0:000:00

0:00

Pojechaliśmy czterema osobówkami: Kuba, Piotrek, Michał, i ja. Wyjechaliśmy o 18:00 w sobotę (26 lutego - red.), do Warszawy ostatni z nas wrócił o 10:00 w niedzielę.

Najpierw na granicę do Zosiny. Sznur samochodów po polskiej stronie. Jak się później okazało, prawie wszyscy czekali na konkretne znajome osoby lub rodziny, z którymi wcześniej mieli kontakt i się umówili. Niektórzy czekali wiele godzin.

Byli też tacy jak my, którzy przyjechali w ciemno, żeby kogoś zabrać. Tłumu uchodźców nie widzieliśmy. Była 23:00, kiedy staliśmy w sznurze samochodów jakiś kilometr od przejścia.

Po dobrej godzinie kręcenia się w miejscu, sprawdzeniu przez Kubę sytuacji na samym przejściu granicznym i zorganizowaniu się z innymi, którzy pojechali zobaczyć, czy można zabrać kogoś z punktu recepcyjnego w Horodle oddalonego o 7 km, ustaliliśmy, że wyruszamy na inne przejście graniczne.

Piotr postanowił zostać i praktycznie zaraz po naszym rozstaniu zabrał dwie kobiety do Warszawy. My wyruszyliśmy na przejście graniczne w Hrebennem (półtorej godziny drogi z Zosina).

Tu jeszcze więcej samochodów w sznurku przed granicą. Tuż przed przejściem policja nas zawraca i kieruje do punktu recepcyjnego w Lubyczy Królewskiej. Punkt jest w szkole podstawowej. Na sali gimnastycznej ludzie – koczują na łóżkach polowych, na podłodze, na krzesłach, głównie kobiety z dziećmi i sterty darów.

Jest gwar i zamieszanie przy rejestracji, ale odczuwalny jest dziwny spokój.

Może dlatego, że znajdujący się w sali gimnastycznej są już po polskiej stronie, czekają na dalszą drogę, w cieple, zaopiekowani przez masę wolontariuszy i tłumaczy mówiących w ich języku. Mogą coś zjeść i napić się czegoś ciepłego. Niektórzy z nich, żeby przekroczyć granicę, stali w kolejce dwie doby, inni przeszli kilkanaście kilometrów wzdłuż poruszających się w ślimaczym tempie pojazdów.

Ten dziwny spokój w szkole kontrastuje z tym, co dzieje się przed nią.

Strach w oczach kobiet i dzieci wychodzących z pojazdów straży pożarnej, policji i autokarów. Najczęściej mają po jednej małej walizce lub torbie podróżnej. Czasami ich cały dobytek to kilka reklamówek. Dopychają do nich jedzenie, które dostają na granicy. Prawie wszyscy się boją.

Dziewczyna w ciąży, jej siostra i dwóch chłopców z dwoma małymi psami. Wyszli z busa Straży Pożarnej, a może z samochodu osobowego. Ona, trzymając się za brzuch, ledwo idzie i mówi, że jadą do Poznania, ale już nie ma siły i musi się przespać. Jest bardzo blada. Pomagam im wejść do szkoły, w której musi się rozstać z siostrą, która trzyma psy. Psów nie można wprowadzić na salę gimnastyczną przed badaniem weterynarza.

Wszyscy razem mają dosłownie pięć toreb reklamowych i jedną walizkę-kabinówkę. Już na siedząco kobieta prosi o dostęp do internetu. Wysyła informację, gdzie są, robiąc zdjęcia mapy, którą jej wyświetliłem na moim telefonie.

Ludzie są w różnym stanie, ale wszyscy z przeraźliwym strachem w oczach, nie wiedzą jak reagować na nagabywanie kierowców, którzy specjalnie tu przyjechali ze swoich miast, żeby ich zawieść do Warszawy, Krakowa, Gdańska, a nawet za naszą zachodnią granicę.

Dziwnie się czujemy – kierowców jest więcej niż chętnych. Zachowujemy się wszyscy trochę jak taksówkarze na lotnisku, oferujący swoją usługę.

Delikatnie mówiąc, całe to towarzystwo „busiarzy” – jak nas nazwał kierownik tego miejsca, który chodzi i krzyczy– nie budzi zaufania. Zdarzyli się tacy, którzy na tej sytuacji chcieli zarobić i żądali zapłaty za transport. Dodatkowo, podobno po ukraińskiej stronie poszła plotka, że Polacy zamykają wszystkich w obozach. Zaczynam wątpić w sens tego co robimy. Mijają kolejne godziny.

Chyba około godziny 04:00 rano – pierwszy sukces. Podjeżdża kolejny bus. Pomimo odgrodzenia go biało czerwoną taśmą, którą pomogliśmy zawiesić wcześniej kierownikowi, na wysiadających rzuca się zgraja „busiarzy” oferujących pomoc. Dobra, przyznaję się, też w tym uczestniczyłem. Niestety, wszyscy „busiarze” odwracają się i wracają za taśmę – nikt z przybyłych z Ukrainy nie chce z nami jechać.

Zauważam rodzinę – podchodzę, pytam. I jest! Pierwszy jedzie Kuba. Zabiera 4 osoby do Warszawy. Michał zabiera następną rodzinę.

Kolejna godzina w oczekiwaniu – kursów z granicy już mniej, ale i „busiarzy” zostało niewielu.

W stronę szkoły idzie grupka – dwie kobiety i trzy dziewczynki (później się okazało, że dwie dziewczynki i chłopiec). Idą znikąd, nie przyjechał żaden autobus ani bus. Wydaje mi się, że ktoś ich podwiózł i wysadził z daleka od szkoły. Idę w ich stronę, staram się spokojnie. Ten sam strach, dzieci chowają się za babcią, wisząc na jej kurtce. Rozmawiam z ich mamą, około 35 lat. Chcą jechać do Warszawy. Nareszcie!

Pyta, czy może zadzwonić – daję jej telefon. Rozmawia przez chwilę i oddaje mi słuchawkę.

Po drugiej stronie kobieta z Warszawy, do której mają jechać, wypytuje mnie, co ja za jeden i co tam robię. Mówię. Rozmawiają jeszcze chwilę i chyba ustalają, że jestem OK, bo wsiadają do samochodu.

Jedziemy.

Pierwszą cześć podróży przejeżdżamy w milczeniu, nie chcą rozmawiać. Dzieci zasypiają. Ich matka kilka razy prosi mnie o telefon i dzwoni do tej samej kobiety – mówiąc jej, gdzie jesteśmy, orientuje się po znakach drogowych.

Dwa razy zatrzymujemy się - na stacji benzynowej i na samym początku na jedzenie w McDonald'sie. Dopiero po drugim postoju, kiedy robi się jasno, Anastazja, która siedzi obok mnie, zaczyna opowiadać.

Jest mamą dzieci, które siedzą z tyłu. Starsza pani to jej teściowa. Mieszkają pod Kijowem – niedaleko lotniska. Wyjechali rankiem po rozpoczęciu inwazji [w czwartek 24 lutego]. Pracuje w urzędzie, a jej mąż jest profesorem geografii. Później się okazuje się, że historia, którą usłyszałem, jest podobna do tej, którą usłyszał Michał wiozący innych uciekinierów. Takich historii z granicy jest więcej.

Do granicy dotarli busem, pożyczonym od znajomych.

Odwiózł ich mąż, który zostaje w Ukrainie i idzie do wojska. Kiedy mi o tym mówi, kompletnie się rozkleja. Płacze, starając się robić to jak najciszej, na szczęście dzieci i babcia śpią.

Po tej rozmowie jest już lepiej. Rozmawiamy, a ona nie dzwoni do tej osoby z meldunkiem, gdzie jest. To była jej starsza siostra, która w Polsce mieszka od 15 lat.

Zawożę ich na Bielany, pod dom siostry. Płacz za mężem, którego może już nigdy nie zobaczy, płacz ze szczęścia obu sióstr, gdy się zobaczyły oraz błogosławieństwo babci dla mnie – zostaną ze mną na długo.

Komentarze