepszym klimacie społecznym, niż dzieciństwo w rodzinach wyrobniczych i proletariackich w mieście”.

Badacz kładzie tu nacisk głównie na warunki materialne:

„Biedna rodzina miejska gnieździła się zazwyczaj w mieszkaniu jednoizbowym, ciemnym i zawilgoconym, rodzice pracowali znacznie bardziej intensywnie niż rolnicy i mieli mniej czasu dla swych pociech, zaś podwórko i ulica miejska stanowiła znacznie bardziej niekorzystne dla zdrowia i niebezpieczne środowisko dla dzieci, niż obejście chłopskie”.

W innym jednak miejscu ten sam autor zwraca uwagę, że o wielu zachowaniach po prostu nie wiemy, a niewątpliwe się wydarzały. Mowa tu o tym, co działo się w „chłopskich chałupach, stajniach, oborach, stodołach, sadach, na pastwiskach i stogach na polu – to samo, co w przestrzeni dworskiej i miejskiej”.

Szczególnym zagrożeniem dla dzieci i młodzieży byli tzw. rezydenci, a więc osoby spokrewnione, np. wuj czy kuzyn, mieszkające przy rodzinie. Choć nie brakowało i kazirodztwa czy wykorzystywania uprzywilejowanej pozycji przez ziemian, mieszkańców dworu, bądź zamożniejszych chłopów. Stąd często przewijający się w literaturze pięknej i publicystycznej motyw uwiedzenia przez „panicza”.

Jeszcze inną bulwersującą okolicznością, sprzyjającą przemocy seksualnej, była tzw. pasionka, czyli wypasanie zwierząt, powierzane nawet trzylatkom. Grupy dzieci, nierzadko tylko pod kontrolą starszego pastucha, spędzały dużą część dnia na pastwisku. Tworzyły się tam społeczności funkcjonujące według jedynie sobie znanych zasad. Dzięki prasie z dwudziestolecia międzywojennego możemy naszkicować ten obraz (za „Chłopkami” Kuciel-Frydryszak):

„Pasło się na wspólnym pastwisku około półtora kilometra od domu. Ukroili pajdę chleba, wydrążyła mama dołek, nałożyła tam masła, nakryła tym kawałkiem, co wydrążyła, zawinęła w czystą, lnianą ściereczkę i to było pożywienie na cały dzień”.

Była też i ciemna strona łąkowego chowu. Ten, kto był silniejszy – czy to zaplątany wśród dzieci dorosły, czy bardziej zdeprawowany nastolatek – niejednokrotnie nadużywał siły. Znów posłużymy się relacją z dwudziestolecia, opublikowaną w „Głosie do Kobiet Wiejskich” (także za Kuciel-Frydryszak):

„Córeczka siedmioletnia gospodyni […] przyszła z pastwiska spłakana, przestraszona, chora. Przy rozbieraniu się jej do snu matka patrzy, a tu koszula dziecka jest od dołu cała zakrwawiona i cały dół brzuszka też krwią zastygłą zwalany, okazało się przy bliższym zbadaniu, że nad dziewczynką dokonano gwałtu. Dziecko długo chodziło senne, jakby otumanione, ale na trzeci dzień, pomimo płaczu dziewczynki, matka wygnała je znów z krowami na ugór”.

Autorka „Chłopek” przytacza jeszcze więcej takich przykładów, dodając też wyznanie mężczyzny: „samogwałt, gwałcenie dziewczyn i tym podobne rzeczy były na porządku dziennym”. A jeśliby się któraś z dziewcząt zbyt mocno opierała, jak siostra innego pastuszka, to zostałaby jeszcze pobita. Jak na to reagowali dorośli? Chyba odmiennie od współczesnych. Sprawy często „rozchodziły się po kościach”, rany „obsikiwało się” albo „okładało świńską kupą”, żeby nie ropiały. O ranach na duszy myślano niewiele albo zgoła wcale.

O czym się nawet myśleć nie chce

I nie była to specjalnie wiejska przypadłość. Podobnie było i w miastach, i w bogatych krajach Zachodu. Specjalizująca się w historii angielskich kobiet i dzieci XIX i XX wieku Lydia Murdoch w czasopiśmie „Victorian Studies” zauważa:

„Dorośli postrzegali dzieci zarówno jako niewinne ofiary, jak i jako potencjalne zagrożenie dla społeczeństwa, obwiniając je za to, że budzą rządze”.

Zaś ofiary, które doświadczyły wykorzystania seksualnego, były z jednej strony godne współczucia jako dzieci, ale z drugiej postrzegane jako upadające, skorumpowane, potencjalnie przestępcze. Nie zwracano niemal zupełnie uwagi na długofalowe skutki przemocy seksualnej. Trzeba było Freudowskiego przełomu i psychoanalizy, by najpierw sami lekarze, psychologowie czy psychiatrzy dostrzegli w tym nie grzech ofiary, a traumę.

Ale była jeszcze jedna mroczna konsekwencja, o której – mówiąc Zapolską – „nawet się myśleć nie chce”. To dziecięca prostytucja.

Tym, co najbardziej niepokoiło, zajmowało czy przerażało, była nie tyle niechciana ciąża, co „bezmyślne zarażanie mężczyzn chorobami wenerycznymi”. Temat ten podejmuje Urbanik-Kopeć i w jej rozważaniach jak w soczewce skupiają się paradoksy nie jednej, ale wielu epok i zagadnień. Zaczynając od tego, że w minionych wiekach większość społeczeństwa uważała, że chorować na choroby weneryczne mieli właściwie tylko mężczyźni, a rozsadnikami były dziewczęta, bądź kobiety. Twierdzono przy tym, że robiły to świadomie i z premedytacją, powodowane tym samym zezwierzęceniem, za sprawą którego stały się nierządnicami. Aby temu zapobiec, prowadzono spisy i rejestry prostytutek, które niekiedy wręcz w opresyjny sposób poddawane były brutalnym kontrolom lekarskim.

Te same przepisy dotyczyły też dzieci, chociaż „do uprawiania prostytucji [miały być] dopuszczone tylko kobiety po ukończeniu 16. roku życia” (za ustawodawstwem obowiązującym w 1915 roku na terenie Łodzi), a w zorganizowanych domach publicznych dopiero od 21. roku życia (rozporządzenie z 1903 roku).

Jednak nie brak świadectw, że prostytucję uprawiały znacznie młodsze dziewczęta. Sempołowska spotykała w areszcie dwunastolatki, „młode dziewczynki żydowskie aresztowane w tajnym domu publicznym”, a nawet pięcio-, sześciolatki zostawione „pod opieką” na ulicy.

Pracujący w szpitalu wenerologicznym w św. Łazarza w Warszawie lekarz, Julian Gawroński, wyliczał: cztery jedenastolatki, dziesięć dwunastolatek, osiem trzynastolatek i czternaście czternastolatek. Zaskakujące, że w tych ministatystykach prawie nie pojawiają się chłopcy. Co prawda Gawroński wspomina o jednym, który w wieku ośmiu lat „trafił na ulice”. Czy był ofiarą wykorzystania seksualnego – zostało przemilczane. Dowiadujemy się za to, że uliczne prostytutki zlecały mu różne zadania, a potem już „zmężniał i wykształcił się na alfonsa”. Po kilku latach sam już „zmuszał nożem dziewczyny uliczne, aby były jego kochankami i zarabiały nierządem na jego utrzymanie”.

Tymczasowe więzienie było dla dzieci ulicy etapem pośrednim, zanim odesłano je albo do szpitali, albo ośrodków poprawczych. W jednych i drugich zajmowano się ich leczeniem w połączeniu z przywracaniem społeczeństwu, ale jak się zdaje, nie pokładano w tym wielkich nadziei. Pracownica jednego z przybytków pisała:

„Wierzymy, iż dziewczynki są dobre i uczciwe, ale zakład jest poprawczym – one są „zepsute”, więc brać ich nie możemy, przez wzgląd na to drugie. Jest zepsuta – była zepsuta – będzie zepsuta”.

Absente reo (pod nieobecność oskarżonego)

Nie zastanawiano się jednak, jak do „zepsucia” doszło, co najwyżej odnotowywano, jak w 1907 roku uczynił to Gawroński, okoliczności, w których młode, a już zarażone chorobami wenerycznymi pracownice zajęły się „nierządem”. Były to: „wypędzenie z domu przez macochę”, „nadużycie podstępne”, „sprzedanie przez ojca lub matkę”, „matka zmuszała córkę do prostytucji”, „sprzedanie podstępnie do domu nierządu”. Z raportu o prostytucji w Cesarstwie Rosyjskim w 1889 wynika, że 14 proc. kobiet zatrudnionych w domach publicznych, a więc działających w „zrzeszeniu” oraz 46 proc. prostytuujących się „na własną rękę”, zaczęło pracę w wyniku zgwałcenia. Dodajmy, że w Królestwie Polskim odsetek gwałtów był najwyższy w całym imperium.

Powyższe fakty dowodzą jednak, że prawodawstwo w tym względzie istniało. Kodeks Karzący Królestwa Polskiego z lat 1818-1847 przewidywał np. takie kary: za kazirodztwo „do 3 lat aresztu publicznego”, czyli „wolni będą od kajdan, mogą się z własnego utrzymać majątku, żaden jednak zbytek dozwolony im nie będzie”. Natomiast późniejszy Kodeks Kar Głównych i Poprawczych (KKGiP) za podobne przewinienia przewidywał „sprawców [skierowanie] na zesłanie do odleglejszych miejsc Syberii [gdzie] byli samotnie osadzani w wieży na 10 lat”. Ponadto czekały ich jeszcze pokuty zależne od kościoła, do którego należeli i mogło to być przykładowo dożywotnie osadzenie w kościele.

Co zaskakujące, w KKGiP rozróżniano sprawców według religii i prawosławni kazirodcy byli traktowani surowiej niż chrześcijanie innych wyznań. Osobno piętnowano też „kazirodztwo połączone z gwałtem”, cudzołóstwo, uwiedzenie, „uwiedzenie w celu wykorzystania seksualnego”. Srogo – w teorii – karano stręczycieli i zawodowym „groziła kara od dwóch do trzech lat pobytu w domu pracy, chłosta, a następnie wypędzenie z Warszawy”, zaś okazjonalnym – sześć miesięcy do roku „pobytu w domu poprawy lub domu pracy publicznej”, a za zatrudnianie niepełnoletnich dziewcząt (także w charakterze służących) – „dwa lata pracy w domu poprawy”.

W KKGiP, w rozdziale o enigmatycznym tytule „O przestępstwach przeciw czci i wstydowi niewieściemu” na dziesięć wyszczególnionych przestępstw tylko trzy bezpośrednio dotyczyły występków przeciw nieletnim dziewczętom. Osobną karę, pod numerem 1005, ustanawia się za gwałt z „odjęciem dziewictwa połączonym”. Za taką przewinę groziło to, co w innych przypadkach, ale w najwyższym możliwym wymiarze. Ponadto, jeśli panna „nie ma środków utrzymania się”, skazany miał ją utrzymywać aż do zamążpójścia. Co w wypadku, kiedy do tego nie dochodziło? Tego kodeks nie uwzględniał. W innych rozdziałach znajdziemy też zakaz rozpowszechniania pornografii, publicznego obnażania czy prostytucji nieletnich.

Jednak żeby orzekać takie kary, musiałoby zaistnieć wiele okoliczności, łącznie ze współpracą ofiar. W praktyce przed oblicze sądu trafiali najczęściej najpośledniejsi, psychicznie chorzy bądź wyróżniający się szczególnym okrucieństwem, natomiast rzesze majętnych i ustosunkowanych zwyrodnialców mogły czuć się spokojnie.

Fotoplastykon

Nie inaczej było i w zaborowej Polsce. Wiele erotycznych zachowań dla otoczenia pozostawało tajemnicą poliszynela. Ukrywano je przez stulecia tak starannie, że i teraz wychodzą na światło przypadkowo. O takim odkryciu, choć bardzo lakonicznie, pisze Tazbir. Podczas zbierania artefaktów do wystawy o polskiej burżuazji znaleziono w papierach jednego z jej czołowych przedstawicieli, filantropa i biznesmena Jana Gottliba Blocha fotografie, ukazujące „nagie, mocno przerażone sytuacją, dziewczynki”.

Nie dowiadujemy się nic ponadto, tekst opublikowano już po śmierci Tazbira w 2016 roku, stąd możemy domniemywać, że sprawa wydarzyła się kilka lat wcześniej. Nie wiemy, co dokładnie znaleziono, ani – co najciekawsze z naszego punktu widzenia – jak na to zareagowano. Sam historyk zestawia tylko ten fakt z doniesieniami, wedle których podobna kolekcja fotografii miała zostać spalona po śmierci Lewisa Carrolla, twórcy „Alicji w krainie czarów”.

Tylko czy zmienia to cokolwiek w ocenie „króla kolei żelaznych”, jak zwano Blocha? W 1901 roku Akademia Umiejętności zgłosiła jego kandydaturę, jako wielkiego przemysłowca-filantropa, do Pokojowej Nagrody Nobla.

Od kilkudziesięciu lat nauka bada zjawisko pedofilii i nadużyć seksualnych wobec dzieci. Podnosi się różne hipotezy, od fizjologicznych, po uwarunkowania społeczne. Mniej uwagi poświęca się jednak problemowi, skąd bierze się ciche przyzwolenie na nadużycia względem najmłodszych. Czy to wciąż pokutujące przeświadczenie, że zdarzenia z pierwszych lat życia nie zapisują się w pamięci jako traumy? A może, jak chciała emancypantka Maria Turzyma, milczą „czcigodne podpory społeczeństwa rodzaju męskiego” w obawie, że sprawy mogą dotyczyć ich znajomych, milczą też kobiety, by nie poruszać „tej całej wstrętnej historii”.

Wybrana bibliografia:

  1. Philippe Ariès: „Historia dzieciństwa”, Gdańsk 1995.
  2. Aneta Bołdyrew: „Obraz i rola dziecka w piśmiennictwie Królestwa Polskiego na początku XX wieku”, Bydgoszcz 2007.
  3. Kamil Janicki: „Epoka milczenia. Przedwojenna Polska, o której wstydzimy się mówić”, Kraków 2018.
  4. Kamil Janicki: „Epoka hipokryzji”, Warszawa 2020.
  5. Joanna Kuciel-Frydryszak: „Służące do wszystkiego”, Warszawa 2018.
  6. Joanna Kuciel-Frydryszak: „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”, Warszawa 2023.
  7. Stefania Sempołowska: „Z dna nędzy”, Warszawa 1909.
  8. Janusz Tazbir: „O bezwstydzie w dawnych czasach”, „Etyka”, 1999, 32, 95-101.
  9. Alicja Urbanik-Kopeć: „Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu. Praca seksualna w XIX wieku na ziemiach polskich”, Warszawa 2021.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Marta Panas-Goworska Andrzej Goworski
Marta Panas-Goworska Andrzej Goworski

Duet pisarski, akronim MAGowie. Ich inspiracją jest Wschód, który jak Średniowiecze Fernanda Braudela wciąż pisze. Publikują m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Newsweeku”, współpracują z kwartalnikiem literacko-artystycznym „Akcent”. Autorzy książek m.in. „Naukowcy spod czerwonej gwiazdy", „Grażdanin N.N}. i „Inżynierowie Niepodległej", a także „Naznaczeni przez rewolucję bolszewików" (pod red. Piotra Nehringa). Prywatnie małżeństwo i rodzice czwórki dzieci, mieszkają w Warszawie.

Komentarze